KS. JAN SOCHOŃ, LEOPOLD STAFF: POETA ZAWSZE MŁODY

Zostanie po mnie pusty pokój I małomówna, cicha sława. Leopold Staff Warto się zgodzić z powyższym przypuszczeniem samego poety, że jego twórczość, z dziejowej perspektywy znacząca i ważna, ostatecznie pokryje się całunem „cichej sławy”. Zmieszana z życiem i jego żywiołami, czyniąca z liryki źródłową ścieżkę duchowej ekspresji, weszła na trwałe w krwioobieg polskiej kultury, ale współcześnie niezbyt często bywa wydobywana na powierzchnię czytelniczych ekscytacji. Co prawda o swoich powinowactwach z tą poezją wspominało i nadal wspomina wielu autorów, w tym najbardziej wyraziście Tadeusz Różewicz, niemniej jednak nie są to związki, wbrew deklaracjom samych zainteresowanych, głębokie i w sensie budowania poetyki konstytutywne. Justyna Bargielska przygotowała wybór wierszy Staffa, przyznając we wstępie do owego zestawu, że nie są one zbyt przystające do jej wyobraźni, chyba że spojrzymy na nie z perspektywy pewnych zaklęć gnostyckich, fabuły Jima Jarnuscha Broken flowers i dostrzeżemy w Staffie (lub w bohaterach wykreowanej przez niego poetyckiej opowieści) nie tylko „wesołego pielgrzyma”, lecz także kogoś, kto pod podszewką radości bycia najwyraźniej ukrywa grozę. Piotr Matywiecki natomiast stwierdził, że Staff konkretnym obrazowaniem swoich młodopolskich wierszy przydzielił może jedyną prawdę fantazmatom polskiego symbolizmu. Zdołał pokazać metafizyczną i ścisłą intelektualnie stronę tego, co nazywano „impresyjnością” skamandrytów, wreszcie kładł tradycyjne i pewne fundamenty moralne pod odruchowy w latach czterdziestych ubiegłego wieku bunt Różewicza przeciwko zawodnej etyce europejskiej kultury. W każdym z tych trzech historycznoliterackich przypadków Staff, „wchodząc w skórę” epoki, którą współtworzył, dawał jej ciało, krew i kości. Ale patrząc historycznie, musimy wszakże zauważyć, że to, co w poezji autora Wikliny najbardziej arcydzielne, obfitujące nowością, jest zarazem najmniej pewne, najmniej konkretne. Za gotowość do zmian płaci się utratą jednoznacznego, wyrazistego sensu – sceptycyzm Staffa jest drugim skrzydłem jego nadziei. Otóż właśnie! Przywołaną tezę Matywieckiego uważam za godną rozwinięcia. Staff bowiem od początku swej aktywności artystycznej, u progu XX wieku, wyczulony był na rytm teraźniejszości, wsłuchiwał się w głosy codzienności, w jej nieustanną moralną i estetyczną pulsację. Urodził się we Lwowie 14 listopada 1878 roku, w mieście szybko wchodzącym w przestrzeń nowoczesności, dokąd błyskawicznie docierały najnowsze prądy literackie i filozoficzne. Było to miejsce wielonarodowościowe i wielokulturowe, pełne rozległych ogrodów, dworków podmiejskich, nowych budynków i stacji kolejowych. Tutaj na ulicach w 1894 roku pojawił się pierwszy na ziemiach polskich tramwaj elektryczny. Obok Krakowa Lwów stanowił wówczas główny ośrodek polityczny, kulturalny, naukowy. Niewiele jednak wiadomo o przeżyciach młodego poety, który właściwie nigdy nie przykładał istotnego znaczenia do własnej biografii, nie dbał o jej utrwalanie, niszcząc w późniejszych latach osobiste notatki i przedmioty prywatnej mitologii, choć nieco jego listów się zachowało. Ukończywszy V klasyczne gimnazjum bernardyńskie, wstąpił na wydział prawa Uniwersytetu Lwowskiego, ale niebawem przeniósł się na romanistykę, którą studiował pod okiem poety i tłumacza, profesora Edwarda Porębowicza. Siłą rzeczy włączył się w głośno rozbrzmiewające życie artystyczne miasta, pisywał teksty filozoficzne w studenckim piśmie „Młodość” oraz utwory poetyckie, tłumaczenia i później dramaty, które jednak nie zyskały powszechniejszej aprobaty. Sny o potędze, jego mocny i wyrazisty debiut poetycki z 1901 roku, zrodził się w czasie niezwykłego przełomu kulturowego i kryzysu aksjologicznego. Nacierające z widoczną siłą idee Nietzschego i Bergsona, świtające wyjątkowo szybko pomysły psychoanalizy, wywiedzione z praktyki lekarskiej Freuda, mieszające się z rodzimymi sporami na temat wartości romantyzmu, toposu geniusza, antynomii: jednostka–społeczeństwo, artysta–człowiek przeciętny, potęgowały poczucie dziejowej schyłkowości i konieczności powrotu w przeszłość. Poszukiwano więc takiej epoki, która mogłaby przynieść określone pierwiastki ładu, egzystencjalnej harmonii, przewartościowania dotychczasowych wartości. Wspomniany Nietzsche wskazywał na europejskie odrodzenie, ostatnią wielką erę, kiedy to odkryto pełnię człowieka. Symboliści odwoływali się do osiągnięć epoki aleksandryjskiej, Mandelsztam do hellenizmu. Przekonywano nadto, że w obyczajowości ludowej kryją się elementarne wartości ludzkie, swoista pierwotność. Czy było to autentyczne przekonanie, czy tylko rozumienie ludowości jako kostiumu literackiego? Bywało i tak, i tak. Stanisław Brzozowski (zaprzyjaźniony ze Staffem) spożytkował, intelektualnie i duchowo, trzy modele filozofii kultury: indywidualistyczny, społeczny oraz religijny, które miały być odpowiedzią na odnotowany przez filozofa kryzys XIX wieku, mający źródło w tzw. polimorfizmie duchowym, odrzuceniu metafizyki klasycznej i wpływach pozytywizmu. Skoro „ideały kładą się do trumien”, a młode pokolenie winą za taki stan rzeczy obarcza starszych, gdzie poszukiwać źródeł przemiany, źródeł nowej sztuki? Jedną z możliwych dróg wyznaczył Stanisław Wyspiański w Weselu, którego premiera miała miejsce w Teatrze Miejskim w Krakowie 16 marca 1901 roku, oraz Stefan Żeromski w Ludziach bezdomnych, powieści napisanej w Zakopanem, a wydanej przez Bronisława Natansona w Warszawie w 1900 roku. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

