JAN STOLARCZYK, SPOTKANIE W GÓRACH
Opowiem o niezwykłym spotkaniu dwóch wielkich poetów, do którego doszło u podnóża Śnieżki w Karkonoszach. W roku 2000, po dwudziestu siedmiu latach emigracji, poeta, dramaturg, emerytowany profesor chicagowskiego uniwersytetu, Tymoteusz Karpowicz, zdecydował się odwiedzić Wrocław, w którym miał swój dom. Kilka miesięcy wcześniej wydałem obszerny zbiór jego poezji Słoje zadrzewne, za który miesięcznik Odra przyznał dawnemu koledze redakcyjnemu doroczną nagrodę. Podczas którejś z licznych i długich rozmów telefonicznych na linii Chicago – Wrocław poeta zapytał, czy poszlibyśmy na Śnieżkę. Tę niespodzianą propozycję przyjąłem z radością. Przecież ciągnęło mnie zawsze na górskie szlaki, a wędrówka z takim piechurem i poetą, z którym czułem szczególna więź, pozostanie w pamięci. Ten wspaniały człowiek był miłośnikiem polskich gór. W latach 50. i 60. XX wieku razem z żoną corocznie odbywali długie i trudne, pielgrzymie w istocie wyprawy. W jednym z listów pisał: „wędrówce (…), bardzo męczącej, z ciężkimi plecakami, kiedy inni jadą na odpoczynek do pensjonatów – poświęcamy jedyny miesiąc urlopu, by uczyć się trudnego alfabetu kraju i jego ludzi”. Zdobył wszystkie stopnie Górskiej Odznaki Turystycznej. 30 czerwca 2000 roku jedziemy do Karpacza. Tam ruszamy żółtym szlakiem z Wilczej Poręby na Śnieżkę. Poeta idzie kilkadziesiąt metrów przede mną, mogę go dobrze widzieć i zarazem nie krępować sobą. Pamiętam o jego kłopotach z sercem, w grudniu skończy siedemdziesiąt dziewięć lat. Dzień jest słoneczny, poeta maszeruje nieśpiesznie, miarowo, czasem zsuwa rzemienie plecaka, aby złapać głębszy oddech. Znowu, jak przed wielu laty, wędruje górami. Może zapomnieć, choćby na krótko, o chorobach, utrapieniach. Dochodzimy do czerwonego szlaku. W schronisku Nad Łomniczką zjadamy duże porcje pierogów z jagodami. Karpowicz promienieje, oczy młodnieją mu w uśmiechu. Jagody! Po krótkim odpoczynku wchodzimy w Kocioł Łomniczki, gdzie skalne podejście staje się strome. Prosi, abym teraz szedł przed nim. Dyskretnie zerkam za siebie, czy nic złego się nie dzieje. Przy cmentarzu górskim odpoczywamy dłużej. Poeta w skupieniu czyta inskrypcje poświęcone zaginionym i zmarłym w górach, trochę rozmawiamy. Z Przełęczy pod Śnieżką wstępujemy na brukowaną odłamkami skał drogę, którą na wierzchołek wjeżdżają samochody dostawcze. Dopiero na szczycie odpoczywamy około godziny. Pan Tymek długo stoi z plecakiem, jakby nie chciał zdjąć z siebie ciężaru wspinaczki, jakby pragnął wchłonąć zdobyty krajobraz wraz z doznanym zmęczeniem. Z szeroko rozwartymi, opuszczonymi ramionami wyglądał jak orzeł, który przysiadł tylko na chwilę na skale. Schodzimy stromo po ułożonych z odłamków skał schodach i niebieskim szlakiem kierujemy się w dół, ku schronisku Strzecha Akademicka, a stąd na nocleg do schroniska Samotnia, w którym czterdzieści jeden lat temu nocował z żoną Marią. Następnego dnia po śniadaniu obeszliśmy Mały Staw przy Samotni. Pan Tymek położył się z szeroko rozrzuconymi nogami i rękami na stole z ostruganych żerdzi, sycąc się jak kocisko porannym, mocnym już słońcem. Tak mnie ten widok ujął i rozbawił, że zrobiłem zdjęcie. Wychodzimy ze schroniska z plecakami, Karpowicz otwiera drzwi i zastyga w pół kroku, powoli odwraca się i niepewnie, pytająco spogląda na mnie. Zaledwie kilka metrów od nas stoi… Tadeusz Różewicz. Zaskoczony jego widokiem kiwam Karpowiczowi głową na znak, że wzrok nas nie myli. I słyszę: „Tymek?!”, „Tadzio?!”. Obaj wyszli z doświadczeń awangardy krakowskiej, polubił ich Przyboś, a potem od nich się odsunął; obaj rozmiłowani w Norwidzie, o którym pragnęli napisać książki, ale ich nie ukończyli. Istnieje drobna, ale znacząca różnica postaw w kulcie dla autora Promethidiona: Karpowicz nie ośmieliłby się napisać pastiszu wiersza Norwida, jak uczynił to Różewicz (Ubrana). Obaj poeci obejmują się, poklepują, nie widzieli się niemal trzydzieści lat. Po raz ostatni wiosną 1973 roku, podczas obrony doktoratu Tymoteusza Karpowicza w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Jerzy Pluta wspomina w Przecinku nr 10: „Zapamiętałem, że gdy wysoka komisja poszła się naradzić, Karpowicz żywo gawędził w pierwszej ławce z Tadeuszem Różewiczem”.
WALDEMAR ŻYSZKIEWICZ, AAAADAŚ I LESZEK
Mówię o nim Adaś, bo wprawdzie luźno, ale jednak znaliśmy się przed laty. Byliśmy nawet na ty. Żadna rewelacja, bo taki był w tamtych czasach naturalny sposób zwracania się do siebie w relacjach rówieśniczych czy prawie rówieśniczych. Zwłaszcza jeśli bliskości pokoleniowej towarzyszyła jakaś wspólnota pasji, zainteresowań czy poglądów. Nie pamiętam już, w jakich okolicznościach zawarliśmy znajomość, pewnie odbyło się to w kręgu wspólnych znajomych w środowisku literackim czy młodoliterackim Warszawy. Ale i Krakowa, lub dokładniej: salonów krakówka – nie da się wykluczyć jako terenu naszego pierwszego spotkania. Jak wspomniałem, nie ma mowy o jakiejś tam bliższej znajomości, najwyżej kilka czy kilkanaście zdań zamienianych w przelocie, jak wtedy jeszcze przed piątą rano, w hali biletowej krakowskiego Dworca Głównego, gdy śpiesząc się na ekspres do Warszawy, spotkałem Adama, który swobodnym, ale świadomym celu krokiem szedł przez pustawą o tej porze przestrzeń. – Cześć, właśnie przyjechałem – odparł na moje pytanie, dokąd zmierza. – Szkoda, bo ja akurat pędzę na peron do warszawskiego pociągu – rzuciłem w przelocie. Uśmiechnęliśmy się do siebie, życząc sobie nawzajem powodzenia i machając na pożegnanie. Tak pewnie wyglądała większość naszych ówczesnych styczności. Znacznie intensywniej przegadaliśmy się dopiero później, po roku 1989, w jednej z krakowskich księgarni, gdy na pytanie, o źródła mnogich cytatów, które bogato inkrustowały napisaną w więzieniu książkę, zdenerwowany Aaaadaś, może już jako poseł z Bytomia, a może dopiero aspirant do tej zaskakującej roli społecznej, wykrzyczał pod moim adresem: – Pięknie pan zaczyna. Dokładnie o to samo pytał jeden esbek, który mnie przesłuchiwał! Nie wiem, jakie wrażenie wywarły te słowa na tłumnie zgromadzonej tam krakowskiej czytającej publiczności. Z pewnym niesmakiem oraz niemałym uczuciem zawodu wyszedłem wtedy z księgarni na ulicę Stradom i ruszyłem w stronę Wawelu. To już była bodaj ostatnia nasza bezpośrednia wymiana zdań. Choć w cotygodniowych felietonach, drukowanych wiosną 1991 roku na łamach Czasu Krakowskiego, zdarzyło mi się jeszcze raz czy drugi komentować poselską aktywność Aaaadasia, który w obronie dzielnych funkcjonariuszy peerelowskiej rzeczywistości skutecznie kruszył kopie z trójką tzw. muszkieterów z katolickiego ZChN. Dla dorastającej młodzieży, ku pouczeniu i przestrodze, dodam tylko, że jednym z tych przebrzydłych katolickich oszołomów był Stefan Niesiołowski, który wszakże po radykalnej zmianie flanki, swego entomologicznego profesorskiego oszołomstwa nie tylko nie utracił, ale wręcz sporo nabył. Wówczas, jako katolikowi, wszystkiego robić i mówić jeszcze mu nie wypadało. Zanim jednak do zerwania naszej skromnej znajomości z Aaaadasiem doszło, piliśmy nawet razem wódkę, deliberując całkiem serio nad skutecznymi sposobami naprawy tego świata. Było to gdzieś przy ulicy Batumi, na warszawskich Stegnach, gdzie znalazłem się do udziału w kontestatorskich posiadach zaproszony przez gospodarza imprezy, którym był Leszek, również młody wówczas poeta, poznany przeze mnie nieco wcześniej w Krakowie. Leszkowa kwarantanna pod Wawelem nie była przypadkowa, bo choć jego rodzice byli związani raczej z innymi miastami, głównie Warszawą, Gdańskiem czy Szczecinem, a później Berlinem, to jednak zaraz po wojnie mieszkali w Krakowie i Leszek właśnie tam przyszedł na świat. W czasach swego krakowskiego przeczekiwania Leszek wyglądał na nieco zbyt korpulentnego hipisa, który nie dba ani o strój, ani o długie, często pozostające w nieładzie włosy. Chodził z zawsze z chlebaczkiem, skąd wyciągał kolejne zeszyty, w których notował wiersze, robił zapiski, sporządzał recenzje czy teksty krytyczne. Chętnym, a takich wcale nie brakowało, odczytywał też swój wiersz Miska, mocno osadzony we własnych trudnych doświadczeniach. To była niejako Leszkowa specjalność i takim go zapamiętałem z tamtego krakowskiego okresu. Nic dziwnego, że gdy po latach, już u progu nowego stulecia, podczas literackiej imprezy w śródmiejskim dzielnicowym domu kultury przy Smolnej jednym z zaproszonych gości miał być właśnie Leszek, postanowiłem się tam wybrać, tym bardziej że to dosłownie o rzut beretem od miejsca, gdzie mieszkam po przeniesieniu się z Krakowa do Warszawy. Podczas wieczoru rozglądałem się za dawnym znajomym, ale bez rezultatu. Impreza już dobiegała końca, Andrzej Tadeusz Kijowski zapraszał uczestników na następne spotkanie, więc spytałem kogoś ze znajomych, dlaczego Leszek na Smolną nie dotarł. – Jak to nie dotarł? – zdziwienie w głosie znajomka było wyraźne – Przecież on prowadził główną część wieczoru. – Ten postawny mężczyzna, gładko wygolony i starannie, choć bez cienia dandyzmu ubrany, to był Leszek? – naprawdę się zdumiałem. Niemal wybiegłem za nim do foyer. Niestety, już go tam nie złapałem, zdążył pójść do domu. I wtedy przypomniała mi się impreza na Batumi. Parząca w gardle wódeczka, emocje dyskusji, czyli ferment zarówno w naszych głowach, jak i żołądkach. Wracając do domu, z uznaniem pomyślałem o dobrej wizerunkowej ewolucji gospodarza tamtego spotkania. Wspomniałem też Aaaadasia, bez wątpienia najważniejszego uczestnika ożywionej dyskusji sprzed lat. Niestety, ten sympatyczny kiedyś szatyn o lekko kręconych włosach oraz miłym uśmiechu zmienił się teraz w zapuszczonego, białawego Crocsa, z dynamicznymi niczym wiatrak rękoma, o dłoniach, które podczas dyskusji na sporne tematy niepostrzeżenie przeistaczają się w drapieżny szpon. ₪ (2015)
KRZYSZTOF KUCZKOWSKI, „ODCHODZĄC, NIGDZIE NIE ODEJDĘ”
Na płycie Ten inny świat wiersze poety Jerzego Łukasza Kaczmarka (1964–2021) interpretują znani i cenieni muzycy: Tomasz Budzyński, Dariusz Malejonek oraz Michał Wiraszko, a także zespoły Persona Non Grata i Nowomowa. Teksty pochodzą z tomów Niewidzialny stygmat (2019) i Aż do pierwszego słowa (2022) wydanych w serii Biblioteka Toposu, co zadecydowało o dołączeniu rockowo-punkowego wydawnictwa do czasopisma zajmującego się głównie publikowaniem poezji. O ile słuchaczom muzyki popularnej nie trzeba wyjaśniać, kim są Budzyński (1962) czy Malejonek (1962) – bo to kawał historii polskiego rocka trzech ostatnich dekad, będący jednocześnie historią zespołów takich jak: Kultura, Izrael, Siekiera, Moskwa, Armia, Houk, 2TM2,3, Arka Noego, Maleo Reggae Rockers, Budzy – o tyle osoba poety, debiutującego (?) w roli tekściarza, wymaga kilku zdań wprowadzenia. Jerzy Ł. Kaczmarek to poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz literatury niemieckojęzycznej, performer, miłośnik Hölderlina i Trakla. W życiu zawodowym: socjolog, doktor habilitowany nauk społecznych, nauczyciel akademicki. Prywatnie mąż Mirosławy i ojciec Marysi. W życiu duchowym: homo religiosus i homo mysticus. Teresa Tomsia, poznańska poetka i eseistka, celnie zauważyła, iż miał on „naturę badacza spraw nieoczywistych, przeczuwanych”, a także, w innym miejscu, że „pragnie być świadkiem i uczestnikiem, kronikarzem i wizjonerem, odczytywać tajemnicze znaki istnienia, objąć «wszystko, wszystko» w panoramicznym spojrzeniu”. Wszystko to prawda. Niezwykle uczciwa, skupiona poezja Jerzego Ł. Kaczmarka cała jest wychylona ku temu co Rzeczywiste, ku temu co Nieskończone. W dwuwierszu z tomu Przepowiednie. Z kręgu dnia i nocy (2015) autor zapisał: „Poezja jest sprawą poważną. / Posiada swoje święte godziny”, a jeśli tak, to nie ma w niej miejsca na „gry i zabawy ludu polskiego” i inne igraszki z diabłem. Jest celebracją. Jest odkrywaniem Drogi. W jednej z jego próz padają takie słowa: „Najdziwniejsza jest pora, gdy nie ma jeszcze dnia, a noc już się skończyła. Jeśli się nie śpi, można to zobaczyć tak bardzo wyraźnie. Zbyt wyraźnie, aby o tym mówić. Wszystko to Droga. Droga nad Drogami”. Kroczenie tą Drogą pozwala „uzyskać widzenie jasne – pełne i czyste, jak wtedy, gdy rankiem wyruszamy w góry” (z: Wędrówki i obrazy). Tak widzą święci i poeci. A przynajmniej ci z nich, którzy pozostali wierni linii autentycznej poezji, tzn. nie dopuścili do zdominowania twórczego ja przez władcze i pazerne ego. Z pewnością Jerzy Ł. Kaczmarek był takim poetą. Jak doszło do nagrania krążka Ten inny świat w jego rockowo-punkowej odsłonie? Jerzy Ł. Kaczmarek urodził się w Jarocinie. Miał sześć lat, kiedy zaczęła się historia jarocińskich festiwali. Najpierw były to Wielkopolskie Rytmy Młodych, a od 1980 roku Ogólnopolski Przegląd Muzyki Młodej Generacji – ważna data, bo to właśnie wtedy na estradzie w Jarocinie pojawił się punk – jeszcze później Festiwal Muzyków Rockowych i inne, a wszystkie te nazwy w świadomości młodych ludzi sprowadzały się do hasła: Festiwal w Jarocinie. Wychowując się w Jarocinie, nie można było nie ulec urokowi tej imprezy. I tak było z Jerzym Ł. Kaczmarkiem. Chociaż poeta związał swoje późniejsze losy z Poznaniem, Jarocin o nim pamiętał. Upomniał się o swego krajana przez miejscową formację Persona Non Grata z wokalistą Dominikiem, bratem Jerzego Kaczmarka, przez muzyków w różnych latach występujących na tamtejszej estradzie czy przez Michała Wiraszkę (z zespołu Muchy), dyrektora artystycznego Jarocin Festiwal. Nie sposób nie wspomnieć o przyjaciołach Jerzego i miłośnikach Jarocina z Robertem Kaźmierczakiem na czele, dzięki którym to wydawnictwo szczęśliwie udało się zrealizować. Jako poeta Jerzy Ł. Kaczmarek pozostawił po sobie trzy zbiorki wierszy. Teraz dochodzi do tego krążek CD zawierający dziesięć piosenek nagranych w różnej stylistyce, od punka do rockowych ballad. Dużo to czy mało? Kryterium ilościowe w sztuce nie ma większego znaczenia. To nie ono decyduje o tym, czy dzieło sztuki przetrwa, czy też odejdzie w niebyt. Czytając po raz kolejny wiersze Jerzego, słuchając piosenek z jego tekstami, zyskuję coraz większą pewność, że pozostawione przez niego w wierszach znaki, ślady i tropy zapraszają do niekończącej się rozmowy. Symbole, wizyjne obrazy, wyraziste porównania, które za życia poety wydawały się propozycjami artystycznymi, po jego śmierci zyskały jakąś moc sprawczą, uniwersalność i autonomię, niejako same się opowiadają. Są żywe. Ale czy powinno to dziwić, skoro w wierszu Ten inny świat czytamy: „Wiem, że odchodząc, nigdzie nie odejdę”? ₪ JERZY ŁUKASZ KACZMAREK urodził się 13 grudnia 1964 roku w Jarocinie. Poeta, krytyk literacki, tłumacz literatury niemieckojęzycznej, socjolog. Redaktor kwartalnika literacko-artystycznego Już Jest Jutro na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Teoretyk i inicjator „Akcji Droga”, pomysłodawca kilku edycji „Nocy Działań Twórczych”, interdyscyplinarnych spotkań artystów z całej Polski. Od 1994 roku adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. W latach 1996–1997 i 2002 stypendysta DAAD w Mannheim, Bielefeld i Erkner. Autor poetyckiej prozy i wierszy Przepowiednie. Z kręgu nocy i dnia (Bydgoszcz 2015) oraz tomiku Niewidzialny stygmat (Sopot 2019). Wiersze i eseje publikował w pismach literackich w Polsce i w Niemczech oraz w antologiach poetyckich, m.in. 11 („Już Jest Jutro” 1993), Parnas Bis (Empik & Odeon 1995), Kosmos literatów („Dreammee Little City” USA 2018). Uczestnik międzynarodowego projektu poetycko-plastycznego „gedichtet/gezeichnet. dichter und künstler im dialog”. Za twórczość literacką otrzymał Złotą Książkę – Nagrodę im. Witka Różańskiego (2018). Tomik Niewidzialny stygmat był nominowany wśród dwudziestu najlepszych tomików roku do Nagrody Orfeusz. Jerzy Ł. Kaczmarek zmarł 7 kwietnia 2021 roku w Poznaniu. Został pochowany na cmentarzu Bożego Ciała przy ulicy Bluszczowej, który jest zabytkową poznańską nekropolią.
„POEZJA JEST RĘKOJMIĄ WOLNOŚCI, A WOLNOŚĆ – POEZJI”
Z JADWIGĄ NOWAK, AUTORKĄ TOMU DOMY I OGRODY, ROZMAWIA KRZYSZTOF KUCZKOWSKI – Przez wiele lat kojarzona byłaś z prozą, a od jakiegoś czasu, zresztą niezbyt odległego, zdecydowanie weszłaś w świat poezji i radzisz sobie w nim świetnie. Jako autorka wierszy debiutowałaś w 1983 roku na łamach tygodnika pracy twórczej Radar, ale Twój pierwszy tom wierszy pod tytułem Człowiek hałaśliwy ukazał się w serii Biblioteka Toposu dopiero w 2021 roku, a więc prawie czterdzieści lat później. Jak meandrowało to Twoje pisarstwo i jak na te koleje losu patrzysz z perspektywy kilkudziesięciu lat pracy twórczej? – Moja dorosłość zaczęła się od spostrzeżenia, że zmiany, które zachodzą wokół mnie, te społeczne, te polityczne – o tych zmianach mówi się, że była to transformacja ustrojowa – a więc akurat moja dorosłość, która przypadła na wczesne lata 80., zaczęła się od spostrzeżenia, że te zmiany niczego nie zmieniają, że to rodzaj sztucznej mgły rozpylonej nad teatralną sceną, a w istotnej dla mnie sferze języka – to rodzaj opowieści ledwie nadpisanej nad istniejącą rzeczywistością i właściwie w stanie zupełnie surowym podanej do wierzenia. W tej mgle i na wiarę przyjmowanych słowach wiele rzeczy i spraw ukazywało się jakby w nowym kształcie, wiele łudziło zmysły prowizoryczną prawdą swojego istnienia, ale pod spodem tego wszystkiego w dalszym ciągu pulsowało – jakby powiedział autor Notatek z podziemia – „żywe życie”. Wtedy powstała moja pierwsza proza, powieść o znamiennym dla tych odczuć i przeżyć tytule: Ciężka skóra. Jej los w tym historycznym spektaklu transformacji był z góry przesądzony. Nagrodzona w konkursie wydawnictwa Czytelnik na debiut powieściowy, miała wdzięcznych czytelników jedynie w członkach jury i w Jerzym Giedroyciu, który nie mógł się nadziwić, że Czytelnik nie wydaje już wszystkich nagrodzonych przez siebie powieści. Zdziwienie i ciekawość zatrzymały mnie [śmiech] na czterdzieści lat przy żywym życiu, wychodzeniu z mgły i strefy niejasnej ku temu, co istnieje mimo niejasności i mgły. Udało mi się w tej odpowiedzi ominąć meandry twardej polityki? – Zrobiłaś to z dużym wdziękiem… – Tak łatwo byłoby przecież odpoetyzować i zbanalizować obraz tych wszystkich lat stwierdzeniem, że przypadły one na czasy politycznej mistyfikacji – drapieżnego kapitalizmu w reaganowskim wydaniu. Zostańmy więc raczej przy poezji. W dwóch fuksem wydanych książkach – każda z nich ma osobną, trudną historię – dominuje poetycki klimat. Myślę, że zgodziłby się tu ze mną Baudelaire, i choć to nie paryski spleen, to na pewno jest w nich wiele melancholijnej, nastrojowej spowiedzi z wędrówki po ulicach i salonach Krakowa, z wypadów do ogrodów i lasów Bogorii. Zatem jedna niewydana debiutancka powieść, dwie konfesyjne rozpoetyzowane książki i w końcu Człowiek hałaśliwy. Średnia nie wygląda zbyt imponująco. Jedna książka na dziesięć lat. Cóż, chodzenie po redakcjach, listy do wydawnictw, pozostające, naturalnie bez odpowiedzi, wszystko to było marną konkurencją dla „żywego życia”, które i tak zawsze prowadziło mnie w stronę biblioteki i półek z książkami. Nie był to czas stracony. To utrzymywanie mnie w ciągłym, niemal dziecięcym, zdumieniu.
MAREK ZAGAŃCZYK, Anna Piwkowska, Furtianie, Znak, Kraków 2022.
Furtianie Anny Piwkowskiej są tomem wierszy, w których toczy się rozmowa, najczęściej z tymi, którzy już umarli. To rodzaj dziadów, odprawianych codziennie, prywatnie, z miłości, nie zaś z obowiązku czy przyzwyczajenia. W tej rozmowie mówi się o rzeczach poważnych i błahych, jak w życiu. Wśród rozmówców są tylko najbliżsi, a więc rodzina, przyjaciele i ci wybrani, którzy przychodzą do nas z podziwianych książek, filmów i obrazów. U Piwkowskiej są tylko ci, na których ona naprawdę czeka, których wypatruje, z którymi chce mówić, a czasami tylko słuchać. We współczesnym świecie, tak bardzo wsobnym, okręconym wokół pojedynczego ja, ta wielość głosów, ta doskonale dobrana orkiestra, jest czymś wyjątkowym, jakby pochodziła z lepszych czasów. Podobnie zresztą jak sam sposób pisania tych wierszy, z szacunkiem dla rymu i rytmu. To są wiersze do głośnej lektury i do cichego namysłu. To są wiersze, które jak tytułowi furtianie uchylają wiele drzwi i tym samym poszerzają nasz świat. U Piwkowskiej jest mit i cień wiary, ale jest też bolesna historia i tragiczne dzisiaj, to co nie pozwala nam spać spokojnie, co dzieje się tuż obok nas, w czym powinniśmy żywo uczestniczyć. Umarli w tych wierszach istnieją na tych samych prawach, co żywi, można się z nimi nie zgadzać, można się w nich zakochać, można się przy nich uśmiechnąć. A na pewno warto sobie przypomnieć, kim byli i jak silnie odcisnęli się w nas samych, w jaki sposób zdecydowali o naszym życiu. Jest też u Piwkowskiej kilka miejsc wyróżnionych, tych blisko, za miedzą, i tych znajdujących się nieco dalej. A obok świat przyrody, czyli drzewa, kwiaty, psy i przede wszystkim ptaki. Czytam wiersze Anny Piwkowskiej jakbym wertował atlas ornitologiczny zapisany wierszem, z obrazami szkicowanymi nie pędzlem, lecz słowem, jakby ktoś zachęcał mnie, abym popatrzył w niebo na kolorowe pióra moich skrzydlatych sąsiadów, posłuchał ich głosu, zrozumiał ich zwyczaje. W tym poetyckim ptasim gaju jest cudownie kolorowy zimorodek. Spogląda z okładki tego tomu, choć jego zarys da się wypatrzeć także w wierszach, nawet w tych, które bezpośrednio go nie dotyczą. Zimorodek stał się jakby filigranem tej poezji, znakiem rozpoznawczym wierszy Piwkowskiej. Jest też znakiem tych kilku dni szczęśliwych, pełnych ciepła i słońca, które w środku zimy zdarzają się na południu Europy. Dni zimorodka przywracają wiarę w rychłe nadejście wiosny, w dłuższy dzień, w tryumf pełnego światła. Myślę o tym, czytając wiersze Anny Piwkowskiej. Wybrani przez nią furtianie wiodą w lepszy świat. A ptaki towarzyszą mi w tej poetyckiej wyprawie. ₪
JADWIGA CLEA MORENO-SZYPOWSKA, POETYCKIE DEDYKACJE
„Czas w pandemii zmienił swoją strukturę” (s. 5). Tak rozpoczyna swoją najnowszą książkę Droga do Obór Iwona Smolka. Czas ten swoim prze-istoczeniem pociąga za sobą naszą istotę, która w obliczu niepewności przekształca swoje istnienie. Czas pandemii jest czasem zastoju, spokoju przed burzą, która nadeszła 24 lutego ubiegłego roku, kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę. W czasach rodzącego się niepokoju ludzie zaszywają się w miejscach dających poczucie bezpieczeństwa, próbując w pozornym letargu zrekonstruować domek z kart. To, na co nigdy nie było czasu, manifestuje się w odosobnieniu, roszcząc sobie prawo do za-istnienia. Oddalenie sprzyja pisaniu, a pisanie sprzyja uporządkowaniu chaosu wynikłego z „podwójnego zagrożenia”, zagrożenie zaś służy zajęciu się tym, co zawsze było najważniejsze, lecz nigdy nie było pilne. Odłożone pomysły artystyczne powoli się urzeczywistniają, gdyż osoby podobne do Iwony Smolki ‒ która „ciągle nie ma czasu”, bowiem zajęta jest realizacją miliona cennych projektów ‒ w końcu muszą przystanąć i nadać im formę. Recenzowana książka jest właśnie takim „dzieckiem chcianym, ale na później odkładanym”, które mogło począć się właśnie w czasie zarazy. Pandemiczne spowolnienie oraz świadomość czyhającej zewsząd śmierci przyczyniają się do ukazania tego, co istotne w życiu. Izolacja budzi myśl o dawnych przyjaciołach, gdyż to właśnie oni stali się istotami istotnymi w ludzkim istnieniu. Niestety, niektórych czas prze-istoczył całkowicie, zabierając ich z tego świata. Nie dane im było przeżyć nieoczekiwanych wydarzeń, które by z pewnością ‒ bowiem posiadali duszę poetycką ‒ utwierdzili w swoich wierszach. Przyjaciele Iwony Smolki dzielili z nią pasję do poezji. Oni pisali wiersze, a ona poddawała je literackiej krytyce. Siła poezji przędła między nimi nić przyjaźni, takiej, że razem można było „konie kraść” albo po prostu wódkę pić. Jak czytamy: „Raz na jakiś czas, niezbyt często, zdarzała się wieczorna nasiadówka. Przeważnie w moim pokoju, gdzie można było palić (…). Po jakimś wieczorze, który niepostrzeżenie stał się nocą, po tym, jak brandy z Peweksu zamieniła się w czystą wyborową, (…) czekał nas znojny ranek i obolałe południe” (s. 267). W Drodze do Obór Iwona Smolka przedstawia takie właśnie chwile, wspólnie spędzone w peerelowskiej rzeczywistości, które z pewnością nie były „jedną wielką śmieszną anegdotą” rodem z filmu Miś, a raczej stanowiły bitwy i potyczki w wielkiej walce o ludzką wolność i godność bądź zwyczajnie subsystencję. Należy pamiętać, że – jak słusznie wskazuje autorka – pod koniec lat siedemdziesiątych „(…) wiadomo było, że rzeczy się nie kupuje, ale organizuje. Jak ktoś tego nie potrafił, jego życie stawało się bardzo ciężkie” (s. 206).