MIROSŁAW DZIEŃ, JUŻ TYLKO ZWIERZĘ. ESEJ O ADORACJI I NIKNĄCYM CZŁOWIECZEŃSTWIE

Lecz mówię wam, przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się Tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: Tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. Ewangelia według św. Łukasza 12,4–7 1. Putin. Putin. Putin. Wojna. Spadła nagle i od razu z całym impetem okrucieństwa: Bucza, Irpień, Mariupol. Dziesiątki zniszczonych wiosek i miasteczek. Gwałty na kobietach, obcięte głowy wbite na pale, skrępowane drutem ręce mężczyzn z przestrzelonymi potylicami w ciemnych i zatęchłych piwnicach – drobne światło jakby w przestrachu ledwie dotykało ich nieżywej skóry, nabrzmiałej sokami śmierci. Brudny marcowy śnieg i wiosna przebudzona z letargu, cała w spazmach wybuchów, rozwłóczonego żelastwa i błota. Wróble nieruchome na cienkich drutach wysokiego napięcia jak niemi prorocy, którym zabrakło słów. Wszystko powtarza się z niezwykłą precyzją. Od razu otrzeźwieliśmy, w najdalszy kąt rzucając dziecinne proroctwa Francisa Fukuyamy. Oto Historia spojrzała nam w oczy. Ujawniła się w całej krasie. Zagwizdała świstem rakiet i kazała patrzeć na wodospady ognia na przekór wznoszące się w bezchmurne niebo. I zobaczyliśmy zrujnowane centra handlowe, zburzone bloki z wielkiej płyty w Doniecku i Charkowie. Nawet teatr zagrał rolę tragiczną, aby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że to tylko film z efektami specjalnymi. Ale to nie wszystko. Życie, jakby na przekor cichym dronom znad Bosforu, czołgom namiętnie kaleczącym wrzosowiska i rozszalałej medialnej propagandzie wysławiającej zbrodnię, toczy się w kurortach: na plażach, pod palmami. Oto inny wymiar wojny. Oto nasza zupełnie ludzka, do cna pozbawiona patosu, kondycja. Bo przecież musimy żyć i – a jakże – potrzeba nam zabawy, rozrywki, zimnych drinków z lodem w takt głośnej muzyki zagłuszającej wybuchy… Chcę napisać parę słów bynajmniej nie o wojnie, ale o człowieku roku 2022. Mimo okrucieństwa, bezsilnego płaczu matek, którym śmierć odebrała dzieci; mimo zimnej ekonomicznej kalkulacji panów ze szkłami na oczach grubymi od nadmiaru cyfr i statystyk – a także mimo ogromniejącego strachu narodów, chowającego się pod maską wymuszonych uśmiechów, nie o wojnie będę pisał. Teza, którą stawiam brzmi: największą tragedią człowieka wciąż dostatniego Zachodu jest z a p o m n i e n i e  o  B o g u. Owa niepamięć okupująca coraz rozleglejsze terytorium ludzkiego doświadczenia i jak zaraza infekująca psychikę, ludzkie praxis, a także boleśnie naznaczająca nasze rozumowe zdolności do refleksji nad otaczającym nas światem i samymi sobą, stanowi katastrofę in spe. Jest wyrodzeniem się człowieczeństwa z własnego ontologicznego środowiska. Zapomnienie o Bogu jest rzeczywistym, a nie iluzorycznym k o ń c e m  c z ł o w i e k a. Jest także końcem jego historii i w jakiejś mierze końcem Historii Świata (bo czymże w gruncie rzeczy jest świat bez człowieka?). Mylą się wyznawcy ekologizmu, widząc w człowieku jedynego sprawcę zła panoszącego się na świecie, w szczególności zaś w środowisku przyrodniczym. Jest o wiele większe zagrożenie. Takie, które wchodzi w onthos i zarazem ethos człowieczeństwa. Pożerające je od wewnątrz. Jeśli damy mu przystęp do samych siebie, jeśli pozwolimy, aby opanowało nasze umysły i wyobraźnię, wtedy jesteśmy zgubieni, wydani na pastwę potężnego i d e o l o g i c z n e g o  z ł u d z e n i a. Być może ktoś pomyśli, że to przesadna opinia dyktowana raczej gorączką niż trzeźwym oglądem sytuacji, w jakiej znalazł się świat. Jestem niestety w tej kwestii pesymistą. Żadne ruchy ekologiczne nie „zbawią nas”, ani nie uczynią naszego życia lepszym, jeśli zarazem amputują w nas życie duchowe, uznając je za zbędny balast. 2. Ruch w stronę zwierzęcości to jeden z symptomów dziejącej się na naszych oczach katastrofy. Ruch niebezpieczny i zuchwały. Jak ładunek wybuchowy podłożony przez grupę terrorystyczną albo raz po raz pojawiające się w przekazach medialnych wschodniego mocarstwa groźby ataku jądrowego wobec jego europejskich sąsiadów. Tam, gdzie nie ma obecności Boga, musi nastąpić regres; ontologiczne cofnięcie się do stanu, w którym Mądrość Przedwieczna zostaje zastąpiona przez ślepe, nieokiełznane siły Natury. Ostatnio w dyskursie filozoficznym i literackim zwierzęcość (jako inne imię człowieczeństwa) zostaje podniesiona do rangi d o g m a t u, ogólnie obowiązującego sposobu postrzegania człowieka. Odarcie go z okruchów „boskości”, choćby przez opowiedzenie się najważniejszych instytucji legislacyjnych za aborcją jako niezbywalnym prawem (sic!) człowieka jest tego jaskrawym przykładem. Jesteśmy już, powiedzieć możemy wręcz: nareszcie, zwierzętami i niczym więcej. Ba, z owej zwierzęcości powinniśmy być dumni, skoro znaleźć możemy się w tak dostojnym towarzystwie, jak delfiny, słonie, szczury i… wszy. Regres człowieczeństwa do zwierzęcości jawi się tutaj jako coś zaszczytnego, wypatrywanego, przyjmowanego z niekłamanym zadowoleniem. Oto wreszcie pozbyliśmy się fałszu, w który od wieków ubierało nas chrześcijaństwo, wpajając nam rzeczywiste istnienie jakiejś przekraczającej naturę, boskiej godności. Dzisiaj brzydzimy się tej ekskluzywności. Jesteśmy jej zdecydowanymi wrogami w imię prawdy o nas samych; w imię solidarności z motylami, antylopami i pantofelkami. Wreszcie osiągamy stan e k o l o g i c z n e j  r ó w n o w a g i; wreszcie schodzimy z piedestału oprawców niszczących to, co najpiękniejsze – równowagę w przyrodniczym ekosystemie. Taką oto filozofią początku XXI wieku karmi się społeczeństwa Zachodu w obłędnym, powiedzieć moglibyśmy – rewolucyjnym przekonaniu o ich słuszności. W takiej optyce mentalnego przesilenia każdy, kto zgłasza votum separatum (skąd to znamy!) musi być uznany za wroga ludzkości (czytaj: zwierzęcości) i jako taki usunięty na margines Historii. Powtórzmy to z całą mocą: ideologiczne przemiany dokonujące się na naszych oczach są rewolucyjne. W swoim radykalizmie niemające swoich odpowiedników w przeszłości. Oto z wielu stron obwieszczony nam zostaje k r e s  c z ł o w i e k a w jego własnym samo-zrozumieniu. Wyczerpanie ontologiczne. Abdykacja z wszelkich marzeń o eschatologicznym powołaniu do miary człowieczeństwa, które w nieskończony sposób (jako wypełnienie Wiecznej Obietnicy) przekraczałoby to, co w nas samych biologiczne. Wszystko, co przynosi współczesność, jest nie tylko dekonstrukcją, ale nade wszystko totalnym w swoim zamiarze „odczarowaniem”, odczłowieczeniem (to bardzo pozytywny proces!) w stronę ponownego odkrycia zwierzęcości jako zapoznanej przez wieki formy samospełnienia naszego bytu. Stąd też, jak powiadają koryfeusze nowego paradygmatu, nie należy rozdzierać szat i biadać nad upadkiem człowieczeństwa. Im upadnie ono szybciej i głębiej pogrąży się w odmętach zezwierzęcenia, tym lepiej dla nas wszystkich. Oto logika nowego sposobu myślenia – innego niż dotychczas obowiązująca antropologia osoby – p o s t c z ł o w i e c z e ń s t w a. Wszelkiego rodzaju panekologiczne ruchy nie są niczym innym jak zwiastunami nadejścia innego w istocie, a zwierzęcego w swej formie i treści, paradygmatu człowieka. Dlatego nie bądźmy naiwni i nie dajmy się zwieść niewinnym hasłom wzywającym do ratowania Matki Ziemi. P a n e k o l o g i z m, w moim mniemaniu, jest wyrafinowaną f o r m ą  n e o k o m u n i z m u; jest jego nową i poprzez lewicowo-liberalne media w przemyślany sposób narzucaną odsłoną. Wzbudzając poczucie winy za „zanieczyszczenie” środowiska naturalnego wśród społeczeństw, w chytry i inteligentny sposób wyradza je z własnej antropologii opartej na k o n c e p c j i  o s o b y, której rdzeniem jest przeświadczenie o jej d u c h o w y m  c h a r a k t e r z e niesprowadzalnym do procesów biologicznych charakteryzujących przyrodę. W istocie swej jest i d e o l o g i ą  t o t a l i t a r n ą  i  d e m o n i c z n ą, której celem jest zagłada człowieka w jego najbardziej wewnętrznym rdzeniu. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

PRZEMYSŁAW DAKOWICZ, NAJPIERWSZA CZESKA GOSPODA

PRAGA – MIEJSCA POSTOJÓW U Zlatého tygra ul. Husova 228/17, Staré Město, Praha 1 Plus Code: 3CP9+86, Praha Tylko w gospodzie Pod Złotym Tygrysem [U Zlatého tygra] można na przestrzeni kilkudziesięciu godzin spotkać ludzi z dwóch różnych stron świata i, jak mogłoby się wydawać, z dwóch odmiennych kręgów kulturowych, którzy zachowują się niemal identycznie (i wcale nie mam tu na myśli mało skomplikowanej procedury konsumowania czeskiego piwa): pilnie obserwują otoczenie, zarazem zaś (to paradoks) wzrok mają zamglony, jakby patrzyli raczej do wewnątrz, jakby w sobie samych się rozglądali, z samymi sobą prowadzili dialog; jedną ręką z zapałem gryzmolą coś w rozłożonym na knajpianym stole zeszycie, drugą podnoszą do ust szklany kufel wypełniony najlepszym na świecie złocistym pilzneńskim. Sposobność obserwowania owych dziwacznych, we własnych myślach pogrążonych osobników trafiła mi się w minionym roku, gdy przez kilka dni, wieczór w wieczór, siadywałem przy jednym ze stołów w ciasnym lokalu przy ulicy Husa, aż wreszcie, w dzień odjazdu – niemal ćwierć wieku po mojej pierwszej tu wizycie – barman wskazał mi miejsce u stołu sztamgastów, jakby błogosławił temu dwudziestokilkuletniemu pielgrzymowaniu do Tygra. Powód moich pielgrzymek był zawsze ten sam, co w przypadku pochylonych nad notatnikami Francuza-diarysty i Araba-poety (bo ich to obserwowałem, im – niby to przez przypadek – zaglądałem w bruliony). Bohumil Hrabal. Fotografię pisarza, idącego o lasce między stolikami ukochanej knajpy, ujrzałem w jednym z naszych kulturalnych pism w środku zimy roku 1997, tuż po jego samobójczej śmierci, którą nad Wełtawą i nad Wisłą zgodnie przedstawiano wówczas jako nieszczęśliwy wypadek („karmił ptaki i wypadł przez szpitalne okno”). Ale o Tygrze słyszałem i czytałem wcześniej i kiedy w 1998 roku z moją przyszłą żoną pojechaliśmy do Pragi po raz pierwszy, nie mogliśmy nie zajrzeć do tego owianego legendą przybytku ludzkich radości i smutków. Było już jednak za późno – Hrabal odszedł. A może dopiero teraz, gdy mit ostatecznie odłączał się od mitotwórcy i zaczynał żyć własnym życiem, miłośnik tego pisarstwa mógł się bezpieczne zbliżyć do miejsc związanych z bohaterem własnej wyobraźni? Gospoda U Zlatého tygra stała się scenerią Hrabalowskich opowieści na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy Czechosłowacja zrywała z komunizmem, a następnie dzieliła się na dwa odrębne państwa. Twórczość z tego okresu znawcy dzieła Bohumila Hrabala określają jako „literacką żurnalistykę” – ma ona bowiem wyraźny „nerw” publicystyczny i autobiograficzny. Dwie są bohaterki tej prozy: starość pisarza i gwałtownie przyśpieszająca historia. W Czechach polityka od dawna zwykła schodzić do piwnic (czeski rzeczownik pivnice, oznaczający piwiarnię, bliski jest pierwotnemu sensowi brzmiącego niemal identycznie rzeczownika polskiego). I właśnie tak to wygląda u autora Postrzyżyn – gospoda jest schronem, miejscem bezpiecznym, terenem spotkania, kulturo- i dialogotwórczym locus communis, w pewnym stopniu (za sprawą specyficznego knajpianego „izolacjonizmu”, który pozwala zapomnieć o groźnym świecie na zewnątrz) staje się także u-topos, nie-miejscem, przestrzenią poza aktualną polityczną mapą świata. Polityka jest tutaj rozbierana na czynniki pierwsze i sprowadzana ad absurdum, stając się przedmiotem psycho- i socjologicznej neutralizacji. Tyle tylko, że w piwnicy i w gospodzie nie sposób zamieszkać – wcześniej czy później trzeba je opuścić i „wrócić” do rzeczywistości. A świat jest dosłownie tuż za progiem, jak w Publicznym samobójstwie, pierwszym ze słynnych „listów do Kwiecieńki”, w którym mowa o demonstracjach przetaczających się przez Pragę dwie dekady po zbrojnej interwencji wojsk Układu Warszawskiego: Dwudziestego pierwszego sierpnia siedziałem w „Tygrysie” z panem Hüblem, schroniliśmy się tam jak w kościele w dawnych czasach, bo w kościele nikt nie mógł być zabity, a w gospodzie nikt nie powinien być uwięziony, chwilami wychodziłem na dwór, obok „Tygrysa” przebiegło około stu młodych ludzi klaszcząc w dłonie, pan Hübl palił ten swój łańcuch papierosów i był nieszczęśliwy, drżał, że powinni go zamknąć, ale nie zamknęli, wobec czego siedział i pił, i straszliwie palił, ja siedziałem naprzeciwko niego i czytałem, słyszałem jego serce, jego myśli – może myślał tak samo jak ja, że chyba naprawdę byłoby lepiej, gdybyśmy zdechli, bo jak na nas za dużo tego dobrego… I nagle pan Hübl, daleki teść zmarłego pana Maryski, uśmiechnął się, odłożył umieranie i powiedział: – Przyjdzie pan tu jutro na piwo? Co pan na to, gołąbku? Hrabal i Hübl rozmawiają, stojąc przed kamienicą postawioną w XII wieku. Gdy przebudowywano ją pięćset czy sześćset lat później, nad kamiennym portalem, pod którym trzeba przejść, by dostać się do „piwnicy”, umieszczono płaskorzeźbę przedstawiającą złotego tygrysa. Jak pisze Tomáš Mazal, zwierzę „kroczy w inny sposób niż drapieżne koty, układ jego kończyn przywodzi […] na myśl chód stępaka”. Gdyby w sierpniu 1989 roku pisarz i jego rozmówca znali przyszłość, mogliby ową hybrydę tygrysa i konia potraktować jako znak / zapowiedź nieodległej przyszłości – oto krwiożercza historia daje się ułagodzić i ucywilizować, staje się przewidywalna; odtąd drapieżnikiem można powodować, niby wierzchowcem czy zwierzęciem pociągowym. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