WOJCIECH KALISZEWSKI, ODŁOŻYĆ DZISIAJ NA JUTRO
Wariacje Geldbergowskie Ewy Lipskiej zwracają uwagę czytelnika swoją formą. I to nie tylko dlatego, że są zbiorem próz skondensowanych i ściągniętych do granic poetyckiego porządku, ale dlatego, że obecna jest w nich żywa mowa. I to ona, wypływająca z wewnętrznego źródła ludzkiej myśli, nadaje kształt całości, formuje ją, tworząc jawną postać zaskakującego zbioru. Wariacyjność formy jest także znakiem napięcia, świadectwem twórczej wrażliwości i otwartości na świat. Wariacyjność wymaga właściwego tempa, nie może zatrzymać się na granicy wersu czy składniowego okresu, dążąc do nieskończoności, wznosi się, szybuje, ale równie gwałtownie opada, traci oparcie i szuka wówczas trwałego gruntu. Czytelnik Wariacji Geldbergowskich odczuje na pewno tę charakterystyczną zmienność rytmu, podda się jego modulacjom, odkrywając w lekturze odbicie własnych napięć i doświadczeń. Każde z nich jest przecież śladem jakiegoś realnego przeżycia, zbliżenia, porównania czy zestawienia rzeczy, uczuć i emocji. Lipska tę wariacyjną formę, łączącą skrajne bieguny ludzkiego świata, opanowała znakomicie. Jej poezja pełna jest takich zaskakująco trafnych zestawień i zbliżeń. Od zawsze bowiem była „wariacyjna”, budowana na niezwykłych – ale jakże zarazem prawdziwych – porównaniach i odkryciach. Poetka panowała nad nimi dzięki wyobraźni, przezwyciężała ich pospolitość i retoryczność, nadając im niepowtarzalną lotność i oryginalność. Lipska szukała w ten sposób prawdy żywej i godnej poetyckiego zapisu. Kiedy więc otwieramy Wariacje Geldbergowskie, warto sięgnąć po jeden z dawnych wierszy Ewy Lipskiej, zapowiadający tę wariacyjno-wyobraźniową wagę formy w jej pisaniu: Mogę być sobą i sterować nocą by się w nietrwałe nie zapuszczać lądy i pustej doby nie trzymać w ramionach. Myśli powtarzać by zostały po nas znowu dla kogoś. Dla tych samych odkryć. Tytułowe „mogę” oznacza w tym wierszu nie tyle wszelką swobodę i podmiotową niezależność, ile autentyczną wolność w dążeniu do prawdy. Także tej najmniej radosnej, bolesnej, czasami dramatycznie raniącej. „Mogę” jest słowem naprawdę twórczym, objawiającym wolę człowieka, ukazującym jego siłę, determinację i niezależność. Tym prostym słowem poetka określiła całą przyszłą perspektywę swojej twórczości, całą strukturę form i całe bogactwo możliwych wyborów. Inicjalne „mogę” skrywa w sobie potencję przyszłej poetycko chwytanej przez Ewę Lipską „wariacyjności” świata.
MIROSŁAW DZIEŃ, O WRÓBLACH, MIEŚCIE I MIEŚCIE ESEJ O WIECZNOŚCI
On będzie Miasto. Zbigniew Herbert, Raport z oblężonego Miasta 1. Ostatni pobyt w Warszawie, jak zwykle krótki, jak gdyby to Miasto nie mogło mnie zatrzymać na dłużej niż chwilę. Miasto, w którym mam coś do załatwienia, i tylko tyle. Reszta to podróż na południe, do domu. I jakaś obcość. Warszawa nie moja, odległa, zza siedmiu gór i siedmiu lasów. Miasto w Polsce, ale jakby wyjęte z innej historii. Nie moje. I nawet nie chodzi mi o lokalność czy też mit małych ojczyzn; ów szczególny Heimat. Chcę powiedzieć raczej o odczuciu nieprzystawalności do miejsca i krajobrazu. Coś, co jest płaskie jak stół, i jeszcze pod wielkim namiotem nieba wydaje mi się obce. A gdzie ograniczenie przez wierzchołki górskie, gdzie horyzont łamiący się na wznoszącej się linii lasu? A gdzie uciekające słońce za górą jakby w poczuciu wstydu. Warszawa jest od tego wolna. Cała w nadmiarze miejsca i rozpuście bezgranicznej monotonii. W Bielsku wszystko jest blisko, przytulone do siebie: domy i ludzie w nich. Rozciągłość Warszawy to rozluźnienie więzów, chłód oddalenia, poczucie obcości, której nie sposób zaradzić. Zbyt wiele odległości, za mało czułości. Kiedy późnym wieczorem szedłem ulicą Foksal w kierunku stacji metra na Alejach Jerozolimskich, doświadczałem tej obcości. W oddali w kolorach majaczyły wieżowce i wokół okolicznych barów, pubów i restauracji tłoczyli się w większości młodzi ludzi z papierosami w palcach. W tym dziwnym zgiełku nieomal namacalnie wyczuwałem ich samotność, być może niezwerbalizowaną i nie do końca uświadomioną tęsknotę za sensem. Stali w zwartych grupkach, jakby chcieli ogrzać się wzajemne, coś sobie powiedzieć i z czegoś się zwierzyć. Wyrzuceni na moment z ciasnych lokali, w wolnej przestrzeni pragnęli odnaleźć siebie samych. Bo przecież niedaleko, na Ukrainie, brutalna wojna. I nikt nie może przewidzieć, co stanie się za kilka miesięcy, albo kilka lat. Wiem, wiem, niesprawiedliwy jestem wobec Warszawy. Przecież nic o niej nie wiem i ona nic o mnie. Jesteśmy sobie jak ślepcy, którzy pragną rozprawiać o odcieniach. Z góry zatem przepraszam miłośników stolicy za moją abnegację, za brak rudymentarnej estetycznej przyzwoitości. To nie powinno zdarzać się eseiście. W końcu jego praca musi być jak witraż, w którym nauka, dobry smak, poetyczność i szczypta szaleństwa ocierającego się o błysk geniuszu stworzą przejmującą i kompletną całość. Wszystko musi wpadać w siebie bez dysonansów, by w końcu o poranku mogła objawić się Łaska światła i zlać blask na nasze pogrążone w mroku umysły i emocje. Zostawiam Warszawę, bijąc się w piersi. Jestem w końcu człowiekiem południa i gór. 2. Topos Miasta to wdzięczny temat dla eseistów. Dla mnie jest on o tyle interesujący, że wbrew wszelkiego rodzaju próbom izolacji tak charakterystycznym dla epoki zgiełku, w której przyszło nam żyć, to właśnie Miasto ostatecznie jest darem samego Boga. Miasto Święte przychodzące z Nieba jak poucza Apokalipsa. Topos Miasta jest wobec tego Logosem miejsca chcianego przez Stwórcę, i przez Tego ostatniego przewidzianym jako spełnienie szczęścia dla człowieka. Bóg nie zaplanował dla nas stanu izolacji, lecz skupisko, przestrzeń niekończących się wzajemnych relacji. Ciekawy jest ten powrót do Miasta. Z lektury Księgi Rodzaju wiemy, że Lot w pośpiechu opuszczał miasto – Sodomę. Nawet nie wolno mu było się oglądnąć, a przecież w trzynastym rozdziale Genesis czytamy: „zanim Pan zniszczył Sodomę i Gomorę, była ona jak ogród Pana (…)”. Wszystko musiał Lot zmieścić w pudełku pamięci, nawet jej zachwycający powab. Miasto zepsucia zostało odjęte jego wzrokowi; zostało zakazane patrzeniu. Tam, gdzie panoszy się rozpusta i wyuzdanie, miasto nie może się ostać. Sodoma musi spłonąć, bo nie uszanowała miejsca na miłość. Wybrała jej zaprzeczenie. Bóg nie może patrzeć na to, co dzieje się w Sodomie. I nie pozwala mieszkać w niej Lotowi. Tragedia Sodomy jest nie tylko zepsuciem moralnym, ale jak mi się wydaje, wyznacza ontyczną granicę tego, co ludzkie, i tego, co człowieczeństwo rani do głębi. I właśnie ta „rana” stoi za boską interwencją. Ogień pochłania Miasto. Spala każde oko, które chciałoby zatrzymać jakikolwiek jego wygląd. Człowiek nie może podglądnąć rozpaczy Boga nad Sodomą. Kiedy podejmuje taką próbę, zostaje z niego ledwie słup soli.
W GROMADZIE DUCHÓW
Z LESZKIEM DŁUGOSZEM, PIEŚNIARZEM I POETĄ, ROZMAWIA MAREK RAPNICKI Marek Rapnicki: Nasza rozmowa rozpoczyna pracę nad książką, którą na razie w swoim sercu nazywam: Strażnicy Pieczęci. Leszek Długosz: Strażnicy pieczęci? Dumnie! – Bardzo dumnie. Ale wiem, komu spokój zakłócam! Przyszedłem tu z kilkoma „pomocami naukowymi”. One dziwnym trafem mają sygnaturę – Leszek Długosz… A po drodze do ciebie kupiłem także nowy numer miesięcznika Wpis. Tam czytam: „…ludziom po drodze jest, jeśli jest, i wiatr, gdy w oczy, to jest pod wiatr, tak samo, w każdej świata stronie, w tym jednakowa miara, miłości, wiary i nadziei, wciąż tyle, ileś ocalił…”. Drogi Leszku, rozwiń, proszę, ten ostatni wers „ileś ocalił”! – No, bo można nie ocalić, można utracić! Masz w życiu jakieś nadzieje, plany, wiarę, potencjał, zdarza się to utracić, zwątpić, zaprzeczyć, wyrzucić. Zostaje tyle, ileś mógł ocalić, a „mógł” to znaczy – zdecydował sam lub okoliczności czy ludzie odebrali. Czyli zostajesz z tym, co jest ci jakimś „uchwytem” – drogowskazem w każdej świata stronie. I pozostajesz tym, kim jesteś. Niekoniecznie „odgrywasz siebie” w różnych krajach jako inna postać, inna biografia. Są tacy, którzy się adaptują i zapominają własny język na przykład. Nie odmawiam prawa do takiego wyboru, ale uważam, że jest to wybór niefortunny, żeby nie powiedzieć nieszczęśliwy dla takich jednostek. – A to, co do ocalenia najdroższe, czy było kiedyś zagrożone? Bo przecież nie jesteśmy monolitami, prawda? – No… były pokusy, można powiedzieć, były kalkulacje. Nie jest się wewnątrz sielanki, tylko trwa walka o dobra wszelakie. Od tych materialnych poczynając, od statusu wygody, przyjemności, po wybory duchowe i moralne. A to bywa kosztowne!… – Bo przypomnę czytelnikom Toposu, którzy by nie wiedzieli… – …ja jestem prawdopodobnie w środowiskach Wybrzeża nieznany, ponieważ nie łączyły nas żadne korespondencje ni więzi. Dziwne. Ale tak się potoczyło. – Ale Topos to konstelacja o proweniencji chrześcijańskiej, która nakierowana jest na postaci z kręgu, do którego przynależysz, z kręgu judeochrześcijańskiego. A twój los, przypominam, to przecież los jednej z podpór krakowskiej Piwnicy Pod Baranami… – …która została wykluczona! – Która została w pewnym momencie wykluczona (pewnie do tego w rozmowie dojdziemy), ale twoja droga, na której ważą się losy (ocalenie!) człowieka, przebiegała od nocnych spektakli Piwnicy, przez balangi na Groblach, aż do opłatka z arcybiskupem Markiem Jędraszewskim. To droga zupełnie nietypowa dla Twojego środowiska. – To prawda. Ale już w młodości podjąłem takie decyzje i potrafiłem po balandze do świtu udać się na przykład do Dominikanów, do powstającego wtedy klubu młodzieżowego Beczka i przebywać tam w sposób autentyczny, niezakłamany, bo miałem taką wewnętrzną potrzebę kojarzenia się i ze środowiskiem, i z problematyką, i z młodymi ludźmi, którzy tak myślą, tak czują. Jeszcze przyznam się – po raz pierwszy – do pewnej, jakby to określić, zuchwałości. Zdarzało mi się po takiej balandze piwniczno-towarzyskiej do świtu wejść do otwierających się kościołów, uczciwie powiem, z powodów niekoniecznie stricte religijnych, ale wejść i posiedzieć, żeby się spróbować odnaleźć w tej przestrzeni, uspokoić. Słowem, miałem poczucie pewnej tajemnicy, z którą się nie mogę obnosić. – I Dominikanów, i Franciszkanów, miałaś po drodze do domu. – Tak, to było po drodze. Ale miałem taką potrzebę. Nie ja o tym decydowałem, bo przecież mogłem od razu iść raczej „walnąć się” do łóżka, ale szedłem złapać dystans do siebie i gdzieś się umiejscowić!
MIROSŁAW R. KANIECKI, Niedziela palmowa , Objawienie
Niedziela palmowa kilka wierszy ze stosu popiół na popielec kto bez grzechu gdy pełne kieszenie kamieni jeszcze krzyżowa droga słowa Objawienie myślałby kto że to reklama McDonald’sa na wysokim słupie a ja widzę znak Maryi ciemną chmurą ukoronowany Brodnica, 8 kwietnia 2022 r., w czasie ulicznej drogi krzyżowej
KRZYSZTOF GRZESIAK, *** (mijając się), *** (a), *** (słowa)
* * * mijając się z prawdą nie kłaniaj się * * * a byś dzień święty święcił nie dziel a * * * słowa w słowa układam się i chowam może kiedyś gdy cię udręczy przekwitłe światło pamięci zapukasz w słowo i otworzę tobie drzwi
NATALIA GÓRECKA, Buciki
Samotność to buty z wężowej skórki, które nie schodzą ze stóp jak wylinka, nawet gdy uwiera i jest przyciasno. Podkurcza się więc palce i wkłada w czubki miękką watę. Sztuką jest nie utykać. Każdy ma jakąś strategię. Niektórzy przyczepiają małe brzęczące dzwoneczki, które nie milkną, nawet gdy stoi się w miejscu. Bezczelni domokrążcy, obieżyświaty z reality show, dzielą się nieszczęściami jak chlebem i winem na otarcie łez. Niektórzy kucają, udając, że życie im się nie przydarzyło. Śmierć na czas w godzinach od dziewiątej do siedemnastej. Pięknie się sobie mijają. Są też tacy, którzy próbują trzymać się transcendencji. Wyścielają się na parapetach i liczą chmury, ludzi i owady. Potem spisują wszystko na arkusikach i sumiennie podpalają puszczając dym w zaświaty i w oczy. Wystrojona samotność przysiada na murku i spogląda na korowody ludzi, zwierząt i rzeczy. Czasami próbuje wmieszać się w tłum ale nogi jej się plączą i musi uciekać, żeby nikt jej nie stratował. Najbardziej jednak wygląda za brzemiennymi. Rzucałaby im kwiaty pod nogi, żeby im się piękniej szło. Patrzy sobie na ich brzuchy. I one patrzą na siebie, porównują. Łypią zazdrośnie lub otulają życzliwym spojrzeniem. Co to się tam kluje? Niektóre już przedojrzałe, stoczą się zaraz spomiędzy kolan. Najmniejszy nie wie nawet jeszcze, że jest. A tu trzeba szyć już powoli buciki z gadziej skóry.
CEZARY DOBIES, Żonie
szczęśliwi ludzie to gatunek pod ścisłą ochroną idą spać razem nie zrywają ze sobą kładą się obok siebie po cichu jak na przechowanie lecz nie mają czasu tyle ile ma węgiel i liść paproci w oknach ich gniazda ćwierkają telefony drapieżne nie mają zasięgu i myśl porywa się do lotu wolna w związanym szlafroku szczęśliwi ludzie to gatunek prawie na wymarciu żyją własnym rezerwatem zabitym czterema ścianami utwierdzeni w przekonaniu by nie robić nic na pokaz by nie musiał ktoś im szpili wbijać w plecy jak w gablocie
DANUTA KŰNSTLER-LANGNER , Światy
W świecie człowieka niepokój, sny krótkotrwałe, cyfryzacja zapachów, dźwięków i obrazów z podróży. Problem wieczności rzadko poruszany w zależności od pogody i zmiany stref czasowych. On, omnis creatura, sprzedaje skrzydła za bezcen i układa algorytm dostatniego życia. Świat natury podobnie niespokojny, ubywa owadów, ptaków i różowych waleni. Codzienna walka, niezmienna dominacja, zwierzęta doskonalą strategie przeżycia. Rafom zostało niewiele czasu na dobre wakacje. Nawet linie postojowe lodowców uciekają z map w nieznane. W świecie „A” codziennie casting na cesarzy, statystów, gladiatorów i herosów. Brakuje doradców i kaskaderów, zanikają pomocne głosy wewnętrzne. Najlepiej sprzedają się złe wiadomości i wizerunki zaginionych w tłoku, na autostradach i własnych domach. Świat „A” rozszerza się w cyfrowej chmurze i ma niewiele dla mieszkańców dolin. W imperium bóstw wreszcie pogodzeni: Zeus, Freja, Kali i Atropos, divy Azteków i duchy Kaukazu, boginie ascezy, płodności i walki. W niewidzialnych strojach są mało widoczni, ale zobaczysz ich otwarte oczy. Jedynie córki Ślepego Przypadku nie biorą udziału w spotkaniach i grach. Świat „B” ceni nadmiar kopii ludzi i przedmiotów. Są w nim miasta zastępcze, niezniszczalne ogrody, jeziora wśród papierowej zieleni, maszyny o rubinowych źrenicach, roboty w chromowych togach, samobieżne pojazdy z wieloma twarzami, nieba i piekła Gigera. Pozostałe przestrzenie są nieoznakowane, wymknęły się ludzkim planom. Orbitują daleko poza zasięgiem złych spojrzeń, cieszą się nieludzkim szczęściem i obfitością spokoju.
MICHAŁ CZORYCKI, Ręka Mistrza
Tubulina, neksyna, dyneina I dziesiątki innych białek nazwanych Imionami nimf, pasterek z sielanki, Pracuje wspólnie, każde z nich niezbędne, Żeby zbudować i poruszyć cilium, Komórkową rzęskę. Zatamować krew Płynącą z rany. Każde z nich posłuszne Pałeczce dyrygenta. Każdy ich ruch Według partytury z archiwum w jądrze Komórki. I ta obłędna precyzja, Z którą odbierają i powierzają Sobie w ułamkach sekund molekuły, Uruchamiając po kolei tryby Mechanizmu. I pomyśl: brak jednego Tylko białka (powiedzmy, drugich skrzypiec) Kończy przedstawienie: zapada cisza. Mikrotubule ścina rigor mortis. Nie zatrzymuje krwinek sieć fibryny. Zdarza się to na szczęście bardzo rzadko. Zazwyczaj nic nie zakłóca koncertu W mistrzowskim, zawsze wiernym wykonaniu. W pustej sali zgromadzona orkiestra Nastroiła instrumenty i czeka Na pierwszy ruch pałeczki, rękę mistrza. 2022
TADEUSZ DĄBROWSKI, PIĘKNO JAKO MISJA
W dniach od 25. do 27 maja bieżącego roku miałem przyjemność uczestniczyć w konferencji humanistycznej zatytułowanej The Global Aesthetics of the Catholic Imagination. Odbyła się ona w Rzymie, a jej organizatorami były Uniwersytet Georgetown w Waszyngtonie, jedna z najstarszych i najbardziej cenionych uczelni wyższych w Stanach Zjednoczonych, oraz ukazujące się w Watykanie czasopismo La Civiltà Cattolica. W wydarzeniu wzięli udział pisarze, artyści, badacze i wykładowcy akademiccy z Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Afryki, Europy i Azji Wschodniej, którzy identyfikują się jako katolicy lub przyznają, że chrześcijaństwo stanowi dla nich ważną inspirację. Oto pytania, które stawiali sobie pomysłodawcy tej trzydniowej debaty: jak artyści z różnych kultur wykorzystują katolicyzm w swojej pracy twórczej?; w jaki sposób katolicyzm przenika współczesne życie, wyjaśnia ludzką kondycję i odpowiada na głód transcendencji?; w jaki sposób artyści wykorzystują transgresyjne lub nieortodoksyjne dyskursy, kwestionując intelektualne, społeczne, a nawet polityczne dziedzictwo, w którym ta wiara jest przeżywana? Wykłady, panele dyskusyjne i spotkania autorskie przyciągnęły duże grono słuchaczy, mnie osobiście najbardziej zapadła w pamięć debata zatytułowana Catholic Africa & Diaspora Writers z udziałem akademików i pisarzy z Kenii i Nigerii oraz spotkania z pisarzami, między innymi z legendą irlandzkiej poezji Johnem F. Deanem czy amerykańskim prozaikiem i reportażystą, byłym żołnierzem marines, Philem Klayem. Zanim przeczytałem angielskie przekłady swoich wierszy, poproszono mnie o komentarz na temat chrześcijańskich wątków mojej twórczości. Powiedziałem, że nie ma wiary bez zwątpienia. Że wiara i zwątpienie są jak dwie strony tej samej monety. I tylko sztuka, przede wszystkim poezja, potrafi tę opozycję unieważnić, co więcej: jest zdolna przeciwieństwa te zamienić w pełnię, wprawiając monetę w ruch. Tak jak moneta, wprawiona w rotacyjny ruch na blacie stołu, staje się w naszych oczach kulą, tak samo wiara i niewiara, pewność i zwątpienie, dzięki poetyckiej metaforze, a więc języku wprawionym w ruch, stają się pełnią, pozbawioną wewnętrznych sprzeczności. Wracając do programu konferencji i jej gości: żywe reakcje wywołało spotkanie z reżyserem i scenarzystą Martinem Scorsesem, który w rozmowie z jezuitą Antonim Spadaro podkreślał, jak ważnym tematem jest dla niego religia, i zapowiedział swój kolejny film, którego głównym bohaterem będzie Chrystus. Artysta wyznał: „Odpowiedziałem na apel papieża do artystów w jedyny możliwy sposób: wyobrażając sobie i pisząc scenariusz filmu o Jezusie. Zaraz przystępuję do pracy”. Mówiąc o apelu, Scorsese miał na myśli słowa Ojca Świętego skierowane do uczestników konferencji w trakcie audiencji, która odbyła się w Pałacu Apostolskim 26 maja 2023 roku. Papież Franciszek zauważył między innymi: „Wy, artyści, jesteście oczami, które widzą i śnią. Ważne jest, by umieć nie tylko widzieć, ale także marzyć. Pewien pisarz z Ameryki Łacińskiej powiedział kiedyś, że mamy dwoje oczu: jedno z ciała, a drugie ze szkła. Okiem cielesnym widzimy to, co jest przed nami; szklanym okiem widzimy własne sny. Biada nam, gdybyśmy kiedykolwiek przestali marzyć! Artyści to ci, którzy potrafią używać obu tych oczu, którzy jednocześnie widzą i śnią (…). W naszych czasach potrzebujemy geniuszu nowego języka, mocnych opowieści i obrazów, pisarzy, poetów i artystów zdolnych głosić światu orędzie Ewangelii, pozwalających nam ujrzeć Jezusa. (…) Oto zatem wyzwanie stojące przed wyobraźnią katolicką w naszych czasach. Jest to zadanie wam powierzone: nie «wyjaśniać» tajemnicy Chrystusa, która ostatecznie jest niezgłębiona, ale sprawić, byśmy mogli Go dotknąć, poczuć Jego bliskość, zobaczyć Go żywym i otworzyć nam oczy na Piękno Jego obietnic” [tłum. T. D.]. ₪
JACEK SOLIŃSKI, POWTARZALNOŚĆ I SPEŁNIENIE (ZAPISKI RYTOWNIKA) CZĘŚĆ II
Równanie z kilkoma niewiadomymi W wielkim (…) dodawaniu, obejmującym tyle cyfr, ja z pewnością nie jestem cyfrą jedną z wielu. W całość sumy mnie nie wliczono. I ta mi radość wystarcza. Konstandinos Kawafis (tłum. Zygmunt Kubiak) Po pięciu dekadach mój linorytniczy tryb życia wszedł w nieznaną mi wcześniej fazę i przechodzi metamorfozę. W codziennej przestrzeni coś jakby drgnęło. Rytm obecności, związany ze stałym harmonogramem, domaga się nowych rozwiązań. Wbrew przyzwyczajeniom następuje proces rozprzęgający dyscyplinę. Organizm podległy działaniu biologii stopniowo dostosowuje się do nowych realiów. Pojawiły się drobne dylematy, na przykład: co warto zapamiętać, a na czym skupić uwagę? Jakich dokonywać wyborów między rzeczami „małymi” i „wielkimi”, „ważnymi” i „nieważnymi”? A przede wszystkim, które są którymi, jak je sklasyfikować? Codzienna konfrontacja z otoczeniem przynosi dziwne wnioski. Jak utrzymać twórczą symbiozę z rzeczywistością, kiedy kondycja i nawyki ewoluują w nieznanym kierunku? Rozważam różne warianty, zastanawiam się, na jakim jestem etapie. Czy nad wszystkim panuję? Obserwacja szeregu zjawisk wymaga ponownej weryfikacji, bo priorytety zmieniły kontekst. Uporządkować swoje wnętrze oznacza powrót do podstawowego odniesienia i odpowiedzi na pytanie: dlaczego to robię? Czy uprawianie grafiki warsztatowej jest dla mnie wciąż tak samo ważne? Czy potrafię określić w tej sytuacji swoją stałość? Cóż począć, kiedy pojawiają się drobne rozproszenia, a miejsce dawnego zapału wypełnia dystans do świata? Trzeba połączyć porozrzucane wątki w jeden panoramiczny obraz. Zmieniona aktywność destabilizuje akcenty spraw ważnych. Zrozumiałem, że w tej sytuacji nie muszę się już spieszyć, czas zacząć rozglądać się uważniej i z większą wnikliwością. Zdarzenia wokół postrzegam teraz z większym spokojem, wręcz z nostalgią. Uznałem, iż pora sprawdzić „stan posiadania”, stabilność pamięci i synchronizację z otoczeniem. Problematycznym pozostaje usankcjonowanie realności, w której się odnajdę. A najważniejsze – jaka jest moja aktualna percepcja całości? Rozpiętość między tym, co postrzegam jako relatywne i obiektywne, pozostanie ruchoma. Strategia działania w tej sytuacji wymaga uważnej analizy, by nie ulegać wyłącznie własnym złudzeniom i nie popadać w zbytni indywidualizm. Uznałem, iż kluczem do rozwiązania tego problemu jest komunikacja. Podstawa to język wzajemnego zrozumienia i uwrażliwienie na innych. W konsekwencji prowadzi to do asymilacji wspólnotowej. Roztropniej w powszednim życiu postrzegać rzeczywistość szerzej, próbując odmieniać swoje jestestwo przez osoby: ja, ty, on, my, wy i oni. Wnikanie we wspólnotową obecność jest długim i trudnym procesem, praktycznie nieskończonym. Jednocześnie owo działanie okazuje się bezcenne, bo odsłania podstawowe przesłania dotyczące życia. Niezwykle pomocna staje się wiedza o symbiozie ze światem. Wygląda to jak równanie z wieloma niewiadomymi, w którym rozwiązanie i wynik nie muszą być najważniejsze, tu raczej chodzi o sam proces „obliczeń” – medytację. Każdy dla każdego jest ważny. Każdy element tego działania jest potrzebny, bo to struktura wielowątkowa, która ma charakter przyczynowo-skutkowy. Wzajemność uzmysławia relacje, dzięki którym czujemy i widzimy przenikliwiej. Analizując siebie, dostrzegamy współzależności z innymi. Praca w poszukiwaniu rozwiązania tego równania może być interesującym ćwiczeniem, zbliżonym do rachunku sumienia. Warto do tego wracać. Przyjmijmy, że to introspekcja, w której przyglądamy się jednocześnie sobie i światu. Podobnie dzieje się w chwilach ekstremalnego zagrożenia, zaglądamy wówczas w czeluści pamięci i widzimy w ułamku chwili przekrój całego życia. Pobudzona emocjonalność w jednym błysku wyobraźni uzmysławia nam, jak bardzo nawzajem zależymy od siebie. Może to działać dydaktycznie i uczyć pokory albo okazać się egotyczną pułapką. Lekcja metafizyki (…) porusza się nasz duch życia. Gottfried Wilhelm Leibnitz Czas remanentu jest wizją lokalną i konfrontacją przeszłości z teraźniejszością. Z tego pułapu widzi się już inaczej, bo to osobliwe doświadczenie uzmysławia mi, że wciąż trwa proces przeobrażeń. Panta rhei, jakże często powtarzamy te słowa, wszystko płynie, a więc trwa w nieustannym ruchu, pobudzane stałą energią. Przywołanie słów Heraklita z Efezu może brzmi frapująco, ale czy prowadzi ku odkryciom, czy na zadeptane bezdroża? To pytanie wymaga szczególnego namysłu. Dobrze snuć dywagacje, bo inspirują i mobilizują do podejmowania analitycznych dociekań, ale jak przekuć je w twórcze rozwiązanie? Czasami warto zaufać prostocie, która odsłania oczywistości. To fascynujące, bo przecież każdy, kto opiera się na tych dwóch słowach panta rhei, może wydostać się z labiryntu stagnacji. Może znaleźć inspirację i zadawalającą odpowiedź, może też odkryć własne powołanie. Co oznacza w tej sytuacji – obudzić się i przejść z jednej rzeczywistości do drugiej? Jeżeli wszystko pozostaje w ruchu, to znaczy, że gdzieś zmierza i czemuś służy, kierunek jest określony: to, co śmiertelne – materia przemieszcza się ku rozpadowi, to co nieśmiertelne – substancja duchowa, czyli dusza, zmierza ku Życiu. Wraca do wiecznego Tchnienia. Czy w swoich codziennych odczuciach potrafimy docenić ten fenomen ustawicznej wędrówki? Ta oczywistość poraża prostotą i wyzwala z nihilistycznego zagubienia. Powód jest oczywisty, wszystko płynie, bo przeniknięte jest twórczą energią i absolutnie od niej zależy – Creatio continua. Obdarzeni intuicją powinniśmy odczuwać to tak samo jak proces oddychania, który może stać się lekcją metafizyki podczas porannego mycia zębów. Podobnie bohater wiersza ks. Jana Sochonia Na początku świata: „nie trzyma się kurczowo życia, / zgodnie z odwiecznym planem / rodzi się na nowo”. Dobroczynna niepewność Do kontemplacji należą nie tylko wrażenia, ale także pamięć. Władysław Tatarkiewicz Lubię obserwować świt, szczególnie moment przesilenia, kiedy światło „przełamuje” ciemność. Ta graniczna chwila, zwłaszcza w okresie letnim, zawsze jest inna, zawsze niezwykle piękna i nigdy się nie powtarza. Trwa tak długo, jak długo uda nam się zagubić w czasie. Czy krótko? Czy długo? – to każdy powinien określić sam. Ideałem byłoby rankiem po takim przeżyciu poczuć hierarchę spraw ważnych. Pojawiająca się z wiekiem świadomość, że wszystko powoli, wręcz niezauważalnie, przeobraża się, jest ważnym doświadczeniem. Może to działać jak pogłębione uczucie towarzyszące doznaniu zapachu sprawiające nieznaną dotąd radość albo delektowanie się ważną chwilą, która w jakiś niepojęty sposób w nas ocalała. Przeobrażenia związane z wiekiem wymagają akceptacji specyficznych praw, spokoju i wyciszenia. Strefa buforowa to intelektualny dystans. Starzenie się, zmierzające ku leżakowaniu, otwiera całkiem miłą perspektywę – wydłużone chwile refleksji. Porządek dnia zostaje zaburzony – rozwleka się i opóźnia, a dyscyplina wyznaczonych czynności słabnie. Odbieram to łagodnie, nawet z umiarkowanym zadowoleniem. Zmiany przyjmuję ze stoickim spokojem, bo dostrzegam w nich wachlarz nieznanych możliwości. Intensywność przeżywania czasu jest inna. Nie umiem tego określić, czy bardziej eschatologiczna, czy bardziej pragmatyczna? W każdym razie stonowana narracja oglądu rzeczywistości działa kojąco. Przyglądam się temu rozważnie i życzliwie. W wyobraźni widzę tę sytuację następująco: oto osobliwa scena – piękna pogoda, nade mną słońce i chmury, a ja siedzę przy drodze, spoglądam w niebo, rozdarty między codziennym tempem a beztroskim wypoczynkiem. Obok stoi cały mój intelektualny bagaż, spakowany jest w podróżnej walizce z napisem „pomyślę o tym jutro”. Czuję bezpieczny dystans, nie ma w tym emocjonalnego podtekstu ani ukrytych zobowiązań. Mogłaby to być wspaniała pocztówka z wakacji. Z przyjemnością wysłałbym ją mojemu przyjacielowi poecie, Krzysztofowi Grzechowiakowi, który dobrze zna znaczenie zacytowanych słów. Realność czy marzenie? (…) kontemplacja dzieła sztuki – jest stanem umysłu niepodobnym do naszych chłodnych sądów teoretycznych. Ernst Cassirer Stan skupienia w grafice warsztatowej jest potrzebny jak barometr, który pomaga przewidywać pogodę. Bez wytężonej uwagi trudno kreatywnie pracować. Racjonalność w tej dziedzinie twórczości w dużej mierze opiera się na dyscyplinie i rzemieślniczej precyzji. Wyciętej powierzchni nie da się uzupełnić, dlatego nie można się pomylić. Każde cięcie musi być ostateczne. Co zrobić, kiedy organizm coraz wyraźniej odczuwa zmęczenie? Powoli, prawie niezauważalnie, następują zmiany – pewność ręki bywa tylko o poranku, a motywacja ma już inny wymiar. Witalność słabnie, więc wypada pogodzić się z tym stanem, a nawet go polubić. Tak, i to może być nawet inspirujące. Dlatego wyznaję, że z upływem lat doceniam „spowolnienie” przy wykonywaniu linorytów. Kryje się w tym nie tylko „wymuszona” rozwaga, ale również domieszka przekory, ponieważ można rozpocząć pracę wbrew wypracowanym od wielu lat nawykom. W takiej sytuacji najrozsądniej uznać, iż przerwa na odpoczynek, to nie wynik zmęczenia, ale czas na przemyślenie koncepcji. Proces psychofizycznej rehabilitacji, czyli „zresetowanie”, postrzegam jako dobrodziejstwo, bo w chwili postoju obserwuję siebie i otoczenie inaczej, niż do tego przywykłem. To nowe doświadczenie ma swoje zalety. „Spowolnienie”, czyli złamanie narzuconej sobie dyscypliny, wydaje się pożądane. Przerywając rytniczą pracę, sprawiam, że zmienia się stan napięcia, wewnętrzne skupienie