Z HRABALEM W PRADZE I POZA PRAGĄ, Z TOMÁŠEM MAZALEM ROZMAWIA PRZEMYSŁAW DAKOWICZ

Przemysław Dakowicz: Musimy tym, którzy kiedyś będą czytać tę naszą rozmowę, powiedzieć prawdę. Rozmawiamy „zdalnie”, wysyłamy do siebie listy elektroniczne. Staramy się z nich uczynić dynamiczny dialog – siedzimy jednak w dwóch miejscach, albo nawet w czterech (pan pisze z Czech, z Pragi albo z domu letniskowego w Semínie niedaleko Pardubic, ja piszę z Polski, z Łodzi, zazwyczaj z domu, czasem z mojego pokoiku w opustoszałym budynku Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Łódzkiego). Chętnie rozmawialibyśmy jakoś inaczej, ale wciąż trwa „epoka pandemiczna”. Zamierzałem napisać, że wczoraj padł w Czechach rekord zakażeń, teraz czytam jednak, że dzisiejsza liczba jest jeszcze większa: 17668 nowych chorych, dzienna liczba zgonów z powodu koronawirusa – 185. W Polsce dzisiejsza liczba zakażonych jest o pięć tysięcy niższa, obawiam się jednak, że większość chorujących Polaków nie chce się testować, że w rzeczywistości zakażonych jest wielu więcej. Przed sześcioma dniami Koncert Noworoczny Filharmoników Wiedeńskich odbył się bez widzów, w całkiem pustej Złotej Sali Wiener Musikverein. Niemal cały świat jest zamknięty – jedynie w Stanach Zjednoczonych właśnie dziś w nocy tłum zwolenników nieszczęsnego Donalda Trumpa wtargnął na Kapitol. Amerykański prezydent, choćby nawet chciał (oczywiście, nie chce), dziś nie dotarłby – jak niegdyś Bill Clinton – do praskiej gospody U Zlatého tygra. W Czechach od dłuższego czasu nie działają teatry, kina, filharmonie, muzea, biblioteki, centra handlowe i gospody. Kto nie musi iść do pracy, siedzi w domu. Jak się żyje w Pradze w takich okolicznościach? Tomáš Mazal: Żyje się nadal, ponieważ żyć trzeba – choć owo ograniczenie naszych codziennych rytuałów daje się we znaki. Ledwo mogę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby taka pandemia wybuchła przed czterdziestoma laty lub wcześniej. W epoce, kiedy nie było cyfrowych technologii, internetu, komputerów, mobilnych telefonów, rozmaitych aplikacji… Jak byśmy się komunikowali, jak żyli? Teraz mamy wszystko na wyciągnięcie ręki, online, bezpośrednio transmitowane – lecz informacyjna autostrada jest zapchana wiadomościami często sobie przeczącymi, jesteśmy przez „kogoś” manipulowani, ostrzega się nas przed „czymś” niewidzialnym, przed wyimaginowanym nieprzyjacielem. Wszystkie te home office’y, nauczania zdalne, zakazy wychodzenia i tak dalej – odrywają nas od siebie nawzajem, od naturalnych wzajemnych relacji międzyludzkich, odsyłają w samotność „domowych biur”, zamykają w mieszkaniach, prowadzą do pewnego rodzaju nowoczesnej alienacji. Ubywa naturalnej bezpośredniej komunikacji, kontaktu w cztery oczy, dotyku, wdechu i wydechu. Jest to, oczywiście, zjawisko globalne, które pandemia jedynie przyśpiesza i pogłębia, zjawisko, które dotyczy wszystkich krajów. Wie pan, co wydaje mi się największym paradoksem? Z pewnością również w Łodzi da się to zauważyć. Chodzimy po ulicach z maseczkami na twarzach, a na smyczy prowadzimy psa, który tej maseczki (albo kagańca) nie ma. Co sobie ten pies o nas myśli? Że gryziemy…? – Bardzo by się nie mylił! [śmiech]. Ja również wychodzę z psem – Bogu dzięki, jedynie na podwórko między kamienicami, bo piesek jest niemal kieszonkowy, obawia się większych przestrzeni. Na podwórku i pies, i właściciel mogą pozostać bez maski. Wróćmy jednak do pytania – jak się panu żyje w opustoszałej Pradze? – Kiedy pominę to, o czym mówiłem wcześniej, i przede wszystkim to, że nie mogę się spotykać z przyjaciółmi w ulubionych kawiarniach i dyskutować o sprawach, które nas interesują, co jest dla mnie ogromnie ważne i niemożliwe do zastąpienia – to mimo tych zmian pozostaję romantykiem i marzycielem! Praga jest teraz zupełnie inna. Przypomina piękną kobietę, która odświeżyła sukienki, zrobiła sobie fryzurę i w końcu odpoczywa od tych wszystkich miejscowych i przyjezdnych voyeurów, których tłumy snuły się po jej ulicach i bezczelnie ją obmacywały. Ulice są niemal puste i przechodzień, taki jak ja, nagle dostrzega więcej przestrzeni, więcej piękna wokół siebie. Przyciągają uwagę rozmaite style architektoniczne, poczynając od stylu romańskiego, herby i godła na kamienicach, interesujące elementy wystroju, drobne detale, niezliczone rzeźbione figury, ich symbolika i gesty. Spaceruję po Pradze, której nie oblegają już hordy turystów z Azji, zachodzę do kwartałów, w których od dawna nie byłem, ponieważ mam również więcej czasu, wciąż jestem tym zadziwionym przechodniem, który czuje się, jakby znalazł się w tym mieście po raz pierwszy. Odwiedzam świątynie i kościoły, pociemniałe, skłaniające do zadumy – czas zatrzymał się, by można się było modlić i medytować. Wzrusza mnie secesja, jej śladów jest w Pradze bez liku, wyzywająco erotyczne secesyjne ornamenty, które tak dobrze z Pragą współbrzmią. Chętnie włóczę się bez celu po dawnej Pradze żydowskiej, ulicami w pobliżu Synagogi Staronowej i żydowskiego cmentarza, zmartwychwstaje dla mnie historia Golema, mistyczne legendy i opowieści z książek Gustava Meyrinka, wsłuchuję się w nurt rzeki Wełtawy. A zatem, mówiąc krótko – żyje mi się w Pradze inaczej niż dotychczas, rzekłbym nawet, że lepiej. Sycę się urodą tego miasta, dzięki czemu odnajduję odpowiedzi na dawno zapomniane pytania i więcej rozumiem. – Bohumilowi Hrabalowi taki świat, świat bez ludzi, nie przypadłby do gustu. Nie jeździłby do Kerska, nie karmiłby kotów – siedziałby zamknięty w domu. Znikłaby jego „ostatnia nadzieja, ostatni powód, by żyć”… – Dla Bohumila Hrabala od samego dzieciństwa codzienna styczność z innymi była niezbywalnym elementem życia. Nie tylko osobiste spotkania, ale przede wszystkim „rozmowy ludzi”. Rozmowy, którymi każdego dnia musiał się „umazać”, siedząc z przyjaciółmi w gospodzie, przysłuchując się, angażując w dialog, coś dodając, zmyślając, popisując się i wprawając słuchaczy w zadziwienie. A w kombinacji z alkoholem? Nie będziemy bujać – to idealna kombinacja. Nie mogę więc sobie wyobrazić, jak by sobie radził w obecnej sytuacji. Może siedziałby w Kersku, w domu sąsiada Eliáša, i pił wódkę…? [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

MILOŠ DOLEŽAL, Szpital Praga – Bulovka (Podczas gdy)

Biała chmura lamówkę cienia kładzie na dachach na domach asfaltowych ścieżkach kontenerach z zaropiałymi opatrunkami podczas gdy na izbie przyjęć oddziału chirurgii pieprzony Heydrich (w gorsecie i z ranką na plecach) prototyp germańskiej świni w goleń kopnął sanitariusza Pěnkavę. Podczas gdy Franta Bidlo chudy jak szydło führera przerobił na dziwadło co w Stalingradzie beton wozi na budowie ach, Franta wybraniec śmichu-chichu leży tu całkiem po cichu. Podczas gdy Bogan Hrabal udręczon moczanową dną samobójcami Kainami ze swoich książek schodki stawia wiodące ku oknu i z 5 piętra idzie w ślady Ikarów. Podczas gdy Olda Hamera i Jan Křen z trylobitem przeszłości w kieszonce piżamy (w styczności z zakażonym ludem) ducha oddają z covidem. Podczas gdy… tam na dole w lasku pod prosektorium dwie wiewiórki radośnie łuskają orzechy. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

KAREL ČAPEK, RELIEF PRAGI

O starym Rzymie uczyliśmy się, że został założony na siedmiu pagórkach. Na ilu wzgórzach założono Pragę, nie wie nikt, chyba nawet pan burmistrz, ba, nawet Państwowy Instytut Geografii. Przypuszczam, że są w Pradze doliny i pagórki dotychczas nieodkryte; że są tu miejsca, na których nie postała dotąd ludzka stopa, jeśli nie liczyć kochanków. Śródlądowy prażak zna naturalnie tylko Letną, Hradčany, Petřín i może jeszcze Sady Riegra [Riegrovy sady]; Vyšehrad raczej tylko ze słyszenia, a Żydowskie Piece [Židovské pece] z opowieści nieco przygnębiających. Trzeba by wam z pasją odkrywców wędrować po samych obrzeżach Pragi, od Podola po Vysočany i od Šárki aż po Hlubočepy i Zlíchov, aby ze zgrozą i zdumieniem namacać relief Pragi; znajdziecie nieznane góry, górki, cyple, wzniesienia i wybrzuszenia, skarpy, pochyłości i zbocza biednych miłości, doliny, uskoki, parowy, wąwozy, jary, zagłębienia, skały i dziury, gęstwiny i jeziora; objawi się wam teren szpetny i dziwnie nęcący, będziecie kręcić głową nad Libušą, dziwiąc się, dokąd to zawędrowała ze swoją założycielską manią, i nad ludźmi, którym na tak wielokształtnym fundamencie nie udało się zbudować najpiękniejszego miasta na świecie. Natraficie na pola i ogródki warzywne pośrodku miasta; odkryjecie pustynie i stepy u stóp ulic; zatrzymacie się u podnóża kozich stoków i usiądziecie na miedzy miłości, nieocienionej przez choćby jedno jedyne drzewo. Jest to dziwny, biedny i niezwykle zaniedbany margines; to kawałek ziemi, wyradzający się w straszną, nierzadko ostrą i kłującą szpetotę. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