JUSTYNA KOZŁOWSKA, DRAMAT, CZYLI ŚLADY, KTÓRE SIĘ ROZBIEGŁY
Znaki Jarosława Jakubowskiego to zbiór ośmiu dramatów, z których część jest znana, inne utwory wcześniej nie były drukowane. Autor we wstępie dzieli je na dwie grupy: historyczne i prywatne, choć drugą kategorię określiłabym raczej jako „intymną”, „kameralną”, „liryczną”. Książka jest potwierdzeniem jak bardzo różnorodne jest to pisarstwo nie tylko pod względem tematu i formy. Bohater Urodzin, mówiąc o trudnym dochodzeniu do siebie, wskazuje na ślady, które kiedyś człowiek umiał czytać, „ale ślady rozbiegły się rozpełzły / zostały zadeptane”. Dramatopisarstwo Jakubowskiego to właśnie takie zbieranie pozostałości, odprysków dawnego świata, odkopywanie tego, co zostało przysypane i próba budowania. Tak rozumiem repertuar literackich inspiracji tych dramatów (a jest to m.in. dwudziestowieczny dramat awangardy, teatr absurdu), świadczący o mocnym zakorzenieniu autora w europejskiej tradycji i żywego, aktualnego jej odczytania. Dramaty historyczne: Generał, Hermaszewski i Powrót porucznika, wyrastają z trudnej historii Polski, potraktowanej tutaj niejako w formie wiecznego trwania. Wybrane przez autora momenty dziejowe nie są sprawą skończoną, istniejącą już tylko na kartach podręczników. Wręcz przeciwnie – to historia żywa, gdyż konsekwencje dawnych zdarzeń, ich ślady są odczuwalne i zauważalne współcześnie. W szczególny sposób odnosi się to do Generała – jednego z ważniejszych dramatów w dorobku Jakubowskiego, ze znaczącym podtytułem „komedia polska”. Utwór powstał w 2010 roku, a pomimo upływu lat jest wciąż aktualny. Historia Wojciecha Jaruzelskiego (jego nazwisko nie pada w tekście) jako byłego przywódcy komunistycznego państwa jest w tym utworze wielopłaszczyznowa. W akcie czekania starego człowieka na proces i sąd, skupia się zarówno historia jednostki, jak i dramat kraju oraz narodu, którego Generał chciał czuć się przywódcą. Stary człowiek żyje już tylko własnym mitem stworzonym przez siebie i dla siebie, a podtrzymywanym przez jego najbliższych. Egzemplifikacją tego wyobrażenia jest mundur troskliwie pielęgnowany przez żonę niczym muzealny eksponat i wykraczający daleko poza sferę symbolu, bo jak mówi bohater: „ja i mój mundur to jedno”. Utożsamienie siebie ze sprawowaną kiedyś funkcją daje tej postaci siłę do podjęcia próby unieważnienia zbrodni PRL-u. Autor doskonale przedstawił mentalność człowieka karmiącego się iluzją. Generał przywiązany do własnego wizerunku żołnierza z uporem powtarza, że był patriotą, służył ojczyźnie, a państwo było jego drugim dzieckiem. Wszystkie stawiane mu zarzuty zręcznie obala argumentami w stylu: „ci ludzie zginęli bo taka była logika dziejów”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Jakubowski niejako wyprzedził czas. Po latach na grobie pierwowzoru tej postaci na wojskowych Powązkach, pojawiło się jedno słowo – „żołnierz”, narzucające taki sposób prowadzenia narracji o zmarłym. Jakubowski lubi zaskakiwać, zastawiać pułapki na wyobrażenia czytelnika, czasem już na poziomie tytułu. Tak jest w Hermaszewskim, przywołującym lot pierwszego Polaka w kosmos w 1978 roku. Historyczne wydarzenie staje się jednak pretekstem do przywołania wydarzeń wcześniejszych i późniejszych. Punkt ciężkości autor przeniósł na inny element biografii pilota, dzięki czemu jego życie stało się zarówno jednostkowym świadectwem, jak i odbiciem polskich dziejów XX wieku. Pierwszym bowiem doświadczeniem życiowym Hermaszewskiego była rzeź wołyńska i wspomnienie tego ludobójstwa zdaje się organizować utwór. Pilot jako małe dziecko co prawda ocalał z rzezi, ale stracił swój rodzinny świat. Tragiczne przeżycie, a także wychowanie Hermaszewskiego i deklarowana przezeń wiara, są powodem pytań o jego uczciwość w kontekście późniejszych konformistycznych politycznych decyzji, które nierzadko były wyborami niepamięci. Legendarny lot niespodziewanie w ujęciu pisarza okazuje się duchową wiwisekcją, prowadzoną przez Davida Bowie oraz jego asystentów: H. P. Lovercrafta i Philipa K. Dicka. Po tej dawce kosmicznego absurdu mocno wybrzmiewa wpleciony w tekst dramatu fragment znanej wypowiedzi pilota o tym, że kosmos jest tą przestrzenią, w której nie traci się wiary w Boga, lecz ją zyskuje. […] Więcej w numerze
KAMIL K. PILICHIEWICZ, ADORACJA ŚWIATŁA. ADRIAN GLEŃ O TWÓRCZOŚCI WOJCIECHA KASSA
Nakładem Instytutu Literatury w ramach serii wydawniczej Nowa Krytyka i Esej w 2022 roku w Krakowie ukazała się pierwsza w całości poświęcona Wojciechowi Kassowi monografia Światło wiersza. Rzecz o twórczości Wojciecha Kassa – rzecz, już na wstępie uchylę rąbka mojej opinii – godna uwagi. Jej autorem jest Adrian Gleń – od lat uważny tej twórczości komentator i entuzjasta. Pisze o swoich intencjach otwarcie, nie ukrywa, że „ta mała monografia będzie stanowić próbę ożywienia recepcji dzieła jednego z ważniejszych poetów polskich średniego pokolenia, którego twórczość wydaje się – mimo zainteresowania objawianego przez liczne środowiska literackie, na przykład Toposu, Twórczości, Nowej Okolicy Poetów – marginalizowana”. Czy jest to próba udana? Światło wiersza dzieli się zasadniczo na dwie części. Pierwsza zawiera szkice Glenia o pisarstwie Kassa, ujęte tematycznie w trzech rozdziałach, druga natomiast to wybrana przez autora (Nie)zupełnie prywatnie antologia poezji i prozy gospodarza Leśniczówki Pranie. Przyjrzyjmy się im bliżej. Mapa biografii Monografię otwiera szkic wprowadzający do dorobku pisarskiego autora Przepływu cieni poprzez szerokie drzwi jego biografii. Jest ona ściśle sprzężona z dokonaniami literackimi, dowodzi, w jak silnych relacjach do twórczości lirycznej pozostają podstawowe, nadrzędne okoliczności jej towarzyszące, czyli miejsce i czas powstawania tejże twórczości. Nic w tym odkrywczego, jednak casus Kassa ową zależność mocno uwidacznia. Dowody na to Gleń i inni interpretatorzy Kassowej dykcji znajdują we wciąż aktualizowanej i na nowo przez poetę z Prania odkrywanej „lokalnej metafizyce”. Nazywam Kassa poetą z Prania, ale – co warto podkreślić – autor Wirów i snów do leśniczówki nad Jezioro Nidzkie przybył w 1997 roku z Pomorza, a dokładnie z Sopotu. Był więc na początku swojej twórczej wędrówki przyjezdnym, osobą z zewnątrz, krainą jezior oczarowaną lub, jak by sam Rycerzyk powiedział – oszołomioną. I to być może w tym zdumieniu należy upatrywać pierwszych poważnych prób lirycznych, których ukoronowaniem był tom Do światła, opublikowany w 1999 roku, czyli około dwa lata po objęciu przez Kassa schedy po Kirze Gałczyńskiej. „Natura wyzwoliła we mnie poetę” – przyznaje. Gleń, niejako dopowiadając, słusznie stwierdza, że mimo upływu ćwierćwiecza od zamieszkania poety w Praniu: (…) natura stale u-rzeka twórcę, podpowiada mu sekretne znaki, ściele się przed nim w swoim metafizycznym potencjale. Wiersze Kassa bardzo często wyrastają, czy raczej wypływają, z wód jeziornych, leśnych duktów, faktury pni drzew okalających leśniczówkę, każdy z taką pieczołowitością nazywany byt roślinny i zwierzęcy zdaje się na czułe oko i ucho poety, którego słowo umacnia istnienie podarowanej i uradowanej poezją natury. Próby syntezy Kolejny rozdział jest próbą syntezy aktywności twórczej „poety metafu”, próbą okiełznania twórczego żywiołu w eseistycznych refleksjach, próbą określenia – żeby posłużyć się wykorzystanym przez Glenia dyskursem geograficznym – granicy, terytorium, odkrycia zależności, powiązań Kassowej dykcji w gęstym od rozmaitych konstelacji poetyckim uniwersum. Nie jest to oczywiście, czego autor tychże syntez ma pełną świadomość, zadanie łatwe. Być może tym bardziej właśnie próbuje Gleń fenomen poety z Prania zrozumieć i wyjaśnić. Tych kilkadziesiąt stron uważam za niezwykle ważny, a w zasadzie kluczowy w monografii, fragment owo pisarstwo interpretujący. Przede wszystkim autor Światła wiersza nazywa Kassa poetą światła, poetą solarnym. Twórczość ta realizuje się w poszukiwaniu metafizycznych okruchów, poprzez epifanię otaczającej go przyrody, przy jednoczesnej krytyce śmieciowych, umasowionych i zwulgaryzowanych elementów kultury współczesnej. Nie wzbrania się przy tym z czerpania inspiracji z bogatego naczynia tradycji poezji polskiej. Między strofami swoich wierszy Wojciech Kass z pełną świadomością wchodzi w rozmowę z dawnymi mistrzami słowa, takimi jak metafizyczny Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Józef Czechowicz, śpiewny „chlebodawca” Kassa – Konstanty Ildefons Gałczyński czy Rainer Maria Rilke. Ten ostatni w IX Elegii Duinejskiej zapisał: Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom, most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno – najwyżej: kolumna, wieża… Ale powiedzieć, zrozum, o, powiedzieć tak, jak nawet samym rzeczom nie marzyło się nigdy Kass swoją twórczością udowadnia, że to niecodzienne pisanie o codzienności, ekstatyczne poszukiwanie w tej urzeczowionej codzienności czegoś więcej, czegoś, co – jak by napisał Miłosz – ukryte jest pod podszewką świata i – dodam – zszyte nicią poezji z tkaniną życia, jest mu ciągle i nieprzerwanie bliskie. Autor Światła wiersza notuje: Kiedy prześledzimy „przemiany światła” w dziele Kassa, co rusz pojawiać się będą w tym jaskrawym snopie światła rzucanym na literę wierszy kolejne „metafy” – drzewo, jeziorna woda, domostwo, kosmogonicznie pojęte słowo, by wymienić jedynie kilka kluczowych w tym miejscu pierwiastków metafizycznych, pozostawiając je – za Miłoszem – do odstąpienia, ufając, że rychło znajdą się czytelnicy, którzy zechcą tymi tropami podążyć przez świat autora Przepływu cieni i dalej. Gleń sam staje się tego rodzaju czytelnikiem tropiącym „metafy” w kolejnych książkach autora 20 wierszy o położeniu. […] Więcej w numerze
ADAM GRZYBOWSKI, NA PARNASIE II RZECZPOSPOLITEJ. JAK „ZYCH” I „STACHU” W JEDNYM STALI DOMU
W trzypokojowym mieszkaniu Stefana Żeromskiego na Zamku Królewskim w Warszawie bywała cała międzywojenna elita kulturalna: Zenon Przesmycki, Władysław Reymont, Jan Lorentowicz, Juliusz Osterwa, Stefan Jaracz, Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Kazimierz Wierzyński, Jan Lechoń, Adam Strug i inni. Do tych „innych” nie należał jednak Stanisław Przybyszewski, choć z Żeromskim łączyła go podobna przeszłość i z górą dwudziestoletnia znajomość. Niekiedy bardzo serdeczna. Obaj w młodości angażowali się w działalność socjalistyczną (Przybyszewski w Berlinie, Żeromski w Warszawie), a później uczestniczyli w ruchu Młodej Polski (co przysporzyło nawet Żeromskiemu miana: „duchowy syn Krakowa”), zaś po I wojnie światowej walczyli o rację stanu Rzeczpospolitej na jej północnych rubieżach. Obaj też, odznaczeni najwyższymi orderami państwowymi, zostali zatrudnieni w Kancelarii Cywilnej Prezydenta RP i zamieszkali po sąsiedzku w lokalach zarządzanych przez administrację Zamku Królewskiego w Warszawie. Wspominała Monika Żeromska, że gdy w zimie opadły liście, z okna widać było po prawej stronie taras Pałacu Pod Blachą [w którym mieszkał Przybyszewski – przyp. A. G.]. W Zamku mieścił się również Polski Klub Literacki (Pen Club), którego założycielem i pierwszym prezesem był Żeromski, a członkiem – Przybyszewski. Pokolenie Stefan Żeromski ps. Zych urodził się w 1864 roku, „Stach” Przybyszewski cztery lata później. Spory dystans w okresie dojrzewania, wchodzenia w dorosłość, kształtowania się poglądów i wyboru własnej drogi; niewielki jak na epokę, w której przyszło im żyć i tworzyć. Z pewnością wspólna im była wrażliwość społeczna; z podobnymi emocjami (jeśli poziom tego rodzaju uczuć da się porównać i zmierzyć) przyjmowano ich twórczość; z równą energią byli zwalczani i wychwalani, zbierając zwłaszcza od rodaków jednakie dowody sympatii i wrogości. Przybyszewskiego, nim osobiście poznał Żeromskiego, zafascynowała jego nowela Rozdziobią nas kruki, wrony…. Przeczytał ją w Sztokholmie u mieszkającego tam antykwariusza Henryka Bukowskiego, wiceprezesa Rady Muzeum Narodowego Polskiego w Rapperswilu. Napisał Przybyszewski o książce Żeromskiego, że poznawał to dzieło „w zupełnie chorym napadzie chronicznej już teraz nostalgji w samą wilję Bożego Narodzenia, kiedy to tam w Szwecji ustawiczny zmrok panuje, a lampa prawie nie gaśnie”. Do spotkania obu pisarzy doszło w Zakopanem. Żeromski przyjechał tam w połowie sierpnia 1899 roku, by ratować zdrowie i dokończyć pisanie Ludzi bezdomnych. Z kolei Przybyszewski, od niespełna roku redaktor krakowskiego Życia, schronił się tam przed kłopotami osobistymi i finansowymi. Efektem ich rozmowy była rekomendacja, którą Żeromski wysłał do wspomnianego już Bukowskiego: Bawiąc tu zapoznałem się z Przybyszewskim, który był u Szanownego Pana w Sztokholmie. On wzdycha do tego miejsca bibliotekarza w Rapperswilu. W razie gdyby Mielczar chciał porzucić to miejsce, warto pamiętać o Przybyszewskim. Ma on trochę wad: pije, ale nie jest nałogowcem, a za to jest to bardzo wykształcony człowiek i europejska sława, co i Rapperswilowi przyczyniłoby niemało sławy. Mnóstwo ludzi posyłałoby swe pisma dlatego tylko, że tam byłby Przybyszewski. Wszystko to piszę dlatego tylko, że ten człowiek może się zmarnować. Bukowski wysoko cenił Żeromskiego i w 1892 roku ułatwił mu objęcie posady zastępcy bibliotekarza w Rapperswilu (z dość marnym zresztą wynagrodzeniem 50 franków miesięcznie, póki nie awansował dwa lata później). O nawiązaniu znajomości z Przybyszewskim pisarz poinformował także żonę: Jest to biedny, nieszczęsny człowiek. Nigdy nikogo w życiu nie widziałem bardziej do siebie podobnego pod względem moralnym. Czasem zdaje mi się, że to ja nim jestem. Spotykam także Tetmajera. To jest zupełny dureń, pozer. Wszystko to, cała ta literatura, nienawidzi się między sobą tak samo, jak w Warszawie. Do mnie zgłaszają się redaktorowie Życia, ale ja sam nie wiem, czy tam co pisać. W kolejnym liście do żony Żeromski donosił, że jego zabiegi „u Bukowera” nie powiodły się: „…już Teodor Tomasz Jeż [ps. pisarza Zygmunta Miłkowskiego – przyp. A. G.] wpakował na to miejsce Mariana Jasieńczyka (Karczewskiego)”. Dodał przy tym, że Przybyszewski chciał koniecznie tam się dostać i ubolewał, że na nic zdały się nawet starania czynione przez Dagny. Znając panujące wówczas stosunki w szwajcarskim zamku i spory osób zarządzających muzeum, można dziś stwierdzić, że nie ma tego złego, co by Przybyszewskiemu na dobre nie wyszło. Ten zaś, wróciwszy do pracy w redakcji Życia, napisał do Żeromskiego: Drogi Panie! Usilnie upraszam Pan[a], abyś Pan zechciał nam cośkolwiek nadesłać cośkolwiek do tego 1 numeru [Życia – przyp. A. G.]. Pragniemy, aby numer ten jak najświetniej się przedstawił. Tyleśmy już ofiar ponieśli dla pisma, a pismo jedynie dlatego nie prosperuje, bo nie znalazło poparcia ze strony naszych najtęższych artystów literatów i najskuteczniej się je zabijało zarzutem, że całe pismo to ja i jakiś ogon mój. Wierzę, że Pan nam zechce dopomóc i prace swoją u nas drukować. Honorarium płacimy Panu to samo, jakie Pan otrzymuje w pismach warszawskich. Zależy nam niezmiernie na tym, aby Pan jeszcze do tego numeru, a więc najpóźniej do 20-tego t[ego] m[iesiąca] cokolwiek nadesłać zechciał. Ściskam serdecznie i z najgłębszym szacunkiem dłoń Pańską S. Przybyszewski. Nie doczekawszy się odpowiedzi, w grudniu ponowił starania: Drogi, Kochany Panie. Jeżeli raz jeszcze ośmielam się Kochanego Pana nagabywać, to z tych powodów: Pragniemy wydać na 1-go stycznia numer, w którym pragniemy wykazać, czym by Życie mogło być, gdyby znalazło poparcie już nie z strony publiczności, ale od samych artystów. Nie szczędziliśmy żadnych ofiar, rozszerzyliśmy pismo – staramy się dawać jak najmniej tłomaczeń, jak najmniej rzeczy, które trącą naśladownictwem, nawet rzeczy, które na pierwszy rzut oka wydają się dziwactwem, jednym słowem pragniemy pokazać, że idziemy wszyscy razem, że nowa generacja literacka istnieje i ma swoją własną i silnie już zarysowaną fizjognomię. Czy Kochany Pan solidaryzuje się z tym dążeniem? W takim razie nie wątpię, że Pan, na którym mi tak niesłychanie wiele zależy, poprze moje usiłowanie i nadeśle mi do tego numeru cokolwiek bądź chociaż na jedną kolumnę druku. Ale najpóźniej do 24-go tego miesiąca. Raz jeszcze gorąca, usilna prośba: nadeślij Pan cośkolwiek. Szczery, serdeczny uścisk dłoni Stanisław Przybyszewski 15 grudnia 1899 Brak oczekiwanej reakcji Przybyszewski opisywał następująco: Z jednej strony, a więc tej, do której się przyczepiła nazwa „Młodej Polski”, spotkało się z bezkrytycznym prawie entuzjazmem, chociaż ci artyści, którzy w pewnej mierze stanowili tę „Młodą Polskę”, jak Kazimierz Tetmajer, Reymont, Żeromski, trzymali się na uboczu i przez cały czas trwania Życia pod moją redakcją, ani jednym tworem go nie zasilali – z drugiej zaś rzuciła się na nie prawie cała prasa polska z małymi wyjątkami z wrogą, zaciekłą niemal nienawiścią, zbrojną w niezmiernie skuteczną broń, bo zupełny analfabetyzm w rzeczach Sztuki. Dystansowanie się tak ważnych postaci Przybyszewski tłumaczył swoją „czarną legendą”, ale też tchórzostwem i brakiem poczucia solidarności zawodowej: Wszystkiemu na przeszkodzie stał ten straszliwy rozgłos naokoło mego nazwiska i to jego osławienie, które mnie do ostatniej rozpaczy doprowadzało. To jedynie stało się przyczyną, żem niezadługo znalazł się w przykrym osamotnieniu. Jakżeż można było dziwić się tej istotnej Młodej Polsce, jaką wtedy stanowili Żeromski, Tetmajer, Sieroszewski, Reymont, że nie chcieli figurować przy rydwanie, na jakim spoczywał „rewizor z Petersburga” — Przybyszewski? Paru tylko artystów było na to stać, by uśmiechać się na tę harlekinadę, jaka się wokół mnie odbywała i zrozumieć całą powagę moich zamierzeń: Miriam, Lange, Kasprowicz (…). Jedna rzecz tylko ciężko mnie rozgoryczała: to absolutny brak solidarności moich braci po piórze. Gdy mi policja krakowska jeden numer Życia po drugim konfiskowała, nikt się jednym słowem nie odezwał, a rok przedtem brałem przecież udział w zbiorowym proteście najpoważniejszych pisarzy niemieckich, kiedy cenzura berlińska skonfiskowała jeden poemat Demla. […] Więcej w numerze
WOJCIECH KUDYBA, JANUSZ STANISŁAW PASIERB ZAWSZE W DRODZE
Kiedy pochylamy się nad jego biografią, widzimy wyraźnie, jak bardzo wpisała się w nią idea pogranicza. I to wcale nie dlatego, że Janusz Stanisław Pasierb urodził się w 1929 roku w Lubawie, która – jak wiele miejscowości ziemi chełmińskiej – łączyła (i dzieliła) Polaków i Niemców. Nie dlatego też, że nie przestając być „człowiekiem zza żelaznej kurtyny”, w 1958 roku podjął studia w Rzymie i do 1963 roku studiował i pracował naukowo w różnych europejskich ośrodkach akademickich (m.in. w Paryżu i szwajcarskim Fribourgu). Powiedzmy o jeszcze jednym obszarze kontrastów: choć świetnie czuł się w europejskich i amerykańskich stolicach, do końca pozostał wybitnym znawcą kultury Pomorza. Z ujmującą czułością pisał także w wierszu wizyta o małopolskim Żabnie, w którym spędził okupacyjne lata: przyjeżdżam tutaj niczym do Wirginii południe moich dziadków galicyjsko rzewne (…) gdzie są dawne wakacje odeszły jak ludzie którzy z nami po ciemku siedzieli przed domem Ze swobodą i taktem potrafił poruszać się we wszystkich wspomnianych obszarach, a właściwie pomiędzy nimi: pomiędzy PRL i wolnym światem, pomiędzy kulturą globalną i lokalną, pomiędzy centrum i peryferiami. Pomiędzy No właśnie: „pomiędzy”. To ono wyznacza ramy biografii autora Czasu otwartego, który zmarł 30 lat temu – w grudniu 1993 roku. On był zawsze pomiędzy. Jego aktywność zawodowa? – Ależ oczywiście! Trudno o lepszy przykład funkcjonowania na skrzyżowaniu kilku osobnych dyscyplin naukowych i łączenia kilku odmiennych ról społecznych. Udawało mu się godzić obowiązki kierownika Katedry Historii Sztuki w Akademii Teologicznej w Warszawie i kierownika Katedry Homiletyki Seminarium Duchownego w Pelplinie; charyzmatycznego duszpasterza i – jakby tego wszystkiego było mało – pisarza, a nawet, last but not least, krytyka literackiego i filmowego. Historycy sztuki pamiętają obszerną monografię o malarstwie Hermana Hanna, kulturoznawcy – wkład Pasierba w polską teologię kultury, homileci – artykuły o języku współczesnego kaznodziejstwa, poloniści – szkice o twórczości Sępa Szarzyńskiego i wielu współczesnych poetach, filmoznawcy – przenikliwe recenzje filmów Bergmana. Starał się być wszędzie tam, gdzie kultura styka się z wiarą. Warszawianie do dziś wspominają jego homilie w kościele pw. św. Teresy na Tamce. Krakowianie – jego współpracę z Tygodnikiem Powszechnym. Częstochowscy paulini – troskę o konserwację cudownej ikony i całego narodowego sanktuarium. Pomorzanie – jego wkład w ochronę i popularyzację lokalnych zabytków. Paryżanie – niezapomniane, prowadzone corocznie rekolekcje wielkanocne, a przecież swój ślad Pasierb zostawił też w Londynie, Buenos Aires, Jerozolimie, Nowym Jorku, Lizbonie i wielu innych europejskich i pozaeuropejskich stolicach. Nie mniejszą tajemnicą jest też jego niezwykła sprawność w poruszaniu się między rozmaitymi środowiskami – naukowymi, artystycznymi, kościelnymi – nieraz oddzielonymi od siebie barierami trudnymi do przezwyciężenia. W liryku zatytułowanym właśnie pomiędzy wyznawał szczerze: (…) Podczas kongresu „Europa – świat” zrozumiałem że nie należę do żadnego świata pośród uczonych jestem podejrzanym artystą pośród poetów znowuż jakimś profesorem pomiędzy księżmi i jednym i drugim w Polsce Europejczykiem a tutaj Polakiem Zdawał sobie sprawę z istniejących ograniczeń i przyzwyczajeń. Zarówno w życiu, jak i w swej twórczości, często przezwyciężał stereotypy, osłabiał podejrzenia, uczył otwartości na to, co nietypowe. Musiał mieć jakiś specjalny dar konwersacji, skoro pozostawił po sobie kilka wywiadów z pisarzami umieszczającymi w swej twórczości wątki antyklerykalne. Był prawdopodobnie jedynym księdzem, który nakłonił do rozmowy z sobą Zbigniewa Herberta, Kazimierza Brandysa, Mieczysława Jastruna czy też Witolda Gombrowicza. Nie trzeba dodawać, że są to teksty, które w radykalny sposób podważają stereotyp antyklerykalizmu, jaki na pewien czas przylgnął do każdego z wymienionych autorów… Otwarty, ciekawy świata i ludzi, oczytany, był zatem Pasierb urodzonym podróżnikiem. Taką też wybrał sobie formułę poetycką. Jego liryki to w większości wiersze pisane w drodze. Zbyt wiele psychicznego trudu kosztowały pisarza liczne zabiegi o uzyskanie paszportu i wizy, by sama możliwość przekroczenia granicy PRL nie zachęcała go do zapisania swych doznań w wierszu. Wydaje się, że pragnienie ocalania, utrwalania w formie poetyckiej jest u Pasierba – tak jak u Herberta – motywowane poczuciem „wydziedziczenia”, niesprawiedliwego wyrwania z kultury, którą uważa się za własną. W eseistycznym zbiorze Gałęzie i liście odnajdujemy znamienne echo dylematów „barbarzyńcy w ogrodzie”: Teraz już wiem: nie będę zdolny do spełnienia wariacko podjętego (…) obowiązku zwiedzania, fotografowania i notowania wszystkiego, za wszelką cenę, z jakże mobilizującą świadomością, że jest mi to na chwilę podarowane, by nie pozostało martwą stronicą w podręczniku (GIL, s. 177). Nietrudno dostrzec, że źródłem rozterek poety jest osobliwa polityka kulturalna państwa, która – w warstwie deklaratywnej, podręcznikowej – ujawniała związki naszego dziedzictwa z kulturą Zachodu, jednak w sferze działań praktycznych uniemożliwiała Polakom spotkanie z jej dziełami. Większość obywateli nie miała przecież możliwości jakiegokolwiek wyjazdu za żelazną kurtynę. Przedostanie się „na Zachód” często wiązało się zatem z potrzebą potwierdzenia – samemu sobie i innym – swej przynależności do wspomnianego obszaru kulturowego i odkłamania krzywdzących nas stereotypów. Gdy pytano Pasierba – podczas jego rozmaitych pobytów za granicą – od jak dawna jest w Europie, eseista opowiadał podobno anegdotę o pewnym Szwedzie, który – nagabywany przez ankieterkę o to, kiedy został nudystą – miał odpowiedzieć: „wcale nie zostałem, urodziłem się nim”. Oczywiście, potwierdzanie europejskiej tożsamości w wierszach musiało wiązać się z zupełnie innymi działaniami niż opowiadanie błyskotliwych anegdot. Najprostszym sposobem było oczywiście skojarzenie obcych przestrzeni z jakimś elementem rodzimego krajobrazu. W wierszu sukkoth podmiot liryczny nakłada na obraz Jerozolimy wspomnienie przedwojennej i współczesnej Warszawy: w sobotni wieczór w Jerozolimie za oknem święto Kuczek i tango notturno na akordeonie jak w przedwojennej Warszawie i niepokój w liściach taki sam jak u nas […] więcej w numerze
MIROSŁAW DZIEŃ „JAK PELIKAN NA PUSTYNI” ESEJ O ZŁAMANYM CZŁOWIECZEŃSTWIE
Jestem jak pelikan na pustyni, Jak puszczyk pośród rumowisk. Nie śpię, lecz czuwam jak samotny wróbel na dachu. Psalm 102, 7–8 1. Świat w udręce. Nie jest to banalna udręka. Najkrócej powiedzieć można, że to udręka utraty SENSU, katastrofy w sferze aksjologicznej. Udręka bezsensu, który jak intruz zapanował w umysłach i sercach ludzi. Oto pożywka dla Diabła. Żyjemy w przestrzeni potwornej kakofonii. Jazgot, buczenie mediów jak milion rozwścieczonych trzmieli, jak szarańcza wyjadająca zawartość naszych umysłów. Groza. A w Azji planują podbój ludzkości. W Wielkiej Sali XX Zjazdu Komunistycznej Partii Chin. Snuje się czerwony dywan jak ocean i zdaje się pochłaniać wszystko, co jest na jego drodze. Wszystko idealnie dopracowane do przeprowadzenia Zagłady. W proporcjach. W jednostajnym smaku. Nawet w odmierzanych ze skrupulatnością zegarmistrza oklaskach. Tak, nadchodzi czas Smoka. To on przywróci SENS, nada mu zupełnie nową, do tej pory niespotykaną barwę. W popiół obróci przebrzmiałe wartości i usunie jałowe tęsknoty. Odbierze wolność i da inną – zrodzoną w czeluściach przedwiecznej przemocy i buntu wobec Stwórcy. Przyniesie prawo. Wdrukuje je w ludzką tkankę, a wolę przywiąże żelaznym łańcuchem algorytmu. Nie będzie miał litości dla nieposłusznych, och nie! Dzisiaj Wszystkich Świętych. Za oknem w Bielsku tumany mgły, jakby w niej chcieli się rozpoznać miłośnicy Pana. Złożyli swoje życie w Jego ręce i nie zawiedli się. Ucztują w Królestwie Baranka. Cali we Krwi jak w najlepszym z możliwych pancerzu. Listki ciche, bo wiatru nie ma. I zieleń jeszcze nie dotknięta przymrozkiem. Wszystkich Świętych. Inflacja im nie przeszkadza i ścierwo kłamstwa pokotem leżące na drodze. Są niepodlegli nicości, jak kiedyś pisał jeden z poetów. Niepodlegli koniunkturze i cenom paliw kopalnych. Cali w jasności przekraczającej nieskończenie doczesną jasność, w dotyku Wieczności, w dźwiękach muzyki sfer. Czyści dzięki Słowu, co pochłonęło w nich ego i wzbudziło miłość do nieprzyjaciół. Tak prawi, że aż niewidzialni. Schowani w Łasce. Niedostrzegalni dla zła i przez nieprawych nierozpoznawalni, na marginesie tego świata, na jego opłotkach. Ostatni z ostatnich. 2. Świat polityki toczy się swoim rytmem: od sensacji do sensacji; od wzbudzania strachu do potęgowania przerażenia; od skandalu do jeszcze większego skandalu… Ale nie ma w tym – przepraszam za dosłowność – żadnego pomysłu na szczęście człowieka. Zawsze chodzi o to samo: władzę i pieniądze. Od tysięcy lat. Nie inaczej było w starożytnym Egipcie, Babilonie, Grecji czy Rzymie. Wszystko w polityce kręciło się wokół dworu i władzy. Dzisiaj, przynajmniej w Europie, na ustach wszystkich jest wojna w Ukrainie. Oto wojna w tak jawny sposób grabieżcza, że trudno uwierzyć, iż XXI wiek dozwala na jej prowadzenie. Wojna nastawiona na zniszczenie w imię imperialnych dążeń ludzi opętanych chęcią dominacji nad innymi i w sposób bezwzględny wykorzystujących militarną przewagę i nuklearny szantaż do realizacji swoich zbrodniczych celów. I piszę o tych doskonale znanych sprawach nie dlatego, iżby nagle miało się coś zmienić w zdeprawowanych umysłach decydentów na Kremlu, lecz po to, aby na nowo podjąć temat moim zdaniem najistotniejszy. Św. Paweł napisze w swoim liście do gminy w Filippi, że „nasza ojczyzna jest w niebie”. Te słowa przywracają należytą perspektywę. Często zapominamy o tym, że jednym z największych fenomenów Chrześcijaństwa (będę je pisał z wielkiej litery) jest fakt, że „nie jest ono z tego świata” i „nie jest dla tego świata”. Inaczej to powiem: Chrześcijaństwo jest dla tego świata największym ciężarem, gdyż bez reszty świat ten przekracza, i właśnie to przekroczenie sprawia, że na Chrześcijan spadają wszelkiego rodzaju prześladowania. Chrześcijanin w istocie swojej jest wychylony ku wieczności; żyje tutaj i nie tutaj; trwa w materii i tę samą materię transcenduje. Nie jest człowiekiem z drżeniem klękającym przed nieuchronnością śmierci – raczej zmaga się z własną grzesznością i niedoskonałością, wyczekując miłosierdzia Pana i niebiańskiej nagrody polegającej na życiu w zażyłej bliskości ze swoim Mistrzem. W istocie swojej Chrześcijaństwo nie szuka miejsca w polityce, ekonomii, a nawet w życiu społecznym (wbrew temu, co niektórzy starają się nam sprzedać), bo po co, skoro wszystkie te dziedziny nie są (niestety!) zorientowane na Życie Wieczne. Zajmując „ostatnie miejsce”, nie czyni z tego faktu tragedii, lecz przyjmuje go jako naturalną konsekwencję zupełnie innej perspektywy: metafizycznej i aksjologicznej. Radość Chrześcijanina płynie z przekonania o własnej nieśmiertelności, będącej darem Boga. Piszę o tych doskonale znanych rzeczach w dobie postpandemicznego strachu, kiedy wkraczamy w erę „samouczących się” algorytmów, których zadaniem będzie przejęcie zupełnej kontroli nad ludźmi. Stąd też to właśnie Chrześcijanie ostatecznie będą największą przeszkodą w zbudowaniu „nowego wspaniałego świata”. Sama ich obecność stanie się bowiem jawnym policzkiem wobec inżynierów cyfrowej rzeczywistości, która przecież ma stanowić surogat tego, co w zamierzchłej przeszłości było domeną religijnych wierzeń. Celem cybernetycznego postępu jest usunięcie wszelkich religijnych tęsknot i uczynienie z człowieka ulepszonej formy cyberzwierzęcia. To iście Diabelski plan! Aby go zrealizować, należy dokonać dwóch fundamentalnych przełomów: 1. usunąć Chrześcijański kerygmat, najpierw z domeny publicznej, a potem także prywatnej; 2. zakazać sprawowania Eucharystii, jako życiodajnego misterium Chrześcijan. Po spełnieniu tych dwóch warunków droga do „wyzwolenia” człowieka z religijnych miazmatów stanie się otwarta. Nikt nie jest bardziej groźny dla demonów, jak człowiek żyjący w przestrzeni Łaski; człowiek wypełniony Duchem Świętym – przyjaciel Jezusa Zbawiciela. Można wręcz zaryzykować tezę, że tak długo, jak długo na świecie będzie choćby dwóch ludzi poddanych działaniu Ducha Świętego, nie będzie możliwe zwycięstwo Szatana. Św. Teresa powiedziała kiedyś, że „ja i Bóg stanowimy większość”. Chrześcijanie „nie są z tego świata” i nie są „dla tego świata”. Znajdują się na tym świecie właściwie tylko z jednego powodu – aby powtórzyć to, co zapisał św. Jan w swojej Ewangelii: „tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał Życie Wieczne” (J 3,16). Fałszywą drogą dla wyznawców Jezusa jest całkowite angażowanie się w projekty, które same w sobie nie są zorientowane na Wieczność, lecz przyświeca im jedynie świecki i doczesny cel. Ostatecznie bowiem zawsze należy pytać o Zbawienie i w jego perspektywie dokonywać wyborów w doczesnej egzystencji. Nie zawsze jest to łatwe. Skoro jednak mamy Ducha Świętego – Parakleta, to On nas poprowadzi i uchroni od pułapek zastawionych przez Złego. Nie należy obawiać się męczeństwa Chrześcijan, które obecnie przybiera różne formy: od werbalnych inwektyw, przez naigrawanie się w mediach, szykany w pracy, łącznie z jej utratą za głoszenie kerygmatu o zwycięstwie Chrystusa nad śmiercią, aż po przelanie krwi za wiarę w zbawcze obietnice. Męczeństwo jest poświadczeniem Prawdy i podaniem się Łasce. Męczeństwo jest dowodem, że jesteśmy gotowi poświęcić wiele, a nawet wszystko, aby zaświadczyć prawdzie o zbawczym dziele Chrystusa. Posiada to we współczesnym świecie kolosalne znaczenie! Przyznanie się do Chrystusa jest bowiem najważniejszym aktem wiary Chrześcijanina. O jego znaczeniu wypowiada się jednoznacznie sam Mistrz z Nazaretu: „Kto do Mnie się przyzna przed ludźmi”. To akt ogromnej odwagi, ale także głos kogoś, kto „nie jest z tego świata” i nigdy z niego nie był. Pseudo-chrześcijaństwo zawsze szuka kompromisów. Może się angażować w szczytne cele polityczne i inicjatywy społeczne; może być ekumeniczne i tolerancyjne; może kwestować na biednych i pochylać się nad bolączkami świata. Jednak nie jest Chrześcijaństwem, jeśli opuścił je Duch Pana. A Tego ostatniego nie da się oszukać. Jest Duchem Boga przenikającym umysły i zaglądającym w najbardziej ukryte tajniki ludzkiego serca. Wszędzie, gdzie czai się nieprawość – tam On nie spocznie. I tutaj upatruję jednej z największych tragedii współczesności, która polega na braku duchowego rozeznania; braku charyzmatu rozróżniania duchów. Najpiękniejsze w Chrześcijaństwie jest to, że stanowi ono najczystszą formę przyjęcia przez stworzenie komunii ze swoim Stwórcą. Inaczej mówiąc: siła Chrześcijaństwa tkwi w totalnym zaufaniu, iż Bóg nie tylko nie skrzywdzi człowieka, ale dopuści go do przekraczającej wszelkie wyobrażenia KOMUNII Z SAMYM SOBĄ. To jest prawdziwy kosmos. To jest większe od wszystkich odkryć naukowych i wszelkiej potencjalnej zdolności artystycznej naszego gatunku. […] Więcej w numerze
WIERZĘ W PONADCZASOWOŚĆ SZTUKI. GDYBYM NIE WIERZYŁ, TOBYM NIE PISAŁ. Z JAROSŁAWEM JAKUBOWSKIM, DRAMATURGIEM I POETĄ, ROZMAWIA KRZYSZTOF KUCZKOWSKI
Krzysztof Kuczkowski: Jesteś dramaturgiem, który nie tylko wystawia swoje sztuki, ale też chętnie publikuje je w książkach o poważnej objętości. Podkreślam tę poważną objętość, aby zaznaczyć, że piszesz dużo i dużo publikujesz, co przecież niekoniecznie musi iść w parze. Długa jest lista wystawień twoich sztuk w teatrach, teatrze telewizji i Teatrze Polskiego Radia, ale też niemało w twoim dorobku publikacji tzw. zwartych, bo i Generał i inne dramaty (2014), Prawda i inne dramaty (2017), Witaj Barabaszu. Nowe dramaty (2020), i gdzieś pomiędzy – tomik Czerwony autobus. Didaskalia (2020), zawierający teksty dość niekonwencjonalne, w zasadzie parateatralne. Prezentowany z bieżącym numerem Toposu tom Sytuacja intymna. Sztuki teatralne kontynuuje poetykę Czerwonego autobusu, składa się bowiem z form krótkich, aforystycznych, poetyckich, a też szalenie inteligentnych, dowcipnych i – co w teatrze istotne – pełnych niecodziennych, absurdalnych sytuacji i zaskakujących puent. Jak wyobrażasz sobie teatr, który wystawia Czerwony autobus albo Sytuację intymną? Jaki to byłby teatr? A może intencja i oczekiwanie autora są tutaj inne. Jarosław Jakubowski: Do tych, jak mówisz, poważnych objętości dodałbym wydaną niedawno, w 2023 roku przez PIW, książkę Znaki. Dramaty. – …tak, naturalnie. To piękny tom! – …ale wracając do pytania. Zależy mi zarówno na wystawieniach, jak i na publikacji moich sztuk, bo wtedy istnieje większa szansa na to, że nie przepadną w czasie jak łzy w deszczu. Wydaje mi się zresztą, że dramat jako gatunek zasługuje na nobilitację w postaci książkowej, ponieważ czytanie dramatu może być równie ciekawą przygodą, jak jego oglądanie na scenie. Czasem nawet ciekawszą, jako że nasze wyobrażenie o sztuce teatralnej bywa niestety brutalnie weryfikowane przez rzeczywistość sceniczną. Tom moich „sztuk teatralnych” zebranych w Sytuacji intymnej rzeczywiście nawiązuje do Czerwonego autobusu, choć w porównaniu z tamtymi miniaturami jest chyba bardziej abstrakcyjny, poetycki i metaforyczny, po prostu bardziej teatralny. Dla mnie teatr to właśnie przede wszystkim kwestia metafory i zasadniczego odejścia od tzw. życiunia. Nie cierpię naśladowania życia na scenie, nic nie starzeje się tak szybko jak teatralny realizm czy naturalizm. Dlatego teatr, który odważyłby się wystawić Czerwony autobus albo Sytuację intymną, musiałby być teatrem szanującym i rozumiejącym literaturę, teatrem dla którego tekst jest czymś więcej niż tylko rozpisaniem na role pewnych zagadnień, czymś więcej, a więc odesłaniem do rzeczywistości metafizycznej chociażby. Nie ma takich teatrów zbyt wiele, a jeśli są, to raczej nie sięgają po teksty polskich, żyjących autorów. Ale tak, obie te książeczki są gotowymi scenariuszami teatralnymi i marzę o ich wystawieniu! – Jesteś dramaturgiem, ale też poetą i prozaikiem, autorem recenzji i szkiców. Nie chcę cię pytać o hierarchię wszystkich tych uprawianych przez ciebie gatunków literackich, słowem, o to, co jest dla ciebie ważniejsze: napisanie dobrego wiersza czy zręcznego aneksu scenicznego, a nie chcę pytać dlatego, bo w każdym z tych gatunków w pełni się realizujesz. Zasadne jednak wydaje mi się pytanie o wielość form wypowiedzi, która może być albo błogosławieństwem, albo przekleństwem. Błogosławieństwem – jeśli chodzi o różnorodność języków, którymi opisujesz świat i swoje w nim miejsce, przeszkodą, bo – tak to sobie wyobrażam – rozmaite gatunki i formy, czy po prostu języki, mogą walczyć między sobą o pierwszeństwo. Kim zatem wolisz być: poetą czy dramaturgiem, prozaikiem czy krytykiem? A może to pytanie powinienem przeformułować: kim bardziej opłaca się być? I właściwie co to znaczy, że w sztuce coś się „opłaca”? Chodzi o prestiż? Pieniądze? A może o satysfakcję z nadania rzeczy właściwej nazwy, właściwego wyrazu? – Autorem szkiców czy krytykiem jestem okazjonalnie, bo zwyczajnie brakuje mi już czasu na uprawianie tego rodzaju pisania. Najbardziej zajmuje mnie dramatopisarstwo, w nim od 2007 roku, kiedy debiutowałem w Laboratorium Dramatu przy Teatrze Dramatycznym w Warszawie, realizuję się z większymi bądź mniejszymi sukcesami i nie ukrywam, że właśnie dramatopisarstwo przyniosło mi jak dotąd najwięcej uznania i satysfakcji, a przy okazji pozwoliło nieco dorobić do pensji, bo cały czas pracuję na pełnym etacie. Niekiedy słyszę, że skoro dobrze mi idzie pisanie sztuk, to powinienem skupić się tylko na nich, ale po pierwsze nie traktuję pisarstwa jako działalności komercyjnej, a po drugie lubię też pisać wiersze i prozę. W ogóle poezję stawiam na miejscu pierwszym, jako że nadaje literaturze głębię. Dobra poetycka szkoła przydaje się w pisaniu dla sceny i w pisaniu opowiadań czy powieści. Jednak być może jest tak, że to nie my wybieramy swój główny gatunek, tylko ten gatunek znajduje nas, jakby to właśnie on był tym najlepszym wehikułem dla naszej wrażliwości, przemyśleń, ale też dla właściwego każdemu pisarzowi pragnienia uznania.
TAK TAK, NIE NIE Z KS. PROF. JERZYM SZYMIKIEM ROZMAWIA MAREK RAPNICKI
CZĘŚĆ II Marek Rapnicki: Myśliciele XVIII wieku, w przewadze Francuzi (mędrcy czy mądrale – to temat na odrębną debatę!), zasiali w Europie ziarno niechęci do Boga, a więc i do chrześcijaństwa, która na dobre rozpanoszyła się z końcem XX stulecia. Naturalnym środowiskiem niezgody na ten idący przez stulecia antychrześcijański trend był Kościół rzymskokatolicki i myśl rozwijająca się w jego łonie. Nie bez znaczenia była wierność tradycji katolickiej, wyrażana przez Stolicę Apostolską między innymi w encyklikach papieskich oraz innych dokumentach watykańskich. Tu przychodzi mi na myśl choćby wydana w 2000 roku Deklaracja Dominus Iesus, która powstała w watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary, kierowanej przez ówczesnego kardynała Ratzingera, prawą rękę Jana Pawła II. Patrząc jednak na ostatnie nominacje kardynalskie (albo ich brak tu i ówdzie), na pozbawianie funkcji, a więc i znaczenia, kardynałów takich jak Sarah, Bourke i Müller (że wymienię najsłynniejszych), na niezasłużoną gehennę zmarłego niedawno kardynała George’a Pella, na zmianę stosunku do masonerii (kard. Ravasi i jego tekst z 2016 roku pt. Cari fratelli masoni!), wreszcie – last but not least – na rozwój tzw. drogi synodalnej, promowanej przez część hierarchii Zachodu, można popaść w zwątpienie… Ks. Jerzy Szymik: Wspomniał Pan Dominus Iesus, wspaniały dokument millenijny sprzed dwudziestu trzech lat. Pozwoli pan, że rozpocznę odpowiedź od paru zdań o nim. Brałem aktywny udział w polskiej i europejskiej debacie na jego temat, jeszcze jako KUL-owski profesor, doskonale kontekst i wysoką temperaturę tamtego sporu pamiętam. Otóż wrzawa, jaką podniosły światowe media oraz niekatolickie Kościoły chrześcijańskie (a także liberalno-lewicowa partia teologów katolickich) wokół deklaracji Dominus Iesus irytowała nas – większość polskich katolickich teologów – sporą dawką ignorancji, ale „na samym spodzie” miała ona swoją głęboką przyczynę. Tumult ów był mianowicie artykulacją fundamentalnego problemu naszej cywilizacji, a mianowicie pytania o istnienie obiektywnej ostatecznej prawdy i o nasz do niej dostęp. Na tym polegała istota skandalu, którego dopuścili się Jan Paweł II i jego „giermek” (jak go pogardliwie nazywano), Joseph Ratzinger w 2000 roku: oto Kościół rzymskokatolicki nie tylko ogłosił, że prawda jest, i że jest jedna, i nie tylko że można do niej dotrzeć, ale że Kościół to zrobił! I w tym momencie podniosła się taka wrzawa, że dalej Kościół nie był już słuchany, choć mówił rzeczy równie ważne, a teologicznie wręcz ważniejsze: że prawda jest osobowa, że jest nią Chrystus, bezbronny Bóg, który się wykrwawił dla każdego (bez jakiegokolwiek wyjątku!), że nie jest ona przeciwko komukolwiek (kłamstwo jest przeciwko człowiekowi; prawda czyniona poza przestrzenią miłości jest kłamstwem, tym groźniejszym, że w szatach kamuflażu). Przypominam o istocie tamtego sporu dlatego, że – według mojej diagnozy – pytanie o prawdę jest pytaniem o być albo nie być współczesnej kultury. Zresztą, w tym duchu i w tych mniej więcej słowach wypowiadał się w tamtym czasie (jesień 2000 roku) kilkakrotnie kardynał Ratzinger, główny „odpowiedzialny” za deklarację. I nie wolno, jak sądzę, z pytania o prawdę rezygnować pod żadnym pozorem. Trzeba rezygnować – powiadają oponenci – bo wpadniemy w szpony fanatyzmu, fundamentalizmu i szatańskiej pychy. Nie wolno – powiadają oponenci oponentów – bo alternatywą jest świat Piłata. Do pozornie sterylnej przestrzeni tolerancji, którą funduje pytanie: „Cóż to jest prawda?” (J 18,38), prędzej czy później wtargnie zbrodnia: zabójstwo Jedynego Sprawiedliwego. Rezygnacja z pytania o prawdę rozwali nam nasz świat – przestrzegają. Nie, uratuje przed stosami – twierdzą oponenci. Relatywizm nie jest przyjazną człowiekowi filozofią, jest dyktaturą, prowadzi bowiem do marginalizacji tych, którzy nadal starają się bronić swojej chrześcijańskiej, chrystocentrycznej tożsamości – powiadają oponenci oponentów. Ot, co. Jak to było? „Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie”. Moja rada, dla mnie i moich sióstr, braci: trwać przy tych słowach, przywrzeć do Jego skrwawionych stóp, nie dać się od nich oderwać za żadną cenę. Natomiast co do ostatniego, długiego, bolesnego zdania z pańskiego pytania (cari masoni i cała reszta), przypomnę fragment Perły w koronie: „jest taka sfera życia, w której jedynym językiem wyrażającym ostateczną prawdę miłości, jest zgoda na to, by mnie bolało z powodu kochanego(-ej). I zgoda na to, że nie wycofam tej miłości z powodu tego bólu. Miłość Chrystusa i Jego Kościoła należą do tej sfery”. No comments. Zmarły przed prawie dziesięcioma laty jeden z ważnych moich przewodników duchowych, ks. Franciszek Otremba, powiedział mi kiedyś, kiedy opowiadałem mu o tym, że w moim życiu właściwie wszystko zostało przeczołgane poza wiarą, że, cytuję: „Jurku kochany, przeczołgane musi zostać naprawdę wszystko”. Zdaje się, że to jest dla mnie ten właśnie moment. Udział w Ciele i Krwi Chrystusa, mówiąc świętym Pawłem. […]
Magdalena Jóźwiak, wiosna
przecinki pąków średniki pędów krople strugi na Ukrainie topnieje śnieg woda zmienia się w krew 15/21 marca 2022
Magdalena Jóżwiak, wiosna
przecinki pąków średniki pędów krople strugi na Ukrainie topnieje śnieg woda zmienia się w krew 15/21 marca 2022
Magdalena Jóźwiak, nauka czytania
w końcu nauczyłam się czytam wiersze obojętnym głosem zajęło mi to kilka lat wzloty i upadki intonacji wytępiłam jak zarazę skutecznie uśmierciłam pauzy wytoczyłam wojnę nadmiernej artykulacji spół i samo głoski zlały się w przyjazny bełkot jak mówią chroni to od megalomanii świadczy o dystansie wobec siebie a nawet skromności jestem skromna 25 czerwca 2021
Krzysztof Budziakowski, Drzewo gniewu
Gorzkie jak dym są słowa, które usłyszałem, więc w ciszy ufności nie utonę. Wśród burzowych chmur nacięcie horyzontu, a drzewo czuje gniew nabrzmiały. Jego korzenie wciąż szukają mocy, skrzydła gałęzi otwierają się, a czarne liście trzepoczą, jakby chciały pokonać mnie i niebo. Jak wielki, trzeszczący szum złość płonie w jego gałęziach, Drzewo wie, że na każdego przywiedziona będzie ta popędliwość. Grom nieuchronny przybliża się w chwili ciszy, drzewo jest bezbronne. Wszystko wokół mnie wkrótce zapłonie jak ciosy błyskawicy. Gdy podchodzę do jego korzeni, czuję, że gniew mój mu odpowiada. A później, później… tylko popiół zimny pozostanie, szare piórka.
Mirosław Dzień, * * * (Nie bądź przyjacielem świata)
Nie bądź przyjacielem świata. Przyjaciele świata są obcy Bogu. Krzątają się w mrowisku przedmiotów, dodają cień do cienia, płaczą słowami budującymi piaskowe pałace. Nie bądź przyjacielem tych słów, wyrazów, świetlistych fraz i pochodów skandujących lepsze. Nieprzyjaciele idą na ich czele z kagankiem nienawiści między myślami. Nie naśladuj ich. Nocą świerszcze adorują ciemne powietrze, a nam marzną palce. Pocieramy je w pośpiechu, krzeszemy ogień. Kiedy zapłonie – spali nam słowa, myśli spopieli, wszystkie.
Kazimierz Nowosielski, Prośba
Panie Boże – proszę daj mi taką starość co chce też dziękować za to co się stało za wzloty upadki przygnębienie radość grzech i przebaczenie Bo już wiem mój Panie czym sił ubywanie zmącone światło coraz słabsza pamięć Niechaj mnie odejdą gorycze zwątpienia a duszę karmi Twej prawdy sakrament
Kazimierz Nowosielski, Odpowiedź
Synowi Pytasz o dowód na istnienie Boga – Ty jesteś pierwszym ale nie ostatnim Więc spojrzyj w siebie także okiem własnym i okiem duszy i gwiazdy na niebie Dotknij swoich włosów i czubka nosa Zadośćuczyń Prawdzie
Wojciech Gawłowski, * * * (Zmarły brat przyśnił wsparty o motocykl)
Pamięci Andrzeja Zmarły brat się przyśnił wsparty o motocykl Wokół park dzieciństwa, wiatr w liściach, we włosach Staliśmy patrząc w oczy aż do głębi źrenic Nagle coś w nas zaczęło spazmatycznie szlochać Padliśmy w ramiona w braterskim uścisku Mocując się z losem życia gladiatorzy Dzięcioł przybijał ciszę wśród szumiących sosen Jak gwóźdź do trumny nim się ją w grób złoży W ciszy rannej bezgłośnie spada kamień z serca Sen ustępował jawie w oknach dniało Płynęły za horyzont kręgi odkupienia Zamykały nas w sobie, świat i wieczność całą 8 marca 2022
Bogdan Jaremin, Nie ma
Więcej tych, których nie ma. Grzesia B., epileptyka, o zamglonych oczach utopca. Szalonej zielarki Marychy G., co się struła wilczą jagodą. Anny M. po upadku z roweru, z maślakami w koszu. Leśniczego, Henryka Żeglarza po Kałębiu, który zmarł przy zrywce w lesie, na traktorze, nie odkrywszy innego kontynentu. Edwina K., drwala przygniecionego dachem w drewutni. Dwulatka H. z blednicą na piersiach. Snują się nadal za mną po polach i zawojach mózgowych, przy wyschłych studniach, maliniakach, po uroczyskach nad Czarnym, w wykrotach po huraganie, w przymrozkach. Już nie sami są, zagubieni we mgle i szadzi. Próbują zamieszkać we mnie, ale tu ciasno. Wcześniej szpik z nich wyssałem, podwójnie smakuje. Żadne z nich południce, żery, strzygi, ubożęta. Za zimno. Ani dość martwe, ani wystarczająco zdolne do życia na fejsie, twitterze, instagramie. Czasem tych, którzy bardziej są, całkiem nie ma. Ani w snach, ani w sercu. Równości nie ma, nie będzie tu ani tam, jak pisał Masters. Ale ja z nimi, w nich. Już nie jesteśmy sobie obcy. Żyję na końcu ich języka. Nie do końca rozumiem świat, żywo-martwy w nieznanych proporcjach. Z nimi, z naszymi do Europy, dziady odprawiać?