PRZEMYSŁAW DAKOWICZ, PO PRADZE ŚLADAMI FRANZA KAFKI

PRAGA – MIEJSCA POSTOJÓW Archikatedra świętego Wita III. nádvoří 48/2, Hradčany, Praha 1 Plus Code: 3CR2+96, Praha Przedostatni rozdział Procesu Kafki nosi tytuł W katedrze i opowiada o nieudanym spotkaniu prokurenta bankowego Józefa K. z kontrahentem z Italii, który zażyczył sobie być oprowadzonym po świątyni. W ostatniej chwili K. wypisuje ze słownika słówka z zakresu architektury i sztuki oraz przygotowuje się do roli cicerone. O umówionej godzinie czeka pod katedrą – ale Włoch nie przychodzi: Plac katedralny był całkiem pusty. K. przypomniał sobie, że już gdy był dzieckiem, uderzało go to, iż w domach tego ciasnego placu były prawie wszystkie story u okien zawsze spuszczone. Przy dzisiejszej pogodzie było to zresztą zrozumialsze niż kiedy indziej. Także i w katedrze było pusto, nikomu, rzecz jasna, nie przychodziło do głowy zajrzeć tu teraz. K. przebiegł obie boczne nawy, spotkał tylko starą kobietę, która, owinięta w ciepłą chustę, klęczała pod obrazem Matki Boskiej i wpatrywała się weń. Z daleka zobaczył jeszcze jakiegoś kulejącego sługę kościelnego, znikającego we drzwiach w murze. K. przyszedł punktualnie, właśnie w chwili jego przybycia wybiła dziesiąta, ale Włocha jeszcze nie było. K. wrócił do głównego wejścia, stał tam czas jakiś niezdecydowany i w deszczu okrążył potem katedrę, by zobaczyć, czy Włoch nie czeka może gdzieś przy jakimś bocznym wejściu. Lecz nigdzie nie można go było znaleźć. Czyżby dyrektor źle zrozumiał podaną przez Włocha godzinę? Jak można było w samej rzeczy zrozumieć dobrze tego człowieka? Jakkolwiek jednak z tym było, musiał K. zaczekać jeszcze przynajmniej pół godziny. Ponieważ był zmęczony i chciał usiąść, wrócił do katedry, znalazł na jednym stopniu mały strzęp, coś w rodzaju dywanika, przyciągnął go końcami nóg przed jakąś bliską ławkę, owinął się szczelniej w swój płaszcz, nastawił kołnierz w górę i usiadł. Aby się rozerwać, otworzył album, kartkował w nim trochę, ale musiał wkrótce zaprzestać, gdyż zrobiło się tak ciemno, że gdy podniósł oczy, ledwie mógł jakiś szczegół rozróżnić w bliskiej nawie bocznej. W dali iskrzył się na głównym ołtarzu wielki trójkąt ze świec. K. nie mógł stwierdzić na pewno, czy już je wcześniej widział. Może zapalono je dopiero teraz. Słudzy kościelni umieją z racji swego zawodu snuć się cicho, nie zauważa się ich. Gdy się K. przypadkiem odwrócił, zobaczył, że niedaleko za nim płonie również jakaś wysoka świeca, przymocowana do jednej z kolumn. Pięknie to wyglądało, ale do oświetlenia obrazów, które wisiały przeważnie w mroku bocznych ołtarzy, zupełnie nie wystarczało, raczej powiększało ciemność. Katedra, której patronem jest święty Wit, sycylijski męczennik z III wieku, to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc Pragi. Wznoszona przez sześć stuleci (wmurowanie kamienia węgielnego w roku 1344, za panowania Jana Luksemburskiego; ostatnie prace w roku 1929), jest jednym z najbradziej zachwycających europejskich przykładów zgodnego współegzystowania gotyku i neogotyku. Będąc zabytkiem sztuki sakralnej różnych epok – od wykonanych przez Petera Parléra w wieku XIV kamiennych popiersi cesarza Karola IV Luksemburskiego, jego rodziny, pierwszych praskich arcybiskupów i budowniczych świątyni po zamontowane sześć stuleci później witraże Alfonsa Muchy i Maxa Švabinskiego – stanowi również symboliczne centrum czeskiej tożsamości historyczno-kulturowej. W jej wnętrzu spoczywają szczątki-relikwie świętych Wita, Wacława, Wojciecha i Jana Nepomucena, w prezbiterium i w krypcie królewskiej złożono ciała władców. Tylko nieuważny czytelnik najsłynniejszej powieści Kafki mógłby utożsamić świątynię, w której wnętrzu Józef K. rozmawia z księdzem, z praską katedrą św. Wita. Nie zgadza się tu kilka istotnych szczegółów, poczynając od kształtu placu katedralnego (jest tak „ciasny”, że ludzie mieszkający w domach otaczających kościół mają zawsze zasłonięte okna), kończąc na wyglądzie ambon, z których żadna nie przypomina barokowej ambony u św. Wita, zwieńczonej rzeźbą Chrystusa Zmartwychwstałego i ozdobionej malarskimi podobiznami ewangelistów i Ojców Kościoła. Zresztą, choć niektóre opisy przestrzeni miejskiej dają się dopasować do konkretnych miejsc w stolicy Czech, metropolia sportretowana w Procesie nigdzie nie zostaje nazwana po prostu Pragą. W pierwszym zdaniu dziewiątego rozdziału czytamy tylko tyle: „K. otrzymał zlecenie, aby pokazać kilka zabytków sztuki pewnemu włoskiemu klientowi banku, który po raz pierwszy przebywał w t y m m i e ś c i e […]” [podkr. moje – P. D.]. Teza o paraboliczności Procesu i, w pewnym stopniu, całej tej twórczości to jeden z kafkologicznych liczmanów – przestrzeń celowo została tu pozbawiona nazbyt wyrazistych, „ostrych” kształtów. A przecież pisarską drogę Franza Kafki otwiera długi, niemal reporterski opis spaceru przez Pragę – w opowiadaniu Opis walki, zmienianym i przeredagowywanym, dwóch bohaterów wychodzi z pewnego praskiego salonu i aleją Ferdynanda (dziś aleja Narodowa) maszeruje w stronę Wełtawy, Mostu Karola oraz górującego nad miastem (i sąsiadującego z zamkiem i katedrą!) Wzgórza Świętego Wawrzyńca (dziś Petřín). Jeśli się nie mylę, w całej rękopiśmiennej spuściźnie pisarza jest tylko jeden krótki ustęp, gdzie mówi się o praskiej katedrze. To początek listu do Felicji Bauer, pisanego w nocy z 16 na 17 lutego 1913 roku: „Najdroższa, dziś wieczorem na długim spacerze, który odbyłem sam i w zimnie […] wzdłuż i wszerz miasta, przez Hradczyn, dokoła katedry i przez Belweder, napisałem do Ciebie w myślach niezliczoną ilość listów”. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