Bogdan Jaremin, Pierwsze przymrozki
Przymrozki uczuć, lśnienie serca jezior. Sygnały. Trawy jeszcze szepczą swoje wiersze. Zamarzają im usta. Oblodzona cisza poddaje się śnieniu. Zapada w nas, w koleiny, bruzdy, w miedze pamięci. Pogłębiają się zmarszczki, przeoczone światła gwiazd. O nic nie pytaj. Za dużo widzialnej złości. Bezradność. Czym jest to, co przychodzi znikąd i znika w niewiadomym. Jak mysz, trwożliwie, gdy kochają się i kołyszą cienie. Za oknem, pod powiekami, wirują w duszy. Niewidzialne wchodzi w nas. Bezlitośnie. Nie pytając.
Jan Polkowski, ZJEDZ CHLEB KTÓRY SAMA UPIEKŁAŚ
ZJEDZ CHLEB KTÓRY SAMA UPIEKŁAŚ Po 1945 roku Niemcy mieli dobre relacje z narodem rosyjskim. Olaf Scholz w Bundestagu, 2022 Mniej więcej wtedy gdy ogłoszono złoty wiek zaczęły się trudności z zaopatrzeniem w chleb i mięso a wychuchany jedynak Gretchen popełnił błąd i wypełzł z podkopu po socjalistycznej stronie muru Trwała nowa wspaniała wojna i Horst zniknął Obok bloku w którym mieszkali powstawało nowe osiedle ogrodzone wysokim murem Ludzie którzy się tam wprowadzili mieli niezrozumiałe twarze Dzisiaj Gretchen włożyła nowo uszytą sukienkę której ktoś nie odebrał i już nie odbierze Usiadła samotnie przy kuchennym stole nad pustymi talerzami w zielony kwiatowy wzór Było ciche popołudnie obcy podjeżdżali do bloków rzężącymi brudnymi samochodami Pomyślała że nigdy nie będzie im miała nic do powiedzenia
JACEK SOLIŃSKI, POWTARZALNOŚĆ I SPEŁNIENIE (ZAPISKI RYTOWNIKA) CZĘŚĆ 1
Nie znamy własnej wysokości, Dopóki nie każą nam powstać – Emily Dickinson Usprawiedliwienie Było coś, co skrywał przed wszystkimi… Gilbert Keith Chesterton Czasem nadchodzą takie chwile, kiedy pragniemy coś sobie wyjaśnić, wyznać, aby wyłowić z wnętrza takie oczywistości, które niekoniecznie są oczywiste. Najprawdopodobniej wszystkie te próby służą odnalezieniu w sobie kogoś, kim chcemy się stać. Droga ku pełnemu rozwojowi wewnętrznemu to długi proces. Nieustannie aspiruje się do bycia lepszym, ale nie zawsze obrany kierunek jest właściwy. Analiza zakamarków własnego wnętrza jest w tym wypadku działaniem ekstrawertycznym. Wierzę, że ma sens ogólniejszy. Zazwyczaj człowiek skłania się do pozytywnego myślenia o sobie, a to powinno zobowiązywać do samorozwoju, w tym wypadku – do zgodności z przedstawionym opisem. Nie można dopuścić do stawania się kimś innym, niż się pragnie. „Ważę” własne myśli na tle swoich linorytów i pogmatwanej współczesności. Czuję przede wszystkim brzemię upływu czasu i dziwny rodzaj bezradności. Miotają mną mieszane uczucia, a jednak poddaję się temu procesowi konieczności. Zapiski jako przejaw wewnętrznej determinacji są skutkiem splotu istotnych rozstrzygnięć. Odważyłem się zsynchronizować swoje wynurzenia i ułożyć je w faktograficzną całość. Psychologicznie zadziałało to wyzwalająco, a więc pozytywnie, zatem nie jest to doświadczenie iluzoryczne. Czy te przemyślenia i komentarze cokolwiek rozstrzygną? Wniosą jakiś porządek? Moim zdaniem – tak. Wypada wyjaśnić, że moje linoryty, które są powodem zamieszania, żyją samodzielnie, są już gdzieindziej na własnych orbitach. Najważniejszy akcent – „Rym?… we wnętrzu leży nie w końcu wierszy, / Jak i gwiazdy nie tam są gdzie świecą!”. Cyprian Kamil Norwid w przypisie do fragmentu cytowanego wiersza (Kolebka pieśni) zamieścił takie zdanie: „Wiadomo jest każdemu, że ani słońce, ani gwiazdy nie są tam, gdzie oczom patrzącego być się wydają”. Obecność i doświadczenie Tak jak jest, jest dobrze. Teraz rzeczywiście umiemy dostrzec, że wszystko (…) się spełniło… Julianna z Norwich, mistyczka z XV w. Na ogół nadchodzące zmiany przyjmuję niechętnie, ale są sytuacje, w których intuicja podpowiada, by zachować roztropność. Przyglądanie się sobie jest jak konserwacja zegara wahadłowego, który wymaga okresowych przeglądów. Organizm ludzki ma oczywiście inne parametry, ale serce jest jak wahadło i potrzebuje stałej troski. Stąd szczególny wymóg, by nie przeoczyć tego, co najważniejsze – utrzymania pulsu w harmonii z otoczeniem. Uległość wobec narzuconej sobie dyscypliny może okazać się twórcza, a korekta rytmu działań dobroczynna. Jak określić właściwe proporcje w nieuchronnej ewolucji zmian? Jak zrozumieć swoją obecność w tym procesie? Obecność to posiadłość otrzymana w dzierżawę, a aktywność, w tym ujęciu, jest ewangelicznym talentem, z którego przyjdzie zdać sprawę. Bycie i doświadczenie są współzależne, to egzystencjalne partnerstwo konstytuuje osobę. Nie można z życia wyselekcjonować samej obecności jako ekstraktu, bo przypisana jest jej wiedza, którą trzeba respektować. Ignorując wiedzę, gubimy kierunki i tracimy orientację. To dzięki niej uwewnętrzniamy się ku wierze i transcendencji. Idąc za głosem rozsądku, warto obserwować siebie, patrząc w przyszłość ze zrozumieniem, ale również z wyprzedzeniem tego, co nieuchronne. Należałoby przyjąć, że dalekomyślność to stabilizator w krwiobiegu. Jeżeli nie przewidujemy przyczyn ani skutków, to znaczy, że ignorujemy swój czas i nabytą wiedzę, i w konsekwencji nie umiemy odczytywać teraźniejszości oraz nie wiemy, co to prawdziwa obecność, rozkojarzeni skazujemy siebie na intelektualny i duchowy niebyt. To, czego nie widać Sztuka: maksimum bezinteresowności, a jednocześnie maksymalny wkład samego siebie. Henryk Elzenberg Od najmłodszych lat nie rozstawałem się z dłutkiem. Stopniowo grafika warsztatowa przenikała do mojej codzienności. Rzeczywistość postrzegałem przez pryzmat linorytniczych realizacji. Z determinacją szedłem swoją małą dróżką, zapisując zobrazowane przemyślenia, co stawało się frapującym monologiem. Żyjąc we własnym autonomicznym świecie, z pełną pasją ulegałem rytniczemu nałogowi. Z ufnością dziecka podążałem za swoim marzeniem. Ignorując najnowsze technologiczne osiągnięcia w dziedzinie grafiki, czułem więź z przeszłością, ze światem, który mnie fascynował. Imponowało mi, że idę pod prąd współczesności. Cóż za krzepiące wrażenie – czuć łączność z dziedzictwem warsztatowym sięgającym czasów początku druku. Staroświeckość przylgnęła do mnie jak dobre samopoczucie. Imponowała mi świadomość, że działam tak, jak dawni drzeworytnicy, od początku do końca, samodzielnie. Odbijanie grafik na ręcznej prasie stało się czynnością niemal rytualną. Zauroczony samowystarczalnością, rozwijałem swoją warsztatową autonomię. Mogąc kreować to, co dla mnie istotne, zaludniałem wokół siebie przestrzeń osobami wyłaniającymi się z wyobraźni, tymi istotami, które stawiają pytania, i tymi, które znają odpowiedzi. Oczywiście, owe symboliczne personifikacje przyjmowały poetycką formę „zwyczajnych postaci”. Starałem się zawsze być bliski prostoty, ale daleki od dosłowności. Wycinałem dłutkiem osobistą historię poszukiwania równowagi i ciszy. Wszelkie tworzone formy i treści stanowiły kontynuację jednej, jedynej idei, aspirującej do „opisu duchowego” świata, zgodnego ze słowami św. Edyty Stein: cielesne ustępuje zawsze temu, co duchowe. Ogarnąć to, co jest, a czego nie widać, oto wyzwanie, które wciąż mobilizowało mnie do działania. Jakże bliskie temu dążeniu są słowa św. Pawła z Listu do Koryntian: „(…) zasiewa się ciało zmysłowe – powstaje ciało duchowe” (1 Kor 15,36). Każdy kolejny linoryt dawał, przez moment, złudzenie, że osiągnąłem cel. Powtarzający się akt odbijania linorytów, odciskania farby drukarskiej przenoszonej z matrycy na papier, pobudzał marzenie o spełnieniu. Jednak konfrontacja oczekiwań ze skończoną realizacją pozostawiała niedosyt. Rytm ustawicznego pragnienia działał niezawodnie. Dyscyplina nie zmieniała się, po ukończeniu linorytu przychodziło nowe wyzwanie i praca nad następną grafiką. Systematycznie, co roku, przygotowywałem kolejne grafiki i ekspozycje. Tak z biegiem lat powstał osobliwy zbiór linorytów o olśnieniach w przemijaniu. Narracja moich rytniczych zmagań rozwijała się niezmiennie pod stałym szyldem – „przekroczyć to, co widzialne”. Czy ten wspólny mianownik z perspektywy pięciu dekad stanowi dziś jakieś wiążące przesłanie? Jeżeli sam stawiam sobie takie pytanie, to chyba dobrze? Brak jednoznacznej odpowiedzi nurtuje i niczego nie dowodzi. Często zastanawiam się, co pragnąłem osiągnąć? Dokąd dojść? Jak zdefiniować cel rytniczych prób? Może motywem spełnienia, we wszystkich linorytach, stała się metafora zatrzymanego czasu, czyli idea wiecznego teraz. Zatrzymania się? Uduchowienia? Czy możliwa jest tu wiążąca odpowiedź? Chyba lepiej uniknąć dosłowności. Przezorniej będzie poprzestać na zadawaniu pytań. Wolę przyjąć postawę dążenia i niedopowiedzenia, bo wówczas to, co najistotniejsze – ukryte w oczekiwaniu – jest wciąż przede mną. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
JAN STOLARCZYK, SZARA STREFA PAMIĘCI
W roku 1986 dostałem niespodzianie propozycję objęcia funkcji redaktora naczelnego powstającego we Wrocławiu Wydawnictwa Dolnośląskiego. Odpowiadało mi to wyzwanie w trudnym czasie: polityczne podziały osobiste były ostre, przydział papieru niewielki, a tzw. dewiz żaden (jak płacić za ewentualne prawa autorom obcym?), klasycy literatury polskiej przypisani byli do już istniejących oficyn itd. Krótko mówiąc: firma tworzona „na surowym korzeniu”. Wspólnie z prezesem Andrzejem Adamusem zaczęliśmy od przeglądu programów oficyn, rynku i możliwych do zjednania sobie autorów. We Wrocławiu przecież mieszkał Tadeusz Różewicz. Po zabawnych, krótkotrwałych perypetiach Tadeusz Różewicz przygotował wybór wierszy pt. poezje. Odtąd wszystkie nowe książki wydawał u nas. Przez 27 lat byłem jego redaktorem (m.in. dwunastotomowe Utwory zebrane) i współpracownikiem. A kiedy w 2007 roku odszedłem z Wydawnictwa Dolnośląskiego, „spółkę edytorską” (za jego błogosławieństwem) przeniosłem do Biura Literackiego. Spotykaliśmy się niekiedy kilka razy w tygodniu, przez dziesięć lat mieszkaliśmy blisko siebie – po przeciwnych stronach parku Południowego, miejsca spacerów poety. Tutaj ujrzał kiedyś śpiącego na ławce bezdomnego. Ta scena przemieniła się w ewangeliczne spotkanie „Syna Człowieczego” w wierszu Widziałem Go. Odbywaliśmy razem podróże po Dolnym Śląsku, Polsce, wielu miastach Europy. Nie zamierzałem pisać wspomnień, zatem nie prowadziłem zapisków, dziennika. Dużo straciłbym, gdybym rozpraszał lotną chwilę spotkania z poetą myślami o konieczności jej skrzętnego dokumentowania. Dużo też straciłem, bo teraz nie pamiętam dobrze wielu ważnych rozmów, faktów i muszę je żmudnie rekonstruować, niekiedy pytając o szczegóły naszych wspólnych znajomych. Kiedyś jednak pomyślałem, aby nasze poważniejsze rozmowy nagrywać, ale Różewicz żachnął się: „Co, będę podsłuchiwany”? Trafił mnie, to znaczy utrzymał w przekonaniu, że należy oddychać aurą chwili, nie trwonić jej naturalnej energii. Ale kiedyś, po pewnej długiej, ekscytującej rozmowie o poezji, bodaj na spacerze w Wilczynie Leśnym pod Obornikami, dokąd czasami jeździliśmy, w dedykacji dla mnie napomknął, że szkoda tylu „ciekawych rozmów”, które przepadły niezapisane. O panu Tadeuszu opowiadałem niekiedy w towarzystwie miłych mi ludzi. Był, żył, często myślę o nim… Znajomi nie podzielali mojego milczenia. Przecież jakiś choćby drobny, otwarty ślad pamięci jestem mu dłużny. Z pobudzonej powinności opisania niektórych miejsc, zdarzeń, przytoczenia zabawnych anegdot snuję prywatne przypisy do długich lat bliskiej znajomości. Zapiski niniejsze dedykuję Januszowi Drzewuckiemu, którego Tadeusz Różewicz darzył przyjaźnią. W listach i rozmowach z Januszem nazywaliśmy go MWM – Mały (bo niedużego wzrostu) Wielki Mistrz. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
WOJCIECH KASS, NOTES (55)
1.01.2014 Największe. Najwyższe. Najdłuższe. Najszybsze. Najlepsze. Największa scena. Największy ekran. Największe widowisko. Największy lotniskowiec. Największy hamburger. Największy zjazd motocyklistów. Największy stadion. Największy pomnik. Największy pokaz broni. Największe wydobycie. Największa strata. Największa platforma. Największy kapelusz. Największy bałwan. Największy wytrysk. Najwyższy budynek. Najwyższy wskaźnik. Najwyższy budżet. Najwyższa konsumpcja. Najwyższa oglądalność. Najwyższy człowiek. Najwyższy obrót. Najwyższy zysk. Najwyższa suma. Najwyższe bezrobocie. Najwyższy karzeł. Najwyższy czas. Najdłuższy pokaz sztucznych ogni. Najdłuższa kanapka. Najdłuższy długopis. Najdłuższy film. Najdłuższy mur. Najdłuższe czytanie. Najdłuższe włosy. Najdłuższy wypas owiec. Najdłuższe splunięcie. Najdłuższe przemówienie. Najdłuższa recesja. Najdłuższy fiut. Najdłuższy orgazm. Najszybszy samochód. Najszybszy kelner. Najszybszy mikser. Najszybsza koparka. Najszybszy Japończyk. Najszybszy zjadacz pomarańczy. Najszybszy maturzysta. Najszybszy seks. Najszybsza rzeź. Najszybszy pościg. Najszybsza gonitwa. Najszybsza wegetacja. Najszybszy rozkład. Najlepszy wybieg. Najlepszy kochanek. Najlepsze biodra. Najlepsze centrum. Najlepsze lody. Najlepszy start. Najlepszy polityk. Najlepszy hotel. Najlepsza szkoła. Najlepszy paralizator. Najlepszy wibrator. Najlepsza willa. Najlepsze ciuchy. Najlepsza fryzura. Najlepsza burdelmama. Najlepszy produkt. Najlepsza promocja. Najlepszy menadżer. Najlepszy przecier. Najlepszy komik. Najlepszy smak. Najlepsze super. Najlepsze fajnie. Najlepsze mega. Najlepszy hit. 2.01 W dzieciństwie stworzyłem prywatną mitologię nazw dni tygodnia. Poszczególne dni kojarzyłem z jasnymi lub ciemnymi autami – dryndami, lub jasnymi albo ciemnymi pociągami. Z czasem te magiczne wyobrażenia się zatarły i częściowo przeniosłem je na nazwy miesięcy. Styczeń to była biała płaszczyzna, na której gubił się zdezorientowany i usiłujący znaleźć kierunek czarny punkt. Moja siostra twierdziła, że styczeń „ciągnie się”. Właśnie, im bardziej się ciągnął, tym mój punkcik ulegał coraz większej panice i rozedrganiu. 3.01 Znów wyjazd do Sopotu, tym razem w sprawach i sprawunkach związanych z moją matką i niewielkim mieszkaniem w kamienicy z początku ubiegłego wieku przy ul. Chrobrego, które nabyliśmy za pieniądze uzyskane ze sprzedaży Jagienkowego M2 na osiedlu Grunwald w Poznaniu. Do mamy codziennie przychodzi opiekunka z sopockiego PCK, ale czas, który jej poświęca, jest zbyt krótki, niewystarczający. Dlatego mam nadzieję, że rozmowa z opiekunką, która się zaanonsowała, przyniesie ten rezultat, że liczba godzin przeznaczonych na opiekę znacznie się zwiększy. Jeszcze malowanie naszego wynajmowanego mieszkania. Ponieważ zwalania je poprzedni lokator, znów trzeba je odświeżyć pod nową wynajmującą, a będzie nią artystka malarka. J. jest już z nią po słowie. Mieszkanie jej odpowiada z dwóch powodów: ze względu na położenie i dlatego, że duży, jedyny zresztą, pokój zajmuje część ryzalitu, stąd jego trzy duże okna wychodzą na trzy strony miasta, a – co najważniejsze – wpuszczają wiele światła. Poza tym z części ulicy, przy której znajduje się posesja, dojrzeć można fragment zatoki, urywek morskiego pasa. Farby i niezbędne przyrządy zabiorę z Prania, mieszkanie wymaluje L. Sz. z kolegą. W ten sposób odpracuje dług. Choroba matki zaczyna nas dzielić, ten rów jest coraz większy. Czy zdołam zabezpieczyć jej życie w Sopocie? Bywa, że złorzeczę, wściekam się, a z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że moja szamotanina na nic. Muszę krzyż mojej matki wziąć na siebie, ona jest moim symbolicznym Jezusem Chrystusem, a więc sprawdzianem synostwa, więcej – człowieczeństwa. Powtarzam to sobie codziennie i na jakiś czas się uspokajam. J. mówi, że sprawa matki całkowicie opanowała moją głowę, zaleca dystans, cierpliwość, rozwagę, a przy tym sama jest rozedrgana, nie dosypia. Każdy telefon, który dzwoni w Praniu, może być telefonem przynoszącym złe wieści. Zadziwia mnie Bruś (Bruno), jego opanowanie i frapująca jak na trzynastolatka mądrość. Skąd się ona u niego bierze? Przyjmuje babcię taką, jaka jest, nawet lubi do babki jeździć, spać z nią w jednym pokoju, gadać o byle czym i wygłupiać się jak z rówieśnicą. Z zawstydzającym mnie spokojem jak piorunochron przyjmuje na siebie gwałtowne wyładowania jej choroby i skutecznie je strząsa w głąb ziemi. 4.01 Senat Uniwersytetu Białostockiego podjął uchwałę o likwidacji wydziału filozoficznego. Za jego przykładem podążają kolejne senaty zacnych i renomowanych uczelni. Pojawiają się również głosy, że pod pręgierze identycznych ustaw mogą się dostać wydziały filologii polskiej. Zatrważa mnie indolencja intelektualistów i humanistów oraz krótkowzroczność polityków. Dokąd byśmy dotarli, likwidując naukę o języku ojczystym, polskiej literaturze, z którą zrósł się kręgosłup kultury naszego narodu, polskiego projektu cywilizacyjnego. Myślicie, że go w niej nie ma? To nic nie wiecie. On wyraża się przede wszystkim w języku i ideach, bo przecież nie w ekonomii, produkcji ani konsumpcji. Jeśli ten język zatraci się w morzu globalnej gadaniny oraz prostackiej angielszczyzny, która rękami literackich wyrobników wtapia się w złoża polszczyzny i rozmywa ją, schładza, schamia, doprowadza do skarlenia. A zatem jeśli my sami odstąpimy od obowiązków wobec języka, zapomnimy, czemu i komu on służy, i po co właściwie jest, to sami zdegradujemy się do podrzędnej masy roboczej osłów objuczonych towarem trzeciego sortu, ładunkiem niby-wartości, pracujących na rzecz neomarksistowskiej Europy, jej korporacji, kartelów oraz urzędniczej klasy, która do żywego zaczyna przypominać lokatorów kafkowskiego Zamku. Nie ma żadnych wątpliwości, że Polska jest częścią gigantycznego projektu wykorzenienia Europejczyka z modelu tożsamości narodowej, a Europę – jeśli nie zmieni kierunku zmian – czeka wydziedziczenie z religii i kultury, dającej jej duchową siłę od ponad tysiąca lat. 7.01 Robocze spotkanie w Piszu, dotyczące XI ogólnopolskiego festiwalu „Pisz i Śpiewaj Poezję” z Markiem Piotrowskim i Agnieszką Tańculą. Znowu zacznie się huragan telefonów, sms-ów, maili, komedia pomyłek oraz festyn nieporozumień. 8.01 Mija dzień i noc, a ja właściwie dopinam już program festiwalu. Jeszcze kilka cegiełek, deczko spoiwa i na piątek architektura wydarzenia, co prawda na papierze, powinna być gotowa. Iście rekordowe tempo, ale czy nie ono pozwala mi na chwilkę zapomnieć o maminej chorobie i jej reperkusjach? Jest jeszcze inny sposób na jej zagłuszenie, otóż mógłbym stanąć przed lustrem i wykonać kilka grymasów i min, w które bogaty jest błazeński katalog, lub kilka metafizycznych, tych z repertuaru Witkacego, obśmiewając w ten sposób i wykpiwając własne tchórzostwo oraz małość ducha. Modlitwa. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
PIOTR W. LORKOWSKI UNIWERSUM, CZYLI COŚ WIĘCEJ NIŻ FAJKA
1. Pierwsza strona okładki przeglądowego zbioru wierszy Tadeusza Dąbrowskiego To jest fajka informuje czytelnika, że mieści on utwory z lat 1999–2020. Otrzymaliśmy prezentację tekstów ze wszystkich tomów, od Wypieków (1999) aż do Scrabble (2020), in extenso, bez dostrzegalnych poprawek autorskich czy redakcyjnych. Z ostatniej zaś strony okładki możemy się dowiedzieć, że podsumowuje on dwadzieścia pięć lat jego twórczości. Czyli – lata debiutu, lata dojrzałości w skali 1:1. Osiągnięcie przez liryczne „ja” wieku męskiego należy uważać za ważne. Lecz o wiele ważniejsze jest, że Dąbrowski, przywiązany do realiów, zbudował poetyckie uniwersum, warte przewędrowania w różnych kierunkach wytyczanych przez wiele tematów, z których niniejszy szkic dotknie zaledwie kilku. Przez ćwierć z górą wieku historię tekstowego „ja” mówiącego z wierszy Dąbrowskiego poznawałem niejako w odcinkach, zbiór po zbiorze. Teraz wielu czytelników zapozna się z nią w całości; może ktoś będzie czytał tę książkę w porządku narracyjnym, śledząc dzieje lirycznego bohatera, najlepiej od początku, od momentu jego ujawnienia się, bo nawet juwenilia (wyjąwszy może najwcześniejszy, sentymentalny wiersz ***[W głębi kredensu, w korytarzu waliz…], napisany przez czternastolatka) pokazują nam Dąbrowskiego jako poetę, który debiutował na własny rachunek, właściwie bez „grupy wsparcia”, konsekwentnie budując swoją stylistykę, pozwalając, by światopogląd jego poezji rozwijał się wolno, systematycznie krok po kroku, by się niuansował, różnicował, dojrzewał z wolna, ale pewnie. Pisząc o dorobku Dąbrowskiego, nie umiem być obiektywny. Zawsze wracam pamięcią do jesiennego popołudnia w roku 1997, gdy redaktorsko pochylony nad komputerowym wydrukiem wiersza macierzyństwo (włączonego później do Wypieków), chcąc uchwycić jego melodię, powtarzam: „mamo / mamo / mamo // słucham…”. I tak dalej. Nie ukrywam, że z początku trochę niepewny, czy dać mu szansę w druku. W końcu zapadła decyzja: wiersz trafia do Podobłocza. W tej rubryce Topos publikował wtedy wiersze adeptów lirycznego rzemiosła. Podówczas świat, świat poetycki, wyglądał całkiem inaczej. Trójka starych mistrzów miała jeszcze wydać swoje ostatnie, wybitne tomy. Reprezentanci generacji młodszych od nich o dobre pół wieku kończyli spór o dykcję klasycystyczną i barbarzyńską. Rodziła się poezja lingwistyczna i liryka ośmielonej wyobraźni. Tymczasem poezja Dąbrowskiego brzmiała tak, jak gdyby jej autor, licealista, potem młody polonista, nic sobie nie robił ze sporów starszych braci i sióstr (głosy feminizujące dały się słyszeć trochę później). Do niepokojących go dylematów postanowił podchodzić z bliska, za punkt wyjścia biorąc przygodne sytuacje, na które jego chłopięcy podmiot reagował spontanicznie, a które nagle zaczęły ujawniać osobne, zastanawiające znaczenia lub stawiać pytania korespondujące z jego stanami emocjonalnymi, z czasem także – duchowymi. Od razu też pojawiało się tutaj charakterystyczne napięcie pomiędzy (to dla poety ważny przyimek) fenomenami konstytutywnymi dla relacjonowanego wydarzenia a strategią ich werbalizacji. Z pojęciami ogólnymi od samego początku Dąbrowski obchodzi się oszczędnie. Pozwala, by wiersz przechował chłód albo ciepło przypadkowych spotkań, gesty zawodu lub pożegnania, ciężki oddech przygasającego miasta, odgłos kroków skojarzonej przypadkowo pary. Uzupełniają je rodzinne scenki domowego spektaklu na troje aktorów: matkę, ojca i syna, względnie obrazki z osiedla. W pewnym momencie przeciągnie przez nie żałobny kondukt (Pogrzeb pana Witolda) lub staruszka wracająca z wieczornej mszy. Nawet wtedy, kiedy zaprasza nas poeta do wnętrza swego snu, czuje się, że poszukuje słów, próbując powiązać obraz rzeczywistości sennej z jej żywym istnieniem, do czego jeszcze przyjdzie nam wrócić przy okazji rozważań nad funkcjonowaniem u Dąbrowskiego idei ponowoczesnych. Kompletna prezentacja wierszy daje pełny wgląd w proces dojrzewania podmiotu do siebie. Najłatwiej zauważyć, że wpisuje się on w model człowieka miejskiego, mieszkańca osiedla. Raz wyszedłszy z chłopięcego pokoju, coraz śmielej przekracza granice i horyzonty pierwotnego biotopu, docierając na zachodnią półkulę, gdzie we wnętrzu miasta-molocha przeciera własne ścieżki, zamykając wrażenia w syntetycznych metaforach, pisząc o nim: „Nocą z samolotu / wygląda jak płonący Rzym Nerona. Albo / nowotwór w tomografii. Albo oko // z zaszyfrowaną w tęczówce / tęsknotą”. Wystarczy się tylko uważnie wczytać w tych kilka wersów, by nabrać przekonania, że wiersze z podróży (stanowią one sporą część poetyckiego dorobku Dąbrowskiego) nie są bynajmniej konglomeratami powierzchownych impresji, ale ideogramami refleksji, zdziwień, zaskoczeń (co najlepiej ilustrują teksty powstałe w USA i Szwajcarii). Na tym zwięzłym wniosku chwilowo poprzestańmy. Skierujmy wzrok ku pojęciom dla twórczości autora Te Deum kluczowym: miłości i wierze. Łączący je spójnik nie wynika tu jedynie z reguł składni. Bowiem porządek namysłu nad nimi każe zauważać punkty styczne wyznaczonych przez te pojęcia-hasła wątków. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
MIROSŁAW DZIEŃ, WOBEC (RAZ JESZCZE) TRZECI ESEJ O NIKNĄCYM CZŁOWIECZEŃSTWIE