JOSEF KROUTVOR, DOKTOR FRANZ KAFKA

Ilekroć Bohumil Hrabal wypowiadał się o Kafce, tylekroć sięgał po zbitkę „doktor Kafka”. Mówił, dajmy na to, o Baudelairze, Flaubercie, Hašku, Schulzu, Meyrinku, ale kiedykolwiek zająknął się o Kafce, zawsze dodawał tytuł doktorski. Muszę powiedzieć, że wydawało mi się to nieco dziwne, mówienie o Kafce zyskiwało w ten sposób specyficzny ton. Posłużenie się tytułem przyrównałbym bowiem do postawienia na początku kompozycji krzyżyka czy bemola, które determinują brzmienie i charakter utworu. Tytuł w pewien sposób podkreślał niepowtarzalność zjawiska, jakim był Franz Kafka, skłaniał słuchaczy zgromadzonych wokół stołu do większej uwagi. W końcu i w mojej głowie nazwisko Franza Kafki złączyło się z tytułem, lecz w jakimś ogólniejszym sensie. Nie miałem na myśli doktora praw, którym Kafka rzeczywiście był – raczej jakiegoś doktora literatury albo nauki o człowieku. W grudniu 1988, czyli jeszcze w epoce komunizmu, odwiedził Pragę francuski prezydent François Mitterrand. Nie wiem, jaki był cel tej wizyty, jednakże Mitterrand wymógł na władzach zgodę na spotkanie z czeskimi dysydentami, których zaprosił na śniadanie. Można rzec, że atmosfera była gęsta i napięta. Mitterrandowi towarzyszyła grupa znaczących architektów, którzy chcieli poznać Pragę. Francuskie środowisko kulturalne wystąpiło do mnie z prośbą, bym przygotował mały poglądowy spacer po mieście. Goście życzyli sobie widzieć przede wszystkim jedyną w swoim rodzaju architekturę kubistyczną oraz odwiedzić grób Kafki. Obejrzeliśmy kanciaste kubistyczne kamienice pod Vyšehradem, a na koniec, już po zmroku, ruszyliśmy w stronę żydowskiego cmentarza na Olšanach. Wszystko było umówione, również dla mnie było to wydarzenie, gdyż u grobu Kafki nigdy wcześniej nie byłem. Zadzwoniliśmy do bramy; ku memu wielkiemu zdziwieniu otworzył nam malarz Jaroslav Róna, który na cmentarzu miał i wciąż ma ateliér. Przeszedłem przez bramę i zaraz czekało mnie kolejne zaskoczenie. Zaledwie parę kroków od wejścia znajdowała się dość szpetna, czarno-biała, zwyczajna urzędowa tabliczka z prostym napisem „Dr Franz Kafka”. Nie „JUDr. Franz Kafka”, doktor praw, lecz całkiem ogólnie „Dr Franz Kafka”, doktor par excellence. Pojąłem wówczas, że wersja Hrabala ma głębszy sens i tablica ta stanowi jej potwierdzenie. Wypada jedynie dodać, że pod nazwiskiem wielkiego pisarza wymalowano jeszcze grubą strzałkę wskazującą kierunek marszu. Franz Kafka był urzędnikiem, a tabliczka niniejsza ma charakter w najwyższym stopniu urzędowy i kafkowski. Za bramą skręciliśmy w prawo i zgodnie z kierunkiem strzałki, wciąż wzdłuż długiej ściany, doszliśmy do grobu Kafki. Pomnik w kształcie kryształu zaprojektował architekt Leopold Ehrmann, to nagrobek dość oszczędny i interesujący artystycznie. Niewysoki graniastosłup, rozszerzający się ku górze, zakończony szerokim szpicem. Kubistyczna forma pomnika jest surowa i odpowiada ascetycznej formie twórczości Kafki. Żadnych zdobników, tylko doskonała i czysta forma, kamienny blok z napisami. Franz Kafka zmarł 3 czerwca 1924 roku w sanatorium w Kierling pod Wiedniem w wieku czterdziestu jeden lat. Na klepsydrze napisano jeszcze „JUDr. Franz Kafka”, lecz na kamieniu nagrobnym stoi już jedynie „Dr Franz Kafka”. Zmiana nastąpiła zaraz po śmierci – skończyło się życie pisarza, zaczęła żyć jego legenda. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

JOSEF KROUTVOR, O KAWIARNIACH PRAGI

Do niezwykłego rozkwitu kawiarń doszło w epoce modernizmu – był to złoty wiek kawiarnianego życia. Secesja wynalazła nie tylko dworce i muzea, szerokie damskie kapelusze, miejskie korsa i spacerowe laski, wymyśliła także eleganckie lokale z czarną i białą kawą oraz gazetami. Większość z nich od dawna nie istnieje, zmieniły nazwy, zostały przebudowane, opustoszały i znikły, niektóre przetrwały jednak do naszych czasów albo cudem powracają do życia. Na secesyjne kawiarnie spoglądamy dziś z szacunkiem i podziwem, dbamy o nie jak o inne zabytki kultury i historii. Pod koniec XIX wieku kawiarń przybywa, kawiarnia literacka fin de siècle’u bywa azylem dla zanikającego modernistycznego sposobu życia. Kawiarnia daje schronienie przed dotkliwościami świata, jest miejscem spotkań, rozmów, wymiany myśli, intelektualnym punktem węzłowym. Kawiarnia ma specyficzną atmosferę, którą upodobali sobie przede wszystkim poeci, artyści i inne indywidualności. Lokal publiczny oferuje nie tylko możliwość wejścia w głośne, rozbawione towarzystwo, lecz również bezpieczeństwo i spokój, jaki zyskujemy rozpływając się w tłumie. Człowiek jest tu sam, lecz nie odczuwa własnej samotności, otaczają go bowiem ludzie. Ta właśnie kombinacja anonimowości i charakterystycznego dla moderny towarzyskiego szumu jest czymś wysoce pożądanym. Kawiarnie są u nas odpowiednikami salonów, angielskich klubów i publicznych czytelń. Z rozwojem miast oraz rozbudową sieci oświetlenia ulicznego związane są początki nowego, typowo miejskiego, fenomenu nocnego życia. Kawiarnie jaśnieją do późna, przyciągając gości niczym rozjarzone latarnie. Dla wielu kawiarnia jest drugim domem – może nawet domem jedynym. Miejski blask i blichtr życia towarzyskiego wabią ludzi do miast, girlandy świateł i kawiarniane lustra stwarzają iluzję szczęścia. Do najstarszych secesyjnych kawiarń Pragi należało Café Corso przy ulicy Na příkopě (Na Fosie), dzieło architekta Friedricha Ohmanna. Budynek ten, jeden z pierwszych praskich obiektów secesyjnych, powstawał w latach 1897–1898. W tym czasie Ohmann kończył właśnie pracę nad wnętrzami Varieté w Karlínie i zdaje się, że lekka muza prowadziła jego rękę również na Příkopach. Do najzupełniej zwyczajnego domu została przylepiona fasada z bogatą sztukateryjną dekoracją – jakby ją wyczarował zręczny cukiernik. Zewnętrzne powierzchnie frontowe pokrył malunkami Viktor Oliva, któremu także nie były obce nowinki wielkiego świata. Ozdobieniem wnętrz zajął się Arnošt Hofbauer, malarz i autor pierwszych czeskich plakatów o większej wartości plastycznej. Kawiarnia mieściła się na pierwszym piętrze i posiadała balkon osłonięty ruchomym płóciennym daszkiem. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