Wszystko jest możliwe. Niemożliwe wymaga po prostu więcej czasu. 1. Zawsze jesteśmy wobec. Nawet w największej samotności. W ciemni bólu i rozpaczy. Nawet wobec Pustki wielkiej i wciąż rosnącej. Moje pisanie nie jest niczym więcej jak nieudolną próbą podglądnięcia tego, WOBEC czego jesteśmy. Nagły wrześniowy deszcz nakreślił dalszy bieg wypadków: idzie jesień. Jeszcze ciepło, ostatnie podmuchy lata lekko unoszą się nad trawą. Kosiarki nie przestają jej ranić. Czas upałów bezpowrotnie minął. Świadomość poddawana jest coraz subtelniejszym naciskom w stronę przyjęcia „prawa natury” jako równoważnego wobec ludzkiego. Ekologizm kwitnie. Nie powinno nas to dziwić, skoro człowieczeństwo zdaje się być w zaniku. Kurczenie się człowieka to syndrom nadejścia Świata dla samego siebie, Świata ubóstwionego, domagającego się adoracji równej Bogu, którego uśmiercono w imię większej przestrzeni dla rozwoju człowieka. Proces uwalniania Świata od człowieka w imię (o paradoksie!) tego ostatniego jest procesem „humanizacji” Świata. Wszystko, co nieczłowiecze, jest ważniejsze od ludzkiego. Ba, jest przywróceniem właściwej hierarchii, w której Świat wreszcie ma zostać DOSTRZEŻONY jako najważniejszy „podmiot” rzeczywistości, jako suweren. W takiej wizji świata człowiek, jako szkodnik i uzurpator, ekologiczny gwałciciel, właściwie jest zbędny. 2. Jesteśmy wciąż Wobec. Najpierw wobec Życia, a potem wobec Śmierci. Między tymi dwoma krańcami przepływa Czas jak wieloryb. Uświadomienie sobie kresu to jeden z najbardziej dramatycznych momentów w indywidualnej Historii każdego człowieka. Śmierć jest, i jest nieunikniona. To pewnik. Tylko „przełamanie” Śmierci, jej definitywne unieważnienie, może ocalić człowieka. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę św. Paweł, kiedy w odpowiedzi na wątpliwości pojawiające się w korynckiej gminie pierwszych chrześcijan wyraźnie określił ontyczny horyzont Nowej Drogi. „Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, (…) to próżna jest nasza wiara” (1 Kor 15, 14-15). To w kapitalny sposób postawiona kwestia! Bez owijania w bawełnę, konkretnie, po męsku. Albo zmartwychwstał, albo nie. Dlatego nie ma sensu chrześcijaństwo bez PRAWDY O ZMARTWYCHWSTANIU. Ba, jest intelektualnym nieporozumieniem. Dzisiaj kwestia ta wydaje się być marginalna. W przestrzeni medialno-społecznej zajmujemy się Kościołem (a jeszcze częściej obyczajowymi skandalami mającymi w nim miejsce) przede wszystkim jako potężną i wpływową organizacją rozgrywającą swoją partię na szachownicy świata. A przecież zupełnie nie o to chodzi. O co więc chodzi? Tylko o jedno: albo Jezus zmartwychwstał 5 kwietnia 33 roku (albo 9 kwietnia 30 r.), albo nie zmartwychwstał i jak każdy inny rozpadł się w proch w grocie grobu Józefa z Arymatei, członka Sanhedrynu, pośród niskich drzewek oliwnych i figowców w ostrych błyskach jerozolimskiego słońca. To jest alternatywa fundamentalna dla dziejów ludzkości. Negatywna odpowiedź na wyżej postawione pytanie skutkuje konstatacją, iż nauczanie Rabbiego z Nazaretu było niczym więcej jak jedną z wielu mitologicznych opowieści. Oczywiście o tym wszystkim doskonale wiemy. Jednak ilu z nas szczerze zadało sobie to Pawłowe pytanie? Ilu stać było na intelektualne i egzystencjalne zmierzenie się z jego wagą? W tym pytaniu nie ma ani krzty banału. Ono rzeczywiście podnosi do najwyższej rangi kwestię pośmiertnej formy życia, naszego życia! I bynajmniej nie jest to pytanie tylko do maluczkich, to pytanie skierowane do wszystkich. Jednak, o czym często zapominamy, centralną myślą o Zmartwychwstaniu jest jego NIEUCHRONNOŚĆ. Każdy człowiek zmartwychwstanie. Konsekwencje tego faktu są potężne. Nasze życie nie kończy się. Inaczej mówiąc: nie jest tak, że możemy żyć w empirycznej rzeczywistości bez konsekwencji. Nie jest tak, że nasze moralne wybory nie mają żadnego znaczenia, skoro, jak wielu sądzi, NIEBO jest dla wierzących, a dla niewierzących „nie ma nic” – rozpływają się w sokach czasu na zawsze. Przeciwnie! To właśnie od naszych indywidualnych wyborów zależeć będzie jakość NIEŚMIERTELNOŚCI. Albo będzie to nieśmiertelność Zbawionych, albo nieśmiertelność Potępionych. Nie istnieje „nieśmiertelność” nieistniejących. Tutaj trzeciej drogi nie ma. 3. Idzie Rewolucja. A właściwie już trwa. Jeszcze w pełni nie objawiło się jej niszczące oblicze, ale to kwestia czasu. Jest to Rewolucja TOTALNA, której celem jest całkowita zmiana paradygmatu kulturowego. Wszyscy mają być TACY SAMI. Skrojeni wedle jednego, powszechnego wzorca cywilizacyjnego. Nadchodząca Rewolucja, podobnie jak ta francuska z końca XVIII wieku i bolszewicka z 1917 roku, obiecuje wyzwolenie ludzkości ze „starego”, którego czas definitywnie się zakończył. „Nowe” będzie inne i lepsze. Należy jeszcze tylko zniszczyć potrzebę religii, która jest jak gorset krępujący swobodę ruchu. W 1962 roku Józef Mackiewicz własnym sumptem publikuje książkę Zwycięstwo prowokacji. Jest to studium o komunizmie jako najbardziej nieludzkim systemie zniewolenia w historii. Znajdziemy tam intrygujący fragment: O komunizmie napisano tysiące książek. Chciałbym tu wskazać na fenomen, moim zdaniem, najbardziej charakterystyczny. Jest nim odebranie ludzkim słowom ich pierwotnego znaczenia. Fenomen ten występuje pod rozmaitą postacią. Czasem chodzi tylko o zamącenie znaczenia słowa, czasem o nadanie mu wręcz odwrotnego sensu. To zdegradowanie mowy ludzkiej, a tym samym głównego instrumentu kultury ludzkiej, do rzeczy bez wartości, występuje w epoce po XX, a zwłaszcza po XXII, zjeździe partii i „destalinizacji”, w sposób może jeszcze bardziej rażący niż w okresie Lenina-Stalina. Nigdy bowiem z taką wyrazistością nie stwierdzono dotychczas z trybuny partyjnej, że miliardy słów, wygłaszane w przeciągu dziesiątków lat w najwyższych areopagach politycznych, w literaturze, w teatrach, w szkołach, na wiecach etc. nie tylko nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości, ale zwalniają od odpowiedzialności wskutek masowego charakteru. Po sześćdziesięciu latach słowa Autora Kontry nic nie straciły ze swego blasku. Kultura bez mowy i kultura bez Prawdy. Kultura wydana na pastę kłamstwa. To zawsze przynosi każda Rewolucja, której celem jest zniewolenie człowieka w imię wolności. Dlatego słusznie możemy stwierdzić, iż komunizm jest demonizmem i to demonizmem w czystej postaci. W istocie bowiem d e m o n i z m jest niczym innym jak i n f e k c j ą (globalnym wirusem!) k ł a m s t w a w najważniejszych dla kondycji ludzkiej kwestiach. Demonizm jest „skryty”, nigdy nie ujawnia swojej twarzy bestii, przedwiecznego Smoka, którego jedynym celem jest całkowite zniszczenie człowieka. Demonizm zawsze jest ubrany, jest czymś innym i jako coś innego występuje. Posiada nieprawdopodobną zdolność mimikry. W epoce p o s t p a n d e m i c z n e j słowa stają się potężnym narzędziem manipulacji, zniewalania umysłów i krępowania wyobraźni. Słowa tylko podobne do prawdy, lecz zawsze jej przeciwne. Słowa transmitujące lęk i wzywające do ślepego posłuszeństwa władzy. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
BOGUSŁAW JASIŃSKI, JAK CZYTAĆ DZIŚ „PSALMY”? O LEKTURZE NIEMOŻLIWEJ NA PRZYKŁADZIE PSALMU 103
Psalm 103: Błogosław, duszo moja, Pana! Błogosław, duszo moja, Pana, i całe Jego wnętrze – święte imię Jego! Błogosław, duszo moja, Pana, i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach! On odpuszcza wszystkie twoje winy, On leczy wszystkie twe niemoce. On życie twoje wybawia od zguby, On wieńczy cię łaską i zmiłowaniem, On twoje dni nasyca dobrami: odnawia się młodość twoja jak orła. Pan czyni dzieła sprawiedliwe, bierze w opiekę wszystkich uciśnionych. Drogi swoje objawił Mojżeszowi, dzieła swoje synom Izraela. Miłosierny jest Pan i łaskawy, nieskory do gniewu i bardzo łagodny. Nie wiedzie sporu do końca i nie płonie gniewem na wieki. Nie postępuje z nami według naszych grzechów ani według win naszych nam nie odpłaca. Bo jak wysoko niebo wznosi się nad ziemią, tak można jest Jego łaskawość dla tych, co Go się boją. Jak jest odległy wschód od zachodu, tak daleko odsuwa od nas nasze występki. Jak się lituje ojciec nad synami, tak Pan się lituje nad tymi, co się Go boją. Wie On, z czego jesteśmy utworzeni, pamięta, że jesteśmy prochem. Dni człowieka są jak trawa; kwitnie jak kwiat na polu: ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma, i miejsce, gdzie był, już go nie poznaje. A łaskawość Pańska na wieki wobec Jego czcicieli, a Jego sprawiedliwość nad synami synów, nad tymi, którzy strzegą Jego przymierza i pamiętają, by pełnić Jego przykazania. Pan w niebie tron swój ustawił, a swoim panowaniem obejmuje wszechświat. Błogosławcie Pana, wszyscy Jego aniołowie, pełni mocy bohaterowie, wykonujący Jego rozkazy, «by słuchać głosu Jego słowa». Błogosławcie Pana, wszystkie Jego zastępy, słudzy Jego, pełniący Jego wolę! Błogosławcie Pana, wszystkie Jego dzieła, na każdym miejscu Jego panowania: błogosław, duszo moja, Pana! Przed lekturą tego psalmu należałoby w gruncie rzeczy poddać się pewnemu eksperymentowi, a mianowicie na pewien czas przestać czytać Psalmy, a potem wrócić do nich i zacząć właśnie od tego. Innymi słowy, poniekąd powtórzyć na użytek teologii metodę fenomenologiczną wyrażoną przez Edmunda Husserla w jego zawołaniu: „zu den Sachen selbst”. Dopiero wtedy zajaśnieje on jeszcze pełniej i rzeczywiście okaże się, że jest perłą całego Psałterza. Skąd jednak płynie taki zachwyt nad tym tekstem? Otóż całe jego przesłanie opiera się na głębokim przeświadczeniu, iż wszystko co istnieje, jest bezinteresownym darem od Boga, i dlatego chociażby wymaga tego elementarnego odruchu podziękowania, czyli błogosławienia Pana. Z tego też oczywistego faktu wyprowadza psalmista istotę miłosierdzia Bożego oraz odpuszczenie wszelkich win. Owo darowanie grzechów nie spada na nas bowiem jak grom z jasnego nieba, ale po prostu wynika z istoty samego cudu istnienia, a zatem jest naprawdę uzasadnione! Cała ta przedziwna (dla życia) logika myślenia i odczuwania prowadzi nas jednak do tego jednego, powiedzielibyśmy wręcz: aksjomatycznego punktu, którym jest pełne doświadczenie oczywistości samego istnienia. Tutaj poniekąd wszystko się rodzi i do tego też wszystko zmierza. O ile jednak w niniejszym psalmie anonimowy autor koncentruje się na dziękczynieniu, o tyle w psalmie następnym, będącym również hymnem na cześć Pana, jego uwaga skupia się na wychwalaniu Boga. I nie jest to tylko przypadkowa gra słów, idzie za nimi zasadnicza różnica postaw: tu, dziękuję, że jestem, a tam widzę potęgę całego stworzenia i dlatego wielbię Stwórcę. Jednak w jednym i w drugim przypadku nie ogarniam umysłem obu tych cudowności bytu, dlatego w naturalny sposób chylę czoła przed Majestatem Boga. Psalmista zaczyna od zwrotu tajemniczego: „całe moje wnętrze” to „święte imię” Pana. Od razu zatem wskazuje, że Boga szukać trzeba bynajmniej nie w zewnętrznych formach życia, ale tam, dokąd te formy nie sięgają, i jednocześnie tam, skąd się biorą. W zwrocie tym w kongenialny sposób mamy więc ukazaną niezwykłą perspektywę patrzenia: nie chodzi już o to, co widzimy, lecz o to, dlaczego w ogóle widzimy, również nie pytamy o to, czym jest coś, co oglądamy, ale o to, jak w ogóle to coś jest. Odsłaniamy zatem zupełnie inną (od życiowej) warstwę bytu, albowiem spod jego rozlicznych kształtów, wyglądów i form wydobywamy tę jedną inwariantną jego cechę, a mianowicie to, że jest. I dopiero to warte jest namysłu i uwagi najwyższej, na jaką nas stać. To jest punkt wyjścia do „rozumiejącej” lektury tego psalmu. Cała reszta staje się konsekwencją przyjęcia tego właśnie założenia. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
WOJCIECH KUDYBA, TAJEMNICA OJCA
Szkoda, że najpierw złożyłem do druku tom wierszy Ojciec się zmienia, a potem przeczytałem Promieniowanie ojcostwa. Powinno być odwrotnie. W każdym razie po przeczytaniu dramatu Wojtyły miałem ochotę kilka wierszy napisać od nowa. I może zresztą kiedyś napiszę. O współczesnym mężczyźnie. O ojcu. Tak. Kiedyś, bo teraz myślę o tym, co znalazłem w Promieniowaniu. O tej zadziwiającej tajemnicy. Bo dla autora ojcostwo to nie tyle problem, ile właśnie tajemnica. Właśnie dlatego jego utwór w niczym nie przypomina tego, co zwykle uważamy za normalny, sceniczny dramat. Nie znajdziemy tu intrygi, zdarzeń, akcji, trudno mówić nawet o dialogu postaci. Zasadniczą rolę pełnią natomiast długie monologi bohaterów, które są swoistym strumieniem świadomości, krążącym wokół tajemnicy ludzkiej osoby. Dramaturg mówi o niej za pomocą symbolicznych obrazów ojca, matki i dziecka. Ten, kto pozna ojca – zdaje się mówić pisarz – ten pozna również siebie. Można, a nawet trzeba to zapisać także w taki sposób: kto pozna Ojca, pozna również siebie. Kto zrozumie ojcostwo, zrozumie cały świat. Zrozumieć niepojęte Zdaniem Wojtyły rozumieć tajemnicę ojcostwa to tyle, co świadomie w niej uczestniczyć, dać się jej ogarnąć i prowadzić. Nie przypadkiem jego dramat ma w podtytule słowo „misterium”. Podejmowana przez bohatera utworu próba zrozumienia samego siebie w kontekście idei ojcostwa nie jest próbą rozwiązania problemu, lecz świadomym wchodzeniem w misterium rozpoznawania tajemnicy ludzkiej osoby. Adam czuje, że nie dowie się niczego o samym sobie, jeśli nie otworzy się na prawdę, która go przerasta. To nie przypadek, że w Promieniowaniu ojcostwa brakuje zdarzeń, intrygi, akcji i scenografii. Przestrzeń dramatu świadomie została przez autora ogołocona ze wszystkiego, co mogłoby powodować rozproszenie medytującego. Wokół Adama panuje cisza. On sam wyznaje: „W ciągu tych lat docierałem do niej [do swej istoty] w nieustającym trudzie, często jednak myślałem z przerażeniem, że ją gubię – że oto zaciera się pośród procesów historii, gdzie decyduje ilość, czyli masa”. Wojtyła przekonuje, że uczestnictwo w tajemnicy jest możliwe dopiero wtedy, gdy dokonamy oczyszczenia pola naszej percepcji – usunięcia tego, co wiąże się z naszym zanurzeniem w społeczeństwo masowe, co przymusza do powiększania obszaru naszego „mieć”. Tajemnica nakazuje zatrzymać się, uchylić się od wyścigu na płaszczyźnie „mieć” i ruszyć w głąb, pod powierzchnię doraźności. Jest skupieniem i poszukiwaniem istoty. Oto stopniowo z bohatera utworu opada, niczym łupina owocu, to, co zewnętrzne, powierzchowne – to, co mogłoby być jego przystosowaniem się do świata, myśleniem według reguł cywilizacji masowej. Ogołocony z tego, co stanowi jego zewnętrzne warstwy, wyrusza on w głąb, by dotknąć tajemnicy własnego, ludzkiego powołania. Prawdziwa cisza – zdaje się mówić autor dramatu – nie krępuje ani nie zamyka. Przeciwnie: wyzwala nas ku temu, co naprawdę w nas ważne. To cisza pozwala otworzyć się na niepojęte. Być może, zresztą, właśnie dlatego budzi niechęć, a niekiedy lęk. Wina, czyli odmowa Adam próbuje więc usłyszeć głos swego wnętrza. To właśnie tam, we własnym sercu, doświadcza pragnienia relacji i zaczyna pojmować, że nie istnieje wyłącznie dla siebie, ale także dla innych; przypuszcza, że bycie dla innych należy do jego istoty. Z wolna dociera do niego prawda, że „być” to tyle, co „być-dla-drugiego”, „być-z-drugim”. W jakimś nagłym błysku (przerażenia?) postrzega więc swą samotność jako winę: „Chociaż jestem jak człowiek, którego można wyłączyć przed nawias i znów podstawić pod dzieje wszystkich ludzi, jakby ich wspólny mianownik – to jednak pozostaję samotny. Łatwiej mi czuć się samotnym, niż myśleć o śmierci. Samotności także nikt nie nazywa grzechem. Łatwiej mi czuć się samotnym niż winnym grzechu. Ale przecież wiem, kim był Adam i kim jest. Stanął on kiedyś na pograniczu ojcostwa i samotności. Któż go odciął od ludzi, kto uczynił samotnym pośród nich wszystkich? A jeśli samotnym stał się z własnej woli? A jeśli stał się samotnym po to, by innym samotność zaszczepić? – Czyż może dzisiaj mówić: «łatwiej mi czuć się samotnym niż winnym»? Przecież on osamotnił siebie pośród nich wszystkich, bo ich osamotnił. «Ach – mówił wtedy o sobie – nie mogłem udźwignąć ojcostwa, nie mogłem mu sprostać»”. Trudno przywołać obszerniejszy kontekst cytowanego fragmentu, jednak lektura dramatu nie pozostawia wątpliwości, że jego autor dość wyraźnie waloryzuje pojęcie samotności w sposób negatywny. Cytowane zdanie, mówiące o tym, że nikt nie nazywa jej grzechem, pobrzmiewa gorzką ironią. W świecie dramatu samotność jest winą. Wojtyła utożsamia w swym dramacie doświadczenie osamotnienia z doświadczeniem grzechu. Cisza i ogołocenie, o jakich była mowa wcześniej, nie mają nic wspólnego z tak rozumianym osamotnieniem, ich skutkiem bowiem jest otwarcie podmiotu na świat i drugich. Wyciszenie wzmacnia, a nie osłabia, więzy z innymi. Samotność, o której mówi Adam, to nie tyle wyciszenie, ile raczej zatrzaśnięcie się podmiotu w sobie samym, to odmowa uczestnictwa w relacjach z innymi, to odcięcie od ludzi. Czy tylko od nich? Bohaterem utworu jest przecież nie tylko konkretny współczesny człowiek, ale także ten Adam, którego Bóg umieścił w ogrodzie Eden. Choć ma on rysy przeciętnego dzisiejszego mężczyzny, nie przestaje być pierwszym rodzicem, a więc ucieleśnieniem człowieczeństwa jako takiego. Właśnie dlatego zwraca się nie tylko do nas, ale także do swego Stwórcy: „Bo cóż ja?… ja, który stale przemijam. Co krok, już nie co pokolenie, ale co krok urywa się moje życie… i wciąż zaczyna się na nowo. Czyż musiałeś dotknąć mojej myśli Twoim poznaniem, które jest Rodzeniem? Czy musiałeś dotknąć mojej woli tą miłością, która jest Spełnieniem? Ja nie potrafię tak rodzić! We mnie miłość nigdy się nie spełnia. I dlatego zawiodłeś się na mnie. Czyż nie wołałem od razu: «pozostaw mi moją samotność»? Wiem, że wołałem wbrew sobie. Ale bardziej jeszcze – wbrew Tobie”. Samotność, która jest winą – która dzieje się wbrew woli Boga i w jakimś sensie także wbrew woli człowieka – odsłania teraz swój najistotniejszy aspekt. Okazuje się, że ma ona związek właśnie ze słabością Adama, który został powołany do wspólnoty z Bogiem. Bohater wyraźnie zdaje sobie sprawę, że jego istnienie jest zakorzenione w Ojcu i nieustannie ku Niemu się kieruje. Wie, jaki ślad wycisnęła na nim ręka Ojca – w jaki sposób naznaczyła jego pragnienie rozumienia, które na zawsze stopiło się z pragnieniem relacji, i w jaki sposób naznaczyła pragnienia jego serca, których spełnienie może on odnaleźć tylko w Bogu. Zna swoje przeznaczenie do bliskości z kochającym Ojcem i właśnie dlatego jej naruszenie odczuwa jako winę. Można to oddać nieco inaczej: posługując się językiem relacji rodzinnych, Wojtyła stara się wyrazić wewnętrzną treść tego, co teologia nazywa grzechem pierworodnym. Według niego odmowa spotkania z Bogiem nie jest wyłącznie czymś w rodzaju wykroczenia, złamaniem obowiązującego zakazu. Inaczej niż pewien nurt tradycyjnej katechezy, autor Promieniowania ojcostwa nie mówi o grzechu w kategoriach prawnych. Wina jest dla niego przede wszystkim dramatem dziejącym się w przestrzeni miłości, dotyka osobowej głębi Boga i człowieka. Jest zdradą osoby. Adam nie mówi: „zgrzeszyłem”. Mówi: „zawiodłeś się na mnie”. Wyznaje, że kogoś zawiódł, że nie sprostał misji, którą mu wyznaczono. Porusza się więc nie tyle w obszarze zakazów i nakazów, ile w obszarze międzyosobowych więzi, w których rolę regulatora pełnią nie tyle przepisy, ile raczej takie kategorie, jak zaufanie i miłość. W cytowanym wcześniej fragmencie pada znamienne zdanie: „nie mogłem udźwignąć ojcostwa”. Ten, kto je wypowiada, zdaje sobie sprawę, że nie udźwignął ciężaru relacji, nie sprostał miłości. Wie, że nie tylko nie podołał zadaniu, które otrzymał od Boga, ale też przekazał swoją słabość swemu potomstwu. Jego odmowa naznaczyła egzystencję tych wszystkich, dla których stał się przodkiem. Tak rozumiane pojęcie grzechu pierworodnego ma więc związek nie tyle z biologicznym dziedziczeniem winy, ile przede wszystkim z zerwaniem wspólnoty człowieka z Bogiem – naznaczającym zarówno biografię Adama, jak i tych, którzy żyli po nim. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
CIĄGŁOŚĆ W CIENIU WIECZNOSTEK Z JERZYM JARNIEWICZEM ROZMAWIA TADEUSZ DĄBROWSKI
Tadeusz Dąbrowski: Twoja książka Mondo Cane została właśnie finalistką Nagrody Literackiej NIKE. Jej tytuł w dosłownym tłumaczeniu brzmiałby „Pieski świat”, jednak zdecydowałeś się na wersję włoskojęzyczną, ponieważ tak właśnie zatytułowany był film z 1962 roku, dość kontrowersyjny. Które znaczenie tytułu jest dla ciebie ważniejsze? Jerzy Jarniewicz: Wszystkie są ważne, niech się plenią. W tytule tej książki i w jednym z jej wierszy przywołałem włoski film z 1962 roku, który zapoczątkował falę podobnych obrazów, pokazujących drastyczne, czasem rewoltujące obyczaje bardzo różnych kultur, na przykład sceny kanibalizmu, ale także sceny, które zdaniem twórców filmu były przejawem degradacji kultury współczesnej, jak choćby performance Yvesa Kleina, który używał nagich modelek jako instrumentów, jako pędzli po prostu. Mondo Cane to film, który nieco się zestarzał, zwietrzał już jego szokujący potencjał – dziś nie takie rzeczy są w stanie nas zaszokować. W książce chciałem nie tyle o tym dawnym filmie przypomnieć, ile uczynić moją z nim relację punktem wyjścia do zawartych w niej wierszy. Film pochodzi z 1962 roku, w Polsce pojawił się kilka lat później, gdy miałem sześć, osiem lat, pamiętam, jak wszyscy wokół mnie o nim z przejęciem mówili, także w domu, rodzice rozprawiali o nim z wypiekami na twarzy. Słuchałem tych opowieści z przykrą świadomością, że ja tego filmu nie obejrzę, bo był wyłącznie dla dorosłych. I tak Mondo Cane w mojej osobistej pamięci pozostał czymś, co nęci, wabi, kusi, co chciałem zobaczyć, czego pragnąłem, a co pozostawało dla mnie niedostępne, bo byłem jeszcze za smarkaty. Pierwsze w życiu pożądanie, i od razu niespełnione. Ale to, że tytuł filmu znaczy „pieski świat”, też odgrywa swoją rolę w wierszach tego tomu. – Czytając twoje wiersze, ma się poczucie osaczenia przez język, poczucie, że do ciebie, lub podmiotu lirycznego, świat nieustannie mówi. Czy poeta jest kimś, kto mowę świata odczytuje, czy raczej tym, kto wkłada światu w usta własne słowa? Czy bardziej odczytuje rzeczywistość, czy ją tworzy przy pomocy słów? – Ciekawe pytanie. Pewnie to ruch w obie strony, chociaż w moim przypadku to bardziej świat przeze mnie przemawia, przeze mnie czy przez wiersze, które piszę. Wiersze otwierają się na dookolne „szumy, zlepy, ciągi”, by przywołać Białoszewskiego. Tym właśnie tłumaczę fakt, że inspiracją dla wielu tekstów z tej książki jest właśnie jakiś banalny szum, który dobiega do mnie z różnych obszarów rzeczywistości, z kultury popularnej, ze świata mediów, polityki, dziennikarstwa wyższych i niższych lotów. To wszystko tworzy taką… nie tyle ikonosferę, jak ją nazywał Porębski, ale powiedzmy, bo przecież to nie obrazy: fonosferę, która sobą nasącza moją wyobraźnię językową i odzywa się potem w wierszach. Powstaje kolaż nachodzących na siebie, czasem gryzących się, czasem się wspierających, głosów. Love Song Włókiennicza Łódź zniknęła w popołudnie: Femina, Rena-Kord, Próchnik, Bistona, Uniontex. Trochę dłużej trwało znikanie łódzkich kin, od Bałtyku na Narutowicza po Muzę na przedmieściu: Wisła, Roma, Energetyk, Młoda Gwardia, Świt. Pod każdym imieniem cię zapamiętałem, pod palcami mam twój perkal, kaszmir i aksamit, w kieszeni karnety do kina, przed oczyma nasz na okrągło oglądany film. Przyjedź, zbudujemy to miasto. Włókniarki czekają. – Te wiersze są z jednej strony bardzo codzienne – często inspirują cię podsłuchy czy podejrzenia najbardziej codziennych zdarzeń – z drugiej zaś zanurzone głęboko w kulturze, w tradycji. Wiersz Love Song kończy się frazą o włókniarkach łódzkich, które czekają na ciebie i na twoją ukochaną. Włókniarki te kojarzą mi się z mitycznymi parkami. To jeden z wielu przykładów na to, jak rewitalizujesz tradycję, jak uwspółcześniasz pewne toposy. Czym jest dla ciebie tradycja, albo raczej tradycje? – Tak, wolę liczbę mnogą: tradycje. Są jednym z wymiarów rzeczywistości, trudno zamykać oczy na to, co nas kształtowało, co tkwi w najgłębszych pokładach naszej wyobraźni, w podwalinach naszego języka, warunkując nasze rozpoznania w świecie. Tradycje te istnieją w silnym związku z tym, co dzieje się na naszych oczach i czemu nie potrafimy jeszcze nadać ładu. Czasem te sfery wchodzą ze sobą w konflikt, innym razem się uzupełniają, jak we wspomnianym tu wierszu, gdzie nakładają się na siebie w doraźnej polifonii. – Zadziwia mnie w tym tomie ilość wierszy miłosnych, erotyków sensu stricte albo takich, które tylko aluzyjnie odnoszą się do twoich relacji z kochanką. Czy te wiersze mają również funkcję praktyczną – neutralizują miłosne toksyny, pozwalają wylizać się z ran? – Chyba nie, one raczej otwierają rany. Wydaje mi się, że nie ma co liczyć na terapeutyczną funkcję wiersza. Porzućmy tę nadzieję. Natomiast wymiar erotyczny, o którym wspomniałeś, jest dla mnie czymś całkiem naturalnym, przychodzi nieproszony, niezaprogramowany. Gdybyśmy zamknęli oczy na tę sferę naszej kondycji, wycięlibyśmy wielki obszar naszych doświadczeń. Parę lat temu gotów byłem powiedzieć, że rację bytu mają tylko wiersze miłosne, rozumiane oczywiście w bardzo szeroki sposób, bo to mogą być wiersze skierowane do konkretnej lub wyobrażonej osoby, do kogoś, kogo już nie pamiętamy, czy kogoś, kto nie istnieje, a istnieć powinien. Z tym że ten impuls, który pobudza autora do pisania wierszy miłosnych, zbliża go zarazem do granicy ryzyka, że czytelnik nałoży głos bohatera wiersza na autora, zacznie się doszukiwać osobistych powiązań, zamieniając w swoim odbiorze wiersz w spowiedź, a przecież wiersze spowiedzią nigdy nie są, czasem tylko spowiedź udają. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
TAK TAK, NIE NIE (I), Z KS. PROF. JERZYM SZYMIKIEM ROZMAWIA MAREK RAPNICKI