KS. JERZY SZYMIK, EWANGELIA PANA NASZEGO JEZUSA CHRYSTUSA

GLOSSY (5) OBECNOŚĆ I. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi (Łk 21,26) II. Syn Człowieczy (…) musi być odrzuconym przez to pokolenie (Łk 17,24 –25) III. …błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi (Łk 7,23) IV. Idźcie do miasta i powiedzcie: gdzie jest dla Mnie izba? (Mk 14,13–14) V. …pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie (Łk 2,29–30) glossa I Mdleć będą ze strachu… Czas pomsty, mówi Jezus: miecz, niewola, gniew na ten naród, trwoga innych narodów, morze, ziemia i niebiosa staną się zagrożeniem dla ludzi. Po co to wszystko i dlaczego „gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie”? Być może dlatego, że mdlejący ze strachu wrócą do Niego? Bo, jak powiada Psalmista, „gdy ich zabijał, szukali Go, nawracali się i znów szukali Boga. I przypominali sobie, że Bóg jest dla nich skałą, ze Bóg Najwyższy ich zbawicielem” (Ps 78,34–35). Gdy ich zabijał… A szukanie Boga zabija śmierć. „Ożyje wasze serce, którzy szukacie Boga” (Ps 69,33b). glossa II To z rozmów z faryzeuszami i uczniami, z tzw. trzeciego okresu podróży do Jerozolimy. Co nam te słowa – w ich Boskiej aktualności, wbijającej grot łaski w każdą epokę, w każde ludzkie serce – mówią dzisiaj? Że „Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie”? Że „przyjdzie czas, kiedy zapragniecie ujrzeć choćby jeden z dni Syna Człowieczego, a nie zobaczycie”? Czyż nie domagamy się znaków, że On jest? Czy godzimy się na Jego niedostrzegalną obecność? Na nagą wiarę? Że Jezus musi być „odrzuconym przez to pokolenie?” Tamto pokolenie? A może to o nas, o naszej współczesności, o naszej cywilizacji, która z niespotykanym w dziejach impetem odrzuca Syna Człowieczego? [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru

We use cookies to personalise content and ads, to provide social media features and to analyse our traffic. We also share information about your use of our site with our social media, advertising and analytics partners. View more
Cookies settings
Accept
Privacy & Cookie policy
Privacy & Cookies policy
Cookie name Active

Polityka prywatności

Instytut Książki dba o poszanowanie prywatności osób korzystających z jego serwisów w domenie www.topos.com.pl. Dane, które zbieramy, są wykorzystywane wyłącznie do celów statystycznych.

Jakie dane o Tobie zbieramy?

Dane zbierane automatycznie:
Gdy odwiedzasz naszą stronę internetową automatycznie zbierane są dane dotyczące Twojej wizyty, np. Twój adres IP, nazwa domeny, typ przeglądarki, typ systemu operacyjnego, miejscowość, w której mieszkasz, itp.

Dane zbierane, gdy kontaktujesz się z nami:
Gdy kontaktujesz się z nami za pomocą telefonu lub poczty e-mail, przekazujesz nam swoje dane osobowe, np. imię, nazwisko, adres e-mail, itp. Wszystkie dane zbieramy tylko i wyłącznie w celach kontaktowych. Nie przekazujemy ich stronom trzecim i nie przechowujemy dłużej niż to konieczne.

W jaki sposób wykorzystujemy Twoje dane?

W żadnym wypadku nie będziemy sprzedawali danych zebranych o Tobie podmiotom trzecim.
Dane zbierane automatycznie mogą być użyte do analizy zachowania użytkowników na naszej stronie internetowej, zbierania danych demograficznych o naszych użytkownikach lub do personalizacji zawartości naszych stron internetowych. Dane te są zbierane automatycznie.

Dane zbierane w trakcie korespondencji pomiędzy Tobą a naszym serwisem będą wykorzystane wyłącznie w celu odpowiedzi na Twoje zapytanie.

W przypadku kontroli Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych Twoje dane mogą zostać udostępnione pracownikom Biura GIODO zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych.

Wykorzystanie ciasteczek („cookies”)

Nasza strona internetowa wykorzystuje ciasteczka, które służą m.in. identyfikacji Twojej przeglądarki podczas korzystania z naszej witryny, abyśmy wiedzieli, jaką stronę Ci wyświetlić. Ciasteczka pomagają nam dostosować naszą ofertę do odpowiednich odbiorców i sprawdzić skuteczność docierania publikowanych informacji do określonej grupy użytkowników. Ciasteczka nie zawierają żadnych danych osobowych.

Większość używanych przeglądarek, zarówno na komputerach, jak i smartfonach czy innych urządzeniach, domyślnie akceptuje pliki „cookies”. Gdy zechcesz zmienić domyślne ustawienia, możesz to zrobić w przeglądarce. W przypadku problemów z ustawieniem zmian należy skorzystać z opcji „Pomoc” w menu używanej przeglądarki.

Wiele plików „cookies” pozwala na wygodniejsze i efektywniejsze korzystanie z serwisu. Wyłączenie ich może spowodować nieprawidłowe wyświetlanie się treści serwisu w przeglądarce.

Zmiany naszej Polityki prywatności

Zastrzegamy sobie prawo do zmiany niniejszej Polityki prywatności poprzez opublikowanie nowej Polityki prywatności na tej stronie.
W razie pytań dotyczących ochrony prywatności prosimy o kontakt, nasze dane kontaktowe podane są na stronie internetowej.

W zakresie nieuregulowanym niniejszą Polityką prywatności obowiązują przepisy z zakresu ochrony danych osobowych RODO.

Save settings
Cookies settings
Przejdź do treści