Marek Rapnicki: Księże Profesorze! Proszę posłuchać: „Że w przyćmionym świetle biblioteki widać jednak spory kawał naszego świata. Że warto tak żyć, „na uboczu”: czytanie, pisanie, księgi, kontemplacja, namysł, ważenie argumentów, cyzelowanie myśli, fraz, zdań, uważność; a nade wszystko modlitwa, lektura Biblii – stale, całe życie. Z tej perspektywy widać sprawy – i to te z gatunku najważniejszych – których z żadnej innej nie byłoby widać tak jasno jak w przyćmionym świetle biblioteki”. Niech mi będzie wolno uczynić prolog naszego spotkania z tych kilku Księdza zdań, zawierających część odpowiedzi na pytanie o lekcję, którą Jerzy Szymik odebrał w życiu od Josepha Ratzingera (źródło poniższego cytatu zaprezentujemy niebawem). Widzę bowiem, że cytat ów jak w soczewce skupia najważniejsze Księdza aktywności, a ponadto, co wcale nie jest bez znaczenia, określa klimat miejsca, w którym odbywa się nasza rozmowa. Ks. prof. Jerzy Szymik: Panie Marku: takie było, moim zdaniem, życie Benedykta XVI, przedmiot mojej fascynacji i wzorzec dla moich prób naśladowania. Czy ja tak żyję – nie wiem… Natomiast na pewno tak żyć pragnę, na ile i na jak długo mi Pan Bóg pozwoli. Chcę życia, które miałoby swoje korzenie w modlitwie, lekturze Pisma Świętego, ksiąg teologicznych. Życia „na uboczu”. Życia z oczami utkwionymi w niebo. Oczywiście, chodząc twardo po ziemi, bez jakiegoś pięknoduchostwa, narcyzmu, fałszywej angelologii czy udawania kogoś, kim nie jestem. W każdym razie chcę żyć na antypodach tego, co dla mnie nie do strawienia: celebrytyzmu, wrzawy wokół siebie, pychy i wszystkich jej obrzydliwych współczesnych odmian. – Publikacje Księdza, do których prawdopodobnie dzisiaj zajrzymy, dowodzą jednoznacznie, jak owocne może być takie życie, z dala od zgiełku natarczywej doczesności… Od naszej ostatniej, opublikowanej na łamach raciborskiego „Almanachu Prowincjonalnego” rozmowy minął rok. Tylko rok, ale jak się okazuje, rozmawialiśmy w innej epoce. O ile w poprzednim karnawale część świata (wygodnie) żyła jeszcze w oparach mrzonek Fukuyamy, o tyle dzień 24 lutego 2022 roku zmienił wszystko. W każdym razie – powinien. Nie jesteśmy specjalistami od wojskowości ani politologami, jednak nie sposób nie podać tej kwestii jako tła naszego spotkania; wszak w zasadzie całość zjawisk, które wydarzają się dziś w świecie, w skali jednostek i zbiorowości, ma swe odniesienie do napaści Rosji na Ukrainę i krwawej, bezwzględnej wojny, której nie widać końca… – O złu tej napaści i jej czystym diabelstwie nie ma co mówić. Bo to i oczywiste, i brak słów, które byłyby adekwatne do skali obecnych w tej wojnie grzechu, zbrodni i cierpienia. Za to chciałbym wskazać na trop, który moim zdaniem pomaga nam coś z tego, co się dzieje na Ukrainie (i nie tylko tam, bo w zasadzie na całym świecie, także – a może szczególnie – w tzw. wolnym świecie), zrozumieć. Otóż chciałbym wprowadzić tu wątek fatimski. W czasie jednego z objawień w 1917 roku Matka Boża powiedziała portugalskim os pastorinhos, że jeśli Rosja się nie nawróci, wówczas „rozszerzy ona swoje błędy po całym świecie, powodując wojny i prześladowania Kościoła”. Kiedy słyszymy o „błędach Rosji”, mamy głównie na myśli ideologię komunistyczną, (neo)marksistowską. I w dużej mierze słusznie, choć widzimy też obecnie, co dolewa do tego piekielnego kotła imperialistyczny nacjonalizm. Amerykańska filozof, Carrie Gress, powiada, że „w samym sercu ideologii marksistowskiej” tkwi „cel przetworzenia ludzkiej natury i społeczeństwa ludzkiego w taki sposób, ażeby każdy był równy – albo taki sam – co próbowano osiągnąć [w bolszewickiej Rosji – J. Sz.] przez likwidowanie wszelkich naturalnych i społecznych różnic między ludźmi”. Niszczenie rodziny, przecięcie więzi między kobiecością a macierzyństwem, największa w dziejach ludzkości średnia aborcji na kobietę, lansowanie modelu babochłopa, itp. Oto ruski mir w esencji. Ale, ale: co nam to przypomina? Niezłe pytanie, prawda? Ryszard Legutko w Diable w demokracji pyta tak: „jak to jest, że ci Polacy, którzy byli twardymi sowieckimi «towarzyszami», tak szybko i gładko przetransponowali się na europejskich liberałów? Jeżeli te dwa projekty są tak diametralnie przeciwne [jak się nam wmawia – J. Sz.], to czy przejściu z jednego do drugiego nie powinno towarzyszyć więcej walki?”. Otóż dzieje się to aż tak płynnie i dlatego, że to w gruncie rzeczy, w swoim rdzeniu, ta sama ideologia. Gress: tak komunizm, jak i liberalna demokracja, „są nastawione na dokonanie całkowitego zerwania z przeszłością i tradycją, a w szczególności z Kościołem; obie ideologie orientują się na postęp prowadzący ku człowiekowi doskonałemu, ku doskonałemu społeczeństwu. I obie znajdują sposoby – zwłaszcza poprzez media i «nowomowę» – by zamknąć usta tym, którzy paraliżują ich plany. I obie, w swojej istocie, oddają się zmienianiu natury ludzkiej”. Mówiąc najkrócej i językiem fatimskiej Matki: błędy nienawróconej Rosji rozlały się po świecie. I zlewają w jedno obietnice rewolucji bolszewickiej z obietnicami rewolucji seksualnej: zmienić naturę świata i ludzi w kontrze do Stwórcy. A mówiąc Tomaszem z Akwinu: „demony chciałyby, żeby nie istniało wiele rzeczy, które istnieją, i żeby istniały inne, które nie istnieją” (Summa teologiczna I, q. 64, a.3). Czyli, lądując dokładnie w Pana pytaniu i à propos wojny na Ukrainie: dobrze, że „wolny świat” pomaga Ukrainie, lecz jeśli „wolny świat” wpuszcza do swojego krwioobiegu truciznę „błędów Rosji” (a czyni to na ogromną skalę, intensywnie i, rzekłbym, kompulsywnie, w zaślepieniu), to wszystkie strony czeka nie wolność, a niewola i okrutne wojny. A Kościół – prześladowanie. – A miało być tak pięknie! Tymczasem stało się to, w co prawie nikt nie wierzył. Do cierpień, jakie zwykle wiążą się z „pełnoskalową”, jak to się teraz powiada, wojną, dochodzą jeszcze dwa mechanizmy, które obserwatorom muszą stawiać włos na głowie: permanentne rosyjskie ataki na osiedla mieszkalne oraz infrastrukturę krytyczną Ukrainy, czego nawet Adolf Hitler nie wymyślił, oraz bezwzględne poparcie dla tej zbrodniczej napaści ze strony rosyjskiej cerkwi prawosławnej, ze swym przywódcą Cyrylem na czele. To szczególnie bolesne, choć przecież nietrudne do przewidzenia z perspektywy naszej wiedzy o bolszewikach i o tym, co przez sto lat uczynili z religią. I nad tym wszystkim, niczym czerwona gwiazda nad Kremlem, totalne odwrócenie znaczeń, przedstawianie Rosjanom i całemu światu bestialskiej agresji na sąsiedzkie państwo jako nowej wojny wyzwoleńczej, tym razem z całym Zachodem! I co więcej: jest wciąż wiele państw, skąd nie słychać wyraźnego sprzeciwu wobec działań – jak się go nazywa – Putlera? Jak to wszystko znieść? Czy to nowa odsłona przesłania o „banalności zła”, o którym w odniesieniu do II wojny i holokaustu pisała kiedyś Hannah Arendt… – Dwie sprawy z tego, o czym Pan mówi. Pierwsza: „totalne odwrócenie znaczeń”. Przecież to nie tylko specjalność moskiewskich mediów. Zdaje się, że „mowa nienawiści”, „zdrowie reprodukcyjne”, „kobieta z waginą”, „osoby uczniowskie” i wiele podobnych potworków o horrendalnie zmąconym i odwróconym znaczeniu funkcjonuje już prawie normalnie w naszym słowniku. Tresura trwa, a wolnych, czyli „dzikich”, zdaniem treserów trzeba ucywilizować, oswoić. Dużym kijem bądź małą marchewką. Nie ma wolności dla wrogów wolności, czyli dla tych, którzy chcą, by istniało to, co istnieje (patrz wyżej – św. Tomasz). Druga kwestia: „jak to wszystko znieść?”. O lekturze Biblii już mówiliśmy. Dzisiaj, dosłownie, we wtorek przed Popielcem, dopiero co odprawiłem Mszę świętą i w czasie jej trwania mój Pan przemówił do mnie tak: „Dziecko, jeśli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenia! Zachowaj spokój serca i bądź cierpliwy, a nie trać równowagi w czasie utrapienia! Przylgnij do Niego i nie odstępuj, abyś był wywyższony w twoim dniu ostatnim. Przyjmij wszystko, co przyjdzie na ciebie, a w zmiennych losach poniżenia bądź wytrzymały! Bo w ogniu próbuje się złoto, a ludzi miłych Bogu – w piecu poniżenia. Bądź Mu wierny, a On zajmie się tobą, prostuj swe drogi i Jemu zaufaj”. To Księga Mądrości Syracha (2,1–6), dzisiejsze pierwsze czytanie mszalne. Mocne słowa, jasny program, prawda? Bóg się nie wycofał ani z naszej uniwersalnej, ani z osobistej historii. Działa, mówi. On jest Panem historii. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
MARKO MATIČETOV, Jaszczureczki są dziećmi słońca
Jaszczureczki są dziećmi słońca. Gdy jest ciepło, słońce wysyła je na słońce. (Już miliony lat przed nami i naszą erą.) Kiedy rzucamy bulami, patrzą na nas z przekąsem. (To było kiedyś ich terytorium. Teraz muszą chować się przed nami w szczelinach, gdy zbliżamy się do nich.) Gdy odchodzimy, znów się zjawiają. (My przychodzimy i odchodzimy.) One zostają. (Za nami.) [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Bartłomiej Siwiec, Stolarskie tango
Stolarskie tango Pamięci dziadka Bernarda Myszkorowskiego i innych stolarzy z ulicy Jaskółczej Już nie ma dawnej stolarni, która tętniła życiem i wióry się nie sypią jak dawniej, iskry nie wpadają w oko, tylko szpetne ruiny spoglądają złowrogo. Tamci stolarze, świetne fachury, mistrzowie deski, nie wyrobnicy, lecz rzemieślnicy, arcyfachowcy, majstrzy na medal, fachmani wielcy, fachmistrze sprawni. W snach ciągle widzę, jak oni tańczą stolarskie tango. Pomiędzy piłą, heblarką, frezą, na ścianie zegar czas im odmierza – bo to klepsydra, ich wyrób własny. Piasek przez palce – wódka się leje, co ma się nie lać, przy pracy warto kieliszka chlapnąć. A z boku stoi młody czeladnik i teraz przed nim wszystko zatańczy. Puszczono w ruch heble i piły, młotki i ściski, zdzieraki, świdry, papiery ścierne, lakiery, blaty, słoje i puszki, kołki i gwoździe, dalej poręczne kozły narożne, najbardziej paski i lewe maski, zawiasy, wkręty, obcęgi, deski, wszystko chce tańczyć, tańczyć do śmierci. Warsztatu nie ma, maszyn już nie ma, tylko wspomnienia. Stolarskie tango wciąż w uszach słyszę, nie mogę zasnąć. Prawda jest znana: ziemia jałowa, na dnie tej ziemi same trociny. Iskry się sypią z piły tarczowej, stolarskie tango zacznę od nowa. Już nie ma ławy, przy której stało podpite bractwo, stołki wytarte, klisze pamięci, już przeminęli stolarze, cieśle, fachmistrze znani, wiecznie pijani, ich DNA w lakierze skrył się i niczym robak w grudce bursztynu: niby przeminął, lecz nie przeminął. I kręci się, kręci, młody człowieku, co tak się kręci, co tak cię wierci? Drzazga pamięci? Czyżbyś chciał więcej wspominać dawne obróbki drzewne? Nie, to już przeszłość, jałowa przeszłość. Nie ma warsztatu, smutna to ziemia, ostatni stolarz, tak od niechcenia, zbił sobie trumnę – że tak to ujmę. Ostatni mebel – pod każdym względem, ostatni mebel więcej nie będzie. Ostatnie tango. Stolarskie tango. Tango pamięci. Tango, nic więcej. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Waldemar Kontewicz, Welland
Welland Ogromny statek z rudą żelaza dla stalowni w Hamilton ociera się o stoliki restauracji z polskimi pierogami prowadzonej przez potomków Powstańców Styczniowych refleksologów leczących dwóch pacjentów na rok Konfraternia Literacka – Zyman, Kusiba, Kapuściński – podnosi toast cienkuszem z mrożonych winogron na cześć geniuszu łączącego jeziora Erie i Ontario [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Waldemar Kontewicz, Pisarz
Pisarz Prawdą jest że Podróże z Herodotem mogą z kawałków wyblakłych fraz, cieni padających pod palmami na pustyni, oziębłości lodu z pierwszego Lapidarium, skrawka brzozowej kory w liście z Syberii, koloru spalonej na Heban ziemi w Abisynii stworzyć instrument zmuszający rzekę by porzuciła swe przyzwyczajenie do płynięcia w dół i poczęła piąć się sto metrów pod górę kanałem: [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Waldemar Kontewicz, Tęcza
Tęcza Fenomen rozszczepiania białego światła w spadających kroplach wody i zachwytach tysięcy gapiów oddaje kolorowe jestestwo we władanie poetom malarzom bikiniarzom kochankom różnych płci ras i religii Zaplątał się w tym uniwersum baśniowy człowiek z Pińska: [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Marek Rapnicki, Szczyt wszystkiego
Szczyt wszystkiego Zapisuję tylko to co widziałem rano z sukami ponad klif licząc stare sosny przyjaciółki do wydemki gdzie reper wskazywał czterdzieści siedem metrów ponad poziom wtedy Duch zjawiał się pod postacią klucza łabędzi w ciszy wspartej o divertimento fal i tryle zięby zamieniał pustkę w dzwon powietrza bezmiar w kształt palca przyłożonego do ust 5–16 VI 2022 [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Łukasz Michalski, Lament Stagiry
Lament Stagiry Czym różni się życie od swego opisu? Banałem, sztampą, kiczem Boskim szyderstwem ze śmiesznych podskoków poetów słów, dźwięków i obrazów ku niebiosom odwiecznej doskonałości Dotyk tej ukochanej i zdjęcie tulącej się pary – Eksplozja piękna i banał drażniący do bólu źrenic Zachód słońca przeżyty na zawsze niedościgły i obraz, ten najsłynniejszy a jednak martwy, trywialny znudzony, niepamiętany Zapach owoców o świcie w przejrzystej porcelanie na orzechowym stole uśmiech dziecka niewymuszony Nie waż się nawet próbować zniweczyć ich prawdy i głębi na zawsze nieudolny demonie sztuki Bo róża jest różą, jest różą… A obraz róży jest kłamstwem, jest kłamstwem, jest kłamstwem… Obrazą subtelnych uczuć sublimacji pragnień Ratuje nas tylko Muzyka przez duże M Bo jest jak słońce, fałdy piasku na wydmie, góry jesienne i zapach truskawek Nie dźwiga ułomnych sensów Jak życie co w zgniłych ranach, brzydocie codziennej, upiornej powtarzalności, niskości i beznadziei jest pełne, prawdziwe bo JEST A śmierć choć wytęskniona, piękna jak rzeź bitewna jest tylko brakiem życia, jest kłamstwem, jest kłamstwem, jest kłamstwem… [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Mariusz Solecki, nić przewodnia
nić przewodnia w wielu miejscach znajduję twoje włosy mógłbym je dzielić na czworo na dwoje najważniejszych domowników mnożyć awantury miłość oczywiście że nie byłaby to miłość byłbym o włos od naruszenia naszego paktu o nieagresji w sprawach które dyktuje arbitralnie biologia dlatego staram się widzieć w znajdowanych wszędzie siwiejących pasmach nić przewodnią opowieści o każdym ziemskim związku
Mariusz Solecki, pani
pani dziewanno z miejskiego placu cóżeś ty za pani że za tobą idą choć jeszcze się wstrzymali chłopcy z kosiarkami [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Jan Sochoń, VII, Została po tobie wyblakła bielizna…
VII Została po tobie wyblakła bielizna, koszule, pidżamy, pościel wraz oddechem, biret, który nie zdążono położyć na trumnie, zegarek, kilka książek, zaczytany brewiarz. Nie licząc sutanny bardzo już znoszonej, niczego więcej nie było w szufladach, co mogłoby świadczyć o zachwycie życiem, o pełnej szczęśliwości łasce miłowania. A jednak pamiętam chwile uroczyste, te po Mszy świętej, kiedyśmy śpiewali pełni wdzięczności, pełni uwielbienia za to, żeśmy się wspólnie w Bogu zakochali. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Jan Sochoń, III. Zlituj się nade mną Boże…
III Użyj dziś, Panie, nade mną litości. Jan Kochanowski Zlituj się nade mną Boże najszczęśliwszy, który w niebie się gościsz i chwały doznajesz, niczym król jakiś wielki w anielskim przepychu, gdzieś na widnokręgu dalekim, nieznanym. Co po tym Tobie, że mi ból zadałeś, że sprzed moich oczu miłość mi zabrałeś, że stoję teraz przy grobie kochanym, bo w nim położyłem skarb od Ciebie dany. Jestem grzeszny, to prawda, potrzebuję łaski, potrzebuję Twej ręki, Twojej życzliwości, inaczej bowiem skruszeję w niedoli, zginę bezpotomnie w pył starty na wietrze. Czy na to pozwolisz, patrząc w moje oczy, czy głowę swą odwrócisz od mojej szpetoty i dalej samym sobą będziesz się weselił, jakbyś nas stwarzając nie chciał nam dopomóc. Zlituj się nade mną Boże najszczęśliwszy, okaż całemu światu i mnie palec z wodą, ochłódź nim życie gorące i gniewne, żeby ponownie szczęściem stać się mogło. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Tadeusz Dąbrowski, Włosy
Włosy Widzę tatę, jak stoi w drzwiach, lekko zniecierpliwiony, czekając na mamę, która poprawia przed lustrem włosy tak, aby każdy kosmyk znalazł się na właściwym miejscu. Dzisiaj nad jego grobem zauważyłem, jak mama odruchowo poprawia włosy w lustrze z czarnego granitu. Uśmiechnąłem się w duszy do ojca, a zaraz potem poczułem, na czym polega triumf piękna nad rozkładem. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Tadeusz Dąbrowski, Żywica
Żywica Ta matka z dzieckiem na ręku, czekająca w kolejce po chleb, i ten muzyk z bożej łaski, wystukujący swoje zawiedzione miłości na krześle przy wejściu do metra. Ten student, który spędza czas na wiecznej imprezie, i ten zegarmistrz, który pilnuje, by zegar nie późnił się więcej niż trzy sekundy na dobę. Oni wszyscy zanurzeni są w sensie jak muszki w płynnej jeszcze żywicy życia. Ich ruchy zdecydują o tym, kto zostanie w bursztynie, a kto nie. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
KS. JERZY SZYMIK, EWANGELIA PANA NASZEGO JEZUSA CHRYSTUSA GLOSSY (7)
MIŁOSIERDZIE I MIECZ I. Uczta wprawdzie jest gotowa, lecz zaproszeni nie byli jej godni (Mt 22,8b) II. przyszedłem dać ziemi… rozłam (Łk 12,51) III. Czyż może być co dobrego z Nazaretu? To prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu (J 1,46a;47b) IV. podobne jest królestwo niebieskie do króla, który chciał się rozliczyć ze swymi sługami (Mt 18,23) V. Proście, a będzie wam dane (Łk 11,9) glossa I Pomijamy te fragmenty Ewangelii zakłopotanym milczeniem. Oto podczas królewskiej uczty: „król uniósł się gniewem. Posłał swe wojska i kazał wytracić owych zabójców, a miasto ich spalić”. Zaś „niestarannie ubranego” (jak eufemistycznie wyjaśnia w przypisie Biblia Tysiąclecia) kazał związać i wyrzucić „na zewnątrz, w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Lecz Ewangelia jest większa niż nasze oczekiwania i poprawnościowe koleiny uładzonych interpretacji. Potrzebujemy tej przypowieści, by nas obudziła z letargu i wyrwała z moralnego uśpienia. Że niby wszystko będzie dobrze, nawet wtedy, kiedy pokażemy Bogu figę? Także wtedy, kiedy będziemy się do Niego obłudnie łasić w stroju duchowego oberwańca? glossa II U Łukasza jest „rozłam”, u Mateusza „miecz”: „nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz” (Mt 10,34b). A więc przyszedłem dać / przynieść ziemi rozłam / miecz – to też cel Wcielenia. Fałszywa jedność w nieprawdzie nie jest prawdziwym pokojem i musi zostać zerwana aby mogło się ukazać światło prawdy, dobra i miłości. W Regule św. Benedykta znajduje się twarde zalecenie: Pacem falsam non dare – Nie dawać fałszywego pokoju. To ewidentnie problem Kościoła dzisiaj. Nie eskalować, nie polaryzować, nie wyłamywać się z szeregu. Milczeć wobec nieprawdy, by nie było wzburzenia. Dbać o pijar. Postawić fałszywy pokój nad prawdą. I tym samym łykać truciznę. Dlatego przyniósł rozłam i miecz. I rzucił ogień. I pragnie by płonął. glossa III Te dwa zwroty – „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?” oraz „To prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu” – weszły do polszczyzny i funkcjonują w niej od wieków. Takich fraz biblijnych, teologicznych, kościelnych istnieje w europejskich językach tysiące, kultura jest nimi przesiąknięta. Bo to na fundamencie wiary chrześcijańskiej powstały i trwają europejska kultura, polityka, ustroje – w symbiotycznej, życiodajnej więzi, której rozerwanie grozi katastrofą o niewyobrażalnych skutkach. I nie da się wiary i wyrosłych z niej kultury i polityki oddzielić bez przemocy, bez wrogiego ich przejęcia przez walczący ateizm. Chrzest Mieszka, 966 r. – co to było? Wydarzenie życiodajne dla katolicyzmu i państwa polskiego, fundamentalne dla obu? Zgubny dla wiary i Polski sojusz tronu z ołtarzem? [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
WALDEMAR ŻYSZKIEWICZ, ROK NA ŁAZARZU
Pierwszym wielkim miastem, od którego rozpocząłem praktyczne poznawanie świata, był Poznań. Nie mityczny Lwów z opowieści rodziców, ani pobliski Kraków, do którego na lody cassatte woziła mnie czasem mama, ani też dźwigająca się z gruzów Warszawa, lecz właśnie stolica Wielkopolski, tej kolebki piastowskich ziem, owszem usilnie potem niemczonej, ale przecież wbrew niechętnej, by nie rzec wrogiej Polsce propagandzie sąsiadów – skutecznie się tym germanizacyjnym wpływom opierającej. Poznań, co dla kilkuletniego chłopca ważne, był nie tylko miastem dużym, rozległym przestrzennie, ale również otwierającym przed chłonną ciekawością dziecka zarówno architektoniczne pomniki świetnej przeszłości, jak i szersze horyzonty kulturowe, wreszcie pewną lokalną odrębność językową, również mentalną. A za sprawą słynnych Targów Poznańskich – jakieś, może niezbyt znaczące, ale jednak otwarcie na Zachód. Przez długi czas najbardziej widomym znakiem tego zachodniego sznytu były dla mnie neonowe reklamy, jakich nie widziało się wówczas nawet w Warszawie. Nadchodził czas zmian. 5 marca, w Kuncewie pod Moskwą, zmarł Stalin. Gdy w mieszkaniu naszej sąsiadki, żony protetyka Hanzla, usłyszałem wieść o śmierci największego przyjaciela wszystkich dzieci na świecie, łzy zakręciły mi się w oczach. Ojciec w okresie tzw. bitwy o handel stracił sklep, czasy nadal nie były bezpieczne, więc małych dzieci w dwuznaczności oficjalnej biografii towarzysza Koby ani w zawiłości okrutnych procesów historycznych, które zmasakrowały międzywojenną Rzeczpospolitą, raczej nie wtajemniczano. Nie zostałem jednak wysłany do dziadków za tamto aż nazbyt jawne demonstrowanie żalu po Stalinie. Pod koniec marca urodziła się moja siostra Jolanta, ale rodziców nie było już stać na przyjęcie niani, tak jak zrobili to zaraz po moich narodzinach. Babcia Karolina, matka ojca, dla odciążenia synowej postanowiła zająć się wytęsknionym pierwszym wnukiem. I tak się stało. A ten rok spędzony u dziadków wspominam jako okres mojej wielkomiejskiej inicjacji, jako początek stopniowego i pasjonującego wchodzenia w sekrety metropolii. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
DARIUSZ BITNER, ZAJĘCIA PRAKTYCZNE
Wyglądała tak, jak kiedyś wyobrażał sobie baśniową, a później hipisowską muzę – uosobienie kobiecości, kolorowa, delikatna i z papierosem w dwóch palcach. Smużka dymu drży nad jej dłonią i zanika w przestrzeni. Zupełnie nowa, całkiem nieznana ciocia Lila. – Rozmawialiśmy, a właściwie wujek mówił. Spojrzała na niego przez ramię, z uwagą, której nie rozumiał. Z natarczywością. – Pięknie jest po burzy. Zawsze pięknie jest po burzy – powiedziała. – Czemu jesteś w trampkach? To najlepsza chwila, żeby pochodzić boso po chłodnej i mokrej trawie. Zignorował te słowa. Przysunął trochę krzesełko i usiadł na nieco wilgotnym siedzisku. – Ciociu… – zaczął poważnie, po czym nieoczekiwanie stracił kontenans. Nie ułatwiała mu, nie spojrzała życzliwie, ale też na jej twarzy nie zauważył najmniejszego grymasu. Co miał powiedzieć? Że znów odczuwa budzące się w nim pożądanie? Że z tej przyczyny wpada w rozpacz, bo przecież tak nie można? A jednocześnie… pragnie? – Bardzo… – (Bardzo mi głupio? Bardzo się wstydzę? Żałuję? Nie rozumiem? Bardzo cię pragnę, ciociu?) – Ciociu Lilo… – Nie mów… – jeszcze, dla wzmocnienia cicho wypowiedzianych słów, poruszyła ręką, tą z papierosem. Więc zamilkł. Cokolwiek by powiedział, nie tylko nie powiedziałby tego, co chciałby czy powinien, bo nie wiedział, co powiedzieć, ale i powiedziałby coś, czego ona nie chciała słyszeć. Może ma rację? Albo czeka, żebym postanowił wyjechać. Tylko jak stąd wyjechać? Właściwie poczuł się uwięziony. Mógł skorzystać z okazji i zabrać się z wujkiem o świcie, chociaż musiałby coś nazmyślać, żeby wytłumaczyć, dlaczego rezygnuje z malarskiego pleneru. I każde zmyślenie narobiłoby tylko kłopotów. A teraz nawet nie wiedział, czy ma jeszcze ochotę na lekcje plastyki. – A to nasze malowanie… – zaczął, by znów utknąć. Uświadomił sobie nie tylko niedorzeczność takiego mówienia („nasze”…), również nieprawdopodobną wręcz niestosowność (nic przecież nie uprawniało go do mówienia za siebie i za nią), w dodatku od razu wyobraził sobie, że za tymi słowami kryje się wczorajszy epizod, o którym chyba lepiej było nic nie mówić. Zresztą wcale nie miał pewności, że nie powiedział: „a to nasze przytulanie” albo „a to nasze całowanie”… A całowała go chciwie, on naśladował ją we wszystkim, też wsunął język, a gdy ona polizała go po szyi, odwzajemnił pieszczotę, liżąc skórę tuż przy lewej pasze. Co chyba wzbudziło w niej delikatną ekstazę. Teraz, poniewczasie, to widział. – Wczoraj… – weszła mu uprzejmie w słowo – nie wyszło. Moja wina. Zapomniałam, że Kostek, jeżeli już przyjeżdża, to w piątek, nie w każdy, ale piątki po południu ma wolne, więc podrzuca prowiant i to, co zamówiłam, i to co jemu będzie potrzebne, i książki, no, a przede wszystkim gazety. I wypadło mi z głowy, że zapowiedział przyjazd, w ten piątek albo następny, i tak wyszło. Ale zaraz zjemy śniadanie i ruszamy w plener, jeśli jeszcze nie zrezygnowałeś… – wypuściła powietrze, jakby odczuła ulgę, wstała i zgasiła papierosa w popielniczce, stojącej obok pliku niedbale rzuconych gazet. – Dlaczego… zrezygnować? Pomyślałem tylko, że nie chciałbym, żeby… z mojego powodu… – Ach, Eligiuszu – rozpromieniła się nieoczekiwanie – mam taki plan, mój chłopcze… – tak powiedziała i chyba zabrzmiało to inaczej, niż sobie wyobrażała, więc dodała: – Drogi mój Eligiuszu – i chwyciła go za rękę, tuż nad łokciem. – Zaczniemy od rysunku. Właściwie muszę zobaczyć, co ty umiesz. – Dobrze, ciociu – chciał ją też dotknąć, ale cofnęła rękę i sięgnęła po gazetę. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
MOJE GŁÓWNE POWOŁANIE Z KS. JANUSZEM ADAMEM KOBIERSKIM ROZMAWIA MAREK PILAWA
Marek Pilawa: Jest Ksiądz przedstawicielem sporej grupy duchownych, piszących wiersze. Porozmawiajmy o życiowej misji i o poezji. Na ile czuje się Ksiądz spełniony, głosząc słowo Boże w taki właśnie sposób? I czy taka twórczość ma swoje miejsce w obecnej przestrzeni literackiej? ks. Janusz Adam Kobierski: Miała i ma swoje miejsce. Początki naszej literatury to przecież twórczość autorów duchownych. W różnych epokach literackich mamy pośród nich znaczących poetów, jak np. Ignacy Krasicki, Stanisław Konarski czy Franciszek Zabłocki. No, ale przede wszystkim przychodzi mi na myśl biblijny król Dawid. Nie był osobą duchowną, ale jego utwory, tzw. Psalmy Dawidowe, zawierają tyle mądrości na temat duszy i wiary, że weszły do kanonu Pisma Świętego. To poezja wysokiej klasy. – A jak się ma sytuacja ze współczesną liryką religijną? – Jest grupa księży piszących wiersze, które zdobyły uznanie i mają swoich czytelników: Janusz Pasierb, Jan Sochoń, Jerzy Szymik, Wacław Oszajca – można ich wielu wymienić. I oczywiście Karol Wojtyła, „nasz papież” – święty papież Jan Paweł II. Jego utwory stały się w Polsce głośne, gdy o nim świat usłyszał. „Poezja to «wielka pani», której trzeba się całkowicie poświęcić: obawiam się, że nie byłem wobec niej całkowicie w porządku” – mówił w 1979 roku, gdy pierwszy raz wydano zbiór jego Poezji i dramatów. Nie przestał tworzyć do końca. Potwierdza to prawdę, że poetą jest się przez całe życie. Jego poezje, takie jak Pieśń o Bogu ukrytym oraz wiele innych, ze słynnym Tryptykiem Rzymskim napisanym u schyłku życia, stały nam się drogie. Ale absolutnie wyjątkową postacią w poezji polskiej ostatnich dziesięcioleci jest ks. Jan Twardowski. Zdobył ogromną popularność wśród czytelników młodych i starych, a nawet wśród niewierzących. I to w czasach, kiedy dostęp do publikacji o treściach religijnych jest ograniczony. To zadziwiające. – Co zadecydowało o tak dużym sukcesie tego kapłana-poety? – Tematem mojej pracy magisterskiej, kończącej studia teologiczne, była analiza tej poezji, a dokładnie: Kerygmat w poezji ks. Jana Twardowskiego. Wykazałem na przykładzie licznych fragmentów utworów tego poety, że pisząc wiersze, głosił Ewangelię. Poświęcił temu całe życie, a robił to pięknie i z humorem, co świadczy o jego niebywałym talencie, gdyż jeśli połączy się prostotę wyrażania myśli z mądrością i doda do tego dowcip – to wówczas osiąga się znakomity rezultat. W mistrzowskim połączeniu tych „składników” tkwiła tajemnica jego oryginalnego stylu. Ze zwyczajnych obrazów przyrody wysnuwał pouczające i zaskakujące wnioski. Niewielu autorów tak potrafi. Nawet dla dorosłych pisał jak dla dzieci. Bo przecież dorośli – mawiał – to duże dzieci. W jednej z rozmów, kilka lat przed śmiercią, wyznał: „Janusz, ja miałem szczęście w życiu, Pan Bóg mi bardzo błogosławił”. A po chwili namysłu dodał jeszcze: „Bez pomocy Pana Boga to pies z kulawą nogą o mnie by nie usłyszał”. No przecież to jest urocze i prawdziwe w każdym słowie. Taki był ks. Jan. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
POETA NIE WIE, GDZIE WIERSZ SIĘ KOŃCZY Z ILMĄ RAKUSĄ ROZMAWIA TADEUSZ DĄBROWSKI
Ilma Rakusa to jedna z najważniejszych współczesnych poetek języka niemieckiego. Jest autorką blisko trzydziestu książek poetyckich i prozatorskich oraz laureatką wielu prestiżowych nagród, m.in. Berliner Literaturpreis oraz Kleist-Preis. Ostatnio opublikowała zbiór wierszy Kein Tag ohne, co można przetłumaczyć jako „Ani jednego dnia bez”. W Polsce w 2014 r. ukazała się jej proza Mało morza mało oraz arkusz poetycki Pochwała czułości, dołączony do dwumiesięcznika Topos. Tadeusz Dąbrowski: Droga Ilmo, właśnie ukazał się Twój zbiór wierszy zatytułowany Kein Tag ohne, a więc Ani jednego dnia bez, w domyśle: bez wiersza. Wczoraj na spotkaniu autorskim otwierającym festiwal Poetische Quellen stwierdziłaś, że pisanie jest dla Ciebie rodzajem wyższej konieczności czy nawet przymusu. Skąd bierze się ta konieczność? Ilma Rakusa: Rzeczywiście jest tak, że gdy nie piszę, czegoś mi brakuje. Są oczywiście takie dni, kiedy pisanie najzwyczajniej nie wychodzi albo z rozmaitych powodów nie ma na nie czasu, ale jeśli tylko jest to możliwe, to piszę, przynajmniej kilka linijek. Czasami jest to fragment wiersza, innym razem dziennik. Skąd ta potrzeba się bierze? To bardzo dobre pytanie. Myślę, że nigdy nie zostałabym pisarką, gdybym nie miała tego pociągu do pisania, tej dojmującej potrzeby stworzenia czegoś, co nie jest istotne wyłącznie dla mnie, ale także dla tych, którzy będą to czytać. Ten przymus wynika chyba z pragnienia rozmowy. – Dziennik liryczny, jakim jest Twoja nowa książka, to bardzo specyficzna forma. Czy rzeczywiście można aż tak się ułożyć z muzami? Muzy z natury są kapryśne, a poetycki dziennik wymaga dyscypliny… – Owszem, nie każdy dzień jest odpowiedni do tego, aby tworzyć. Nie staram się moich muz forsować, jeżeli czuję, że pisanie idzie mi ciężko. Jednak, co ciekawe, nie tylko muzy odgrywają w procesie pisarskim ważną rolę, nie mniej ważne są systematyczne ćwiczenia. Mówiłam wczoraj także o exercitium, które praktykują mnisi. Kiedy się intensywnie ćwiczy, pojawia się coś, co po angielsku nazywa się flow, uczucie dobrze znane muzykom. Tak więc dyscyplina również jest ważna. Johann Sebastian Bach powiedział, że talent to tylko drobna składowa sukcesu, reszta to ćwiczenie, to pracowitość. – Zgadzam się, sam miałem przed siedmioma laty przygodę, która udowodniła mi, że zadaniowość nie wyklucza artyzmu. Organizatorzy dużego europejskiego festiwalu poprosili mnie o napisanie wiersza o moim mieście, o Gdańsku. Tekst ukazał się później w antologii poetyckiej poświęconej miastom, które najbardziej ucierpiały podczas II wojny światowej. Początkowo byłem zdziwiony, a nawet zniesmaczony tą propozycją, bo poeta to nie rzemieślnik, a wiersz to nie zadanie domowe. Ale gdy przysłali mi umowę i zobaczyłem, ile wynosi honorarium, szybko zmieniłem zdanie. Usiadłem, napisałem, i wiesz co? Ten wiersz włączyłem do swojego kolejnego zbioru i bardzo go lubię do dziś. Wygląda więc na to, że dyscypliną można niekiedy muzy przywabić. Ale wróćmy do Twojej nowej książki, Kein Tag ohne. Czy za sprawą tego „lirycznego dziennika”, jak sama go określasz, Twoja poezja stała się wobec Ciebie bardziej spolegliwa, jak dobra przyjaciółka, czy przeciwnie – ujawniła swoją nieprzewidywalność, zaczęła stroić fochy? – O dziwo, to się nie wyklucza. Z jednej strony nasza przyjaźń się zacieśniła, z drugiej – stała się bardziej zaskakująca. Czasami wiedziałam mniej więcej, na jaki temat chcę pisać, od czego zamierzam wyjść, powiedzmy: od wydarzenia politycznego, od pory roku albo od drzewa w moim ogrodzie, które wiatr wyrwał z korzeniami, co było dla mnie szokujące, ale mimo tych wstępnych planów rezultat nierzadko mnie zaskakiwał, wiersz robił, co chciał. Wydaje mi się, że z poezją zawsze tak jest; można postanowić, że tematem jest śnieg albo inauguracja Joe Bidena, ale tego, co wydarzy się dalej w trakcie pisania, nikt nie jest w stanie przewidzieć. Nie tworzę wierszy programowych. Nikt mi nie mówi, o czym mam pisać. Właśnie ta nieprzewidywalność wiersza jest dla mnie fascynująca. Josif Brodski zauważył kiedyś, że „poezja jest sztuką nieobliczalności”. Poeta nie wie, gdzie wiersz się kończy. [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
BOGUSŁAW JASIŃSKI, SOWA MINERWY WYLATUJE O ZMIERZCHU
Tej poezji nie można czytać tylko poetycko, to znaczy – wyłącznie w perspektywie języka poetyckiego, ponieważ jej przekazem najistotniejszym jest metafizyka w swym najbardziej źródłowym sensie, czyli jako refleksja o najogólniejszych prawidłach samego bytu. A dla Andrzeja Saja – autora tomiku Stare zwyczaje. Młode nawyki – jest nią skupiony namysł nad czasem, przemijaniem, życiem i śmiercią. Jako poeta sięgnąć może głębiej i dalej niż filozof – i zdaje się też, że o tym wie. Świadectwem tego jest ten tomik. W literaturze znany jest topos „starego poety”, eksploatował go m.in. Różewicz. A także po części Zbigniew Herbert. Co on oznacza? Otóż przede wszystkim to, że „stary poeta” wie się więcej, aczkolwiek wiedza ta nie należy bynajmniej do najszczęśliwszych i szczególnie oczekiwanych. A zatem nie wynosi jej posiadacza ponad innych, lecz – na odwrót – uczy pokory i cierpliwości. Z drugiej strony, przypisywanie starcom wyłącznie szlachetnych cech jest uproszczeniem, ponieważ – jak to zwykle bywa ze stereotypami – z ograniczonej ilości zdarzeń próbują zbudować prawo ogólne. Takiego zaś wynikania po prostu nie ma, jeśli więc się na nie zgadzamy, to tylko dlatego, że godzimy się na swoistą licentia poetica, która – nie wiedzieć czemu – większą mądrość przypisuje siwym głowom niż prężnym muskułom, skrytym za młodą i połyskującą słońcem skórą. Ale odrzućmy na chwilę te ogólne konstatacje i pochylmy się uważniej nad przekazem, który kieruje do nas autor. Jego istota da się wyrazić dosłownie jednym zdaniem: skoro egzystencja zawsze poprzedza esencję, czyli najpierw żyjemy, a potem pytamy o sens tego życia, to aby samo to pytanie miało sens, powinno być postawione po dokonaniu żywota. To z kolei jest niewykonalne, a zatem ani pytanie nie ma sensu, ani też nie można takich pytań życiu zadawać. Oto pole dla pracy poety, bo filozof załamuje ręce. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
PIOTR WIKTOR LORKOWSKI, POETA ZE DWOJEJ ZŁOŻONY NATURY
1. Mam nadzieję, że zarówno Wojciech Wencel, jak i bohater jego żywotopisarskiej opowieści Lechoń. Rycerz i faun. Biografia poety, wybaczą mi zuchwały tytuł tego omówienia. Uzasadnić go mogę tym, że czarnoleskiego mistrza autor Lutni po Bekwarku darzył szczerą estymą, a autor jego biografii na ponad dwustu siedemdziesięciu zgrabnie zadrukowanych, naukowo zrecenzowanych stronicach udowadnia, że Jan Lechoń skazany na życie w „ogrodzie udręk” (określenie Tymona Terleckiego) podwójną miał naturę; biedził się z nią, spierał, chcąc swoją dwoistością to sprawie narodowej, to poezji polskiej się przysłużyć. Odbiciem tej dwoistości stał się również tytuł nawiązujący do obrazu Jacka Malczewskiego (1909), zreprodukowanego na pierwszej stronie książki. Nim sprawdzimy, jak wywiązuje się Wencel ze zobowiązań biografa, przypomnijmy, że powojenna recepcja twórczości Lechonia biegła dwoma torami. Naukowo pisano o nim dużo, wnikliwie. Stopniowo, pod niezłym patronatem edytorskim, publikowano Lechoniowe pisma na czele z wierszami włączonymi do pomnikowej serii „Biblioteka Narodowa” opracowanymi przez Romana Lotha (1990) oraz Dziennikiem (edycja krajowa 1992–1993). Z drugiej zasię strony czytanie Czerwonego wina czy Mickiewicza zmęczonego dla lekturowej przyjemności uważano w pewnych kręgach, czynnie zajętych literaturą, za przejaw gustów epigońskich. Gdy do tegoż przyznał się jeden z poetów przedstawicieli średniego dziś pokolenia (dla ułatwienia dodam, że zadebiutował zbiorem Alicja w roku 1996), przyjęto to z niedowierzaniem, jako że dystyngowany styl i regularność Lechoniowej strofy nie pasowały do feerycznej, transgresyjnej dykcji, z której poeta ten był i jest znany. Pozostał zatem Lechoń autorem niemodnym, lecz z całą pewnością godnym przypominania, a tym bardziej – biografii z prawdziwego zdarzenia. 2. Książka Wojciecha Wencla, oparta na szerokim materiale źródłowym ze zbiorów krajowych oraz amerykańskich, starannie analizowanym, z całą pewnością oczekiwanie czytelników spełni. Tworzenie biografii to dla Wencla przecie nie pierwszyzna. W roku 2020 wydał Sens ponad klęską, gdzie zrelacjonował życie Kazimierza Wierzyńskiego. Wypracowana wówczas strategia prezentowania faktów i wniosków w formie szeregu esejów biograficznych i tu zdaje egzamin, aczkolwiek budzi pewne skojarzenia z poetyką cyklu mickiewiczowskiego Jarosława Marka Rymkiewicza. Podobnie jak Rymkiewicz Wencel zaczyna od Adama i Ewy (czynić mu z tego zarzutu nie myślę). Prowadząc jednakże swoją opowieść po bożemu, czyli chronologicznie, nie od biblijnych prarodziców rozpoczyna, jeno od dalekich przodków swego bohatera, snując ich dzieje niczym baśń: Był na Litwie ród możny Wolimuntowiczów, od bojara Buszki się wywodzący, w wojnach tudzież poselstwach bardzo zasłużony i w Wielkim Księstwie Litewskim najwyższe piastujący urzędy. (s. 15) Tyle że to nie bajeczna fikcja, tylko efekt porządnego studiowania historycznych źródeł. Wencel trzyma się zasady, że tylko prawda jest ciekawa. W przypadku Lechonia okazuje się ona ciekawsza niźli mity i plotki przez niego samego konfabulowane (uwadze dociekliwszych czytelników polecałbym przypisy 9–11 na s. 15). Pierwszeństwo przed nimi zyskuje zrekonstruowana genealogia Serafinowiczów, historyczna, postszlachecka, a inteligencka, z jej obowiązkową troską o społeczne dobro i szacunkiem dla narodowej tradycji jako etyczną busolą. Takie wywody nie tylko przyczynkarską odgrywają rolę, w znacznym stopniu tłumaczą, dlaczego polskość była dla Lechonia faktem genetycznym, intelektualnie, a przede wszystkim emocjonalnie, silnie uwewnętrznionym. Po lekturze Rycerza i fauna trudno by było zaprzeczyć, że ideę polską, z jej rycerskością i szlacheckim barokowym dostojeństwem, zdominowały poetyckie myślenie Lechonia. Oczywiście pierwszoplanową rolę odgrywały w nim wyobrażenia przefiltrowane przez romantyczne imaginarium stulecia powstańców i zesłańców, u schyłku którego przyszedł na świat. Biograf wykazuje dla nich sporo zrozumienia i chyba nie doszedłby do porozumienia z krytycznymi ujęciami polskości. Pół biedy, jeśli ich reprezentanci dziedziczą ducha i intelektualną klasę krakowskiej szkoły historycznej i jej kontynuatorów. Gorzej, że obecnie (auto)portret narodowej wspólnoty i jej dziejów określają ci, co za szczególnie oświecone uważają postrzeganie Polski oczyma jej wrogów. Tymczasem interpretacja postaci autora Herostratesa prowadzi do wniosków, że wobec polskości przyjmował on postawę dramatycznej afirmacji wypływającej z gorzkiej wiedzy o wspaniałym dziedzictwie, które z winy niepomyślnych okoliczności, czysto człowieczych wad i ułomności, zastygło w obraz tak wzniosły jak tragicznie anachroniczny. Wróćmy jednak na moment do Karmazynowego poematu, z tej przyczyny, że cokolwiek byśmy na ten temat sądzili, właśnie ten tom, a nie juwenilia (przeczytane przez Wencla bynajmniej nie pobieżnie), wykreowały Lechonia na poetę znaczącego daleko poza piękną skamandrycką plejadą. Zasługą biografia, występującego w funkcji egzegety, stało się wzbogacenie kontekstu interpretacyjnego tego cyklu o słabo dotąd uwzględniany młodzieńczy nokturn dramatyczny W pałacu królewskim (s. 60–61) oraz o zbiór satyr politycznych Rzeczpospolita Babińska, będący poniekąd omawianego poematu rewersem. I jeśli zespół wspomnianych tekstów potraktujemy łącznie, wówczas niedaleko do rozpoznania, że jakkolwiek Młodej Polski był Lechoń epigonem, romantyzmu jednakże – świadomym spadkobiercą. Początkowo wobec ojczystości krytycznym, choć zawsze pełnym dla niej szczerego umiłowania, tym większego, im straszniejsze dotykały Polskę nieszczęścia. Większe zaś nieszczęścia niźli druga wojna i jej pojałtańskie skutki za życia poety się jej nie przytrafiły. Wtedy istotnie budzi się w nim duch rycerski, co kazał oddać mu pióro w służbę narodowej sprawy, za oceanem. Ze sporym zainteresowaniem czytałem rozdział syntetycznie opisujący ideał rycerskości (intuicja podpowiada, że ciekawe byłoby go porównać z niezłomną etyką wierności obecną u Zbigniewa Herberta); z zainteresowaniem jeszcze większym – akapity prezentujące nam Lechonia-publicystę, bezkompromisowego dla prokomunistycznych neotargowiczan i pojałtańskiej Realpolitik, zauważanej przezeń w środowisku paryskiej Kultury. Dzieje sporu z takimi postawami referuje Wencel pasjonująco. Że takie rozważania nie w smak będą zwolennikom zgody za wszelką cenę i relatywizującego każdy problem hasła „kochajmy się”, dodam tylko dla porządku. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
MAŁGORZATA TRZCIŃSKA-DĄBROWSKA, BIBLIOTEKA MEGO OJCA
Od najmłodszych lat uczył mnie do nich szacunku. Bo – jak mawiał – chleba i książek się nie wyrzuca… Dzisiaj wiem, że były to jego najlepsze uniwersytety, dzięki którym zdobył i wiedzę, i swoją pozycję zawodową. Ale by tę konstatację uzasadnić, trzeba jednak zacząć ab ovo… Ojciec przyszedł na świat w dzień Bożego Narodzenia Roku Pańskiego 1907 jako pierwsze, a w dodatku panieńskie, dziecko Apolonii Trzcińskiej. Dzisiaj „nieślubność” dziecięcia na nikim nie robi wrażenia, ale wówczas, ponad sto lat temu, okoliczność ta, szczególnie dla progenitury poczętej z nieprawego łoża, była istnym przekleństwem, piętnem, które kładło się cieniem na całe życie. Matka nigdy nie zdradziła synowi, kto przyczynił się do jego poczęcia. I mój ojciec, do końca swych dni, miał o to do niej zapiekły żal. Pewnie też dlatego nie chciał na ten temat ze mną rozmawiać. A ja babki przecież nie poznałam, ponieważ Apolonia zmarła cztery lata przed mym narodzeniem, w lipcu 1940 roku. Jednak ze strzępów posiadanych informacji i wyników pasjonującego, acz żmudnego i czasochłonnego genealogicznego śledztwa, wysnułam taką oto historię moich mieczowych antenatów. Z aktu zgonu Apolonii, zapisanego w księdze metrykalnej parafii Narodzenia Najświętszej Marii Panny na warszawskim Lesznie, dowiedziałam się, że jej rodzicami, a moimi „mieczowymi” pradziadami, byli Stanisław i Emilia. Idąc po nitce do kłębka, odnalazłam ich akt małżeństwa. Dokument, spisany po rosyjsku 18 października 1887 roku, stwierdza zawarcie związku małżeńskiego między Stanisławem Trzcińskim, kawalerem lat trzydzieści mającym, czeladnikiem szewskim, zamieszkałym przy ulicy Dzielnej 2369 C, synem nieżyjącego Wawrzyńca i żyjącej Doroty de domo Wielołuskiej, z panną Emilią Dziubczyńską, lat 30, modystką. Z tego aktu wynika, iż Stanisław urodził się we wsi Latowicz w powiecie nowomińskim. Od razu sięgam do zdigitalizowanego na szczęście, a wydawanego w latach 1880–1902, piętnastotomowego Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych ziem słowiańskich i pod hasłem „Latowicz” znajduję taką informację: „osada miejska, przedtem miasteczko, nad rzeką Świder, na wzgórzu ponad doliną rzeki, powiat nowomiński, gmina i parafia (pod wezwaniem św. Antoniego – przyp. mój) Latowicz. Odległość 18 wiorst od Kałuszyna, 22 wiorsty od Nowomińska, a 60 wiorst od Warszawy. Posiada kościół murowany, szkołę początkową, sąd gminny i urząd gminny (…)”. Dla przypomnienia: rosyjska wiorsta to 1066 metrów, a więc ciut więcej niż współczesny kilometr. Enigmatyczny zwrot „przedtem miasteczko” to zakamuflowana przez redaktorów Słownika informacja o represjach, jakie spadły na mieszkańców Latowicza, którzy licznie walczyli w Powstaniu Styczniowym. Ukaz carski z roku 1868 odebrał bowiem Latowiczowi prawa miejskie. Ten sam los spotkał leżące po sąsiedzku Cegłów, Siennicę i Stanisławów. Pradziad Stanisław Trzciński, ojciec matki mego ojca, urodził się 11 kwietnia 1858 roku jako pogrobowiec. Prapradziad Wawrzyniec nie doczekawszy syna, zmarł w roku 1857, w niecałe dwa lata po ślubie, który zawarł z Dorotą de domo Wielołuską, primo voto Płatek. Ceremonia tych zaślubin odbyła się 21 stycznia 1856 roku w kościele parafialnym w Latowiczu. [Dalszy ciąg w numerze.]
MAREK KLECEL, TRZECI RZYM CZY TRZECIA APOKALIPSA ROSYJSKA?
Jaka jest Rosja, każdy już widzi i wie. Jeśli miał co do niej złudzenia, to je właśnie stracił, jeśli miał nadzieje, że można ją traktować jako kraj przewidywalny i cywilizujący się, który chce być tym, co dotąd głosił wszem i wobec, to nadzieje te musi właśnie porzucić. Rosja nie jest już dla świata żadną zagadką lub tajemnicą, co sami Rosjanie chętnie dotąd głosili, potwierdza nie po raz pierwszy, że jest państwem zbrodniczym, gotowym do napaści i mordowania mieszkańców sąsiednich krajów, co Rosja pokazywała niejednokrotnie w minionym stuleciu, i to nie tylko za sprawą dyktatorskiej władzy, ale i przy poparciu dużej części, jeśli nie większości, rosyjskiego społeczeństwa. A też, co jest nie mniej ważne, przy użyciu systemu gigantycznego kłamstwa, fałszu, dezinformacji, które pokrywały tę przemoc i na których opiera się, jak to dziś najostrzej widać, całe życie rosyjskie. Brutalny najazd wojenny na sąsiedni kraj to jedna jego strona, ale druga to przewrotna propaganda wojny jako walki o pokój, wyzwolenie i sprawiedliwość, cała machina dezinformacji, ustanawiająca nową rosyjską rzeczywistość, objaśniająca, motywująca i usprawiedliwiająca dokonywane podboje i zbrodnie. To w sumie zaklęty krąg przeklętych problemów Rosji, powracający co jakiś czas przynajmniej od dwóch stuleci, gdy Rosja uznała się za imperium, które ma wpływać na losy świata. Gdzie Rzym, gdzie Krym… Rosja nie jest żadnym Trzecim Rzymem, jak sobie wyobrażano na początku jej potęgi, mityczną kontynuacją i zwieńczeniem prawdziwej Europy, ochroną prawosławnej i chrześcijańskiej tradycji, zagrożonej zarówno przez Zachód jak i Wschód, a przechowanej w Moskwie po Rzymie i Konstantynopolu, lecz odwrotnie, jest raczej tym barbarzyńskim najeźdźcą, który chrześcijański Rzym pogrążył, lub też jak pierwszy Rzym, który chrześcijaństwo zwalczał. Nie jest też komunistycznym czy socjalistycznym millenium, co głoszono do niedawna, spełnieniem utopii szczęśliwości ludzkiej, lecz pozostaje realnością największego, bo zwycięskiego w konkurencji po II wojnie światowej, systemu totalitarnego, rzeczywistością zbyt łatwo zapomnianych masowych eksterminacji, łagrów, deportacji. Absurdalnym eksperymentem społecznym i gospodarczym, systemem metodycznego państwowego fałszu i dogłębnego kłamstwa, które zmieniało nie tylko mentalność i widzenie świata, ale i osobowość, dusze ludzi. Nie może też Rosja pretendować do jakiejś nowej imperialnej utopii o zasięgu światowym, swoistego „państwa środka”, które zdobywa prawa do słusznego podboju świata, zakończenia jego dziejów panowaniem Rosji – swoistym końcem historii rozumianym po swojemu. Rosyjska Apokalipsa Tak może jednak wyglądać przekonanie o przeznaczeniu Rosji i jej misji dziejowej, wcale nie tak wydumane, jak by się wydawało, jeśli weźmie się pod uwagę wcale poważne rozważania o konstruowaniu nowego świata, nowego kontynentu Eurazji, od Władywostoku do Lizbony. Jak może wyglądać rosyjska apokalipsa, już widać, nie musi to być koniec świata, jak zwykle rozumie się taką ostateczną przepowiednię, lecz apokalipsa według pierwotnego znaczenia tego słowa, czyli objawienie, objawienie prawdy o Rosji. A prawdą tą jest nieustające dążenie imperialne, podboje i podporządkowywanie sobie coraz to nowych krajów i ludów lub ich zniszczenie w razie oporu i walki. Ów niepohamowany imperializm, przerywany tylko nieraz na skutek słabości wewnętrznych, walk czy konfliktów, to jakiś fatalizm dziejów Rosji ostatnich kilku wieków, z którego, mimo różnych klęsk, przewrotów i załamań, nie może się ona wydobyć, wyrwać, i do czego, jak do swego już rodzaju tradycji, powraca mimo rewolucji, upadków, okresowego rozbicia. Zaczyna się ona od podbojów i zjednoczenia państwa rosyjskiego z Księstwa Moskiewskiego, Rusi Kijowskiej i mniejszych ośrodków i ziem przez Iwana Groźnego w XVI wieku, po zrzuceniu niewoli mongolskiej i tatarskiej, podporządkowaniu sobie księstw Nowogrodu i Kazania, tamtejszych możnych bojarów, po ustanowieniu samodzierżawia, czyli władzy absolutnej cara. To Iwan Groźny jako pierwszy zastosował swego rodzaju politykę prowokacji w walce z wpływowymi konkurencyjnymi bojarami. Zaskoczył ich, ustępując z tronu i wyjeżdżając z Moskwy, zarazem odwołał się do ludu, każąc się błagać o powrót do stolicy i potwierdzenie swej władzy. Gdy to osiągnął, wziął krwawy odwet na bojarach, kazał wymordować przy użyciu „opryczniny”, swego własnego wojska, mieszkańców zbuntowanego Nowogrodu, bogatego miasta handlowego, z którym rywalizowała młodsza od niego Moskwa. Rosję rozszerzającą się na Wschód i na południe w głąb Azji skierował na Zachód dopiero Piotr I w XVIII wieku, zdobywając nowe ziemie i orientując jej politykę w tym kierunku. Politykę imperialną jako zasadę Rosji utwierdziła Katarzyna II, pochodząca z niemieckiego rodu Anhalt-Zerbst, dokonując aneksji dalszych krajów, w tym Polski. Wewnętrzne dyskusje i spory o dalszy rozwój Rosji między zwolennikami Zachodu, okcydentalistami, a słowianofilami, mimo nieraz krytycyzmu wobec despotyzmu carskiego, nie kwestionowały imperialnej polityki swego kraju. Obalenie caratu, rewolucja bolszewicka, wprowadzenie komunistycznego systemu państwowego, nowego typu władzy, także nie przerwały imperialnych zapędów Rosji, mimo propagandowych deklaracji o prawach do samostanowieniu narodów, lecz przeciwnie, parły do nowych, nieco innych w charakterze podbojów pod hasłami rewolucji komunistycznej, z wyższymi racjami ideowymi, które inne kraje miały niby dobrowolnie przyjmować. Ta nowa taktyka imperialna miała całkowicie zwyciężyć po II wojnie światowej, z której Związek Sowiecki wyszedł jako główny zwycięzca i podporządkował sobie kraje Europy Wschodniej, maskując swe totalne wpływy i realną władzę pozorami zewnętrznej suwerenności zdobytych krajów oraz stopniowo sięgając swymi wpływami krajów zachodnich, gdzie partie komunistyczne i propaganda Związku Sowieckiego jako przodującego kraju świata były coraz silniejsze. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
MIROSŁAW DZIEŃ, PROSTODUSZNY UPÓR, DZIECKO I POKORA DRUGI ESEJ O NIKNĄCYM CZŁOWIECZEŃSTWIE
Oto ja służebnica Pańska… Miriam z Nazaretu 1. Wczoraj umarła nasza sąsiadka z pierwszego piętra. Miała pięćdziesiąt osiem lat. Cicha, usłużna, prowadząca życie święte, przepełnione modlitwą i służbą drugiemu człowiekowi. Wiem, że wyżej skreślone zdanie wydaje się nieprzystającą do obecnych czasów laurką. Ckliwe i nieprawdziwe. A jednak tak było! Mamy kolejną świętą w Niebie, w której Łaska dokonała zaiste rzeczy niewiarygodnych. Kiedy o tym myślę, moje serce przepełnione jest wdzięcznością i dziwnym pokojem. Wiem, że to dar Ducha Świętego. A ona stanęła już przez Panem w rajskim ogrodzie, odziana w przepiękny płaszcz ozdobiony niezliczoną ilością drogich kamieni. Trochę zmieszana, w pełni swojego kobiecego rozkwitu. Służebnica Boga Jedynego. Nie zamierzam epatować, tym bardziej wzbudzać ironicznego westchnienia – nie, zajmuje mnie kondycja współczesnego człowieka, tonącego w artefaktach, ginącego od zalewu informacji, duszącego się wyziewami zła. Życie mojej sąsiadki było zaprzeczeniem tego wszystkiego. I stanowi empiryczny dowód, że można inaczej, że nie jesteśmy skazani na bezwartościową egzystencję konsumentów, klientów, interesariuszy i bezwolnych widzów coraz bardziej destrukcyjnych seriali oferowanych nam przez wielkie koncerny medialne. Można inaczej. Można złożyć całą swoją ufność w Obietnicy Królestwa Bożego. I żyć jego treścią. Wcielać Ewangelię w swoje życie każdego dnia w cichości i z wdzięcznością. Ach, nie było w niej ani krzty pretensjonalności. Nigdy nie usłyszałem z jej ust skargi ani złego słowa o innych ludziach. Często powtarzała: „to niesamowite”. Tak trwała w niesamowitości, w wielkiej zgodzie na życie, w pokorze i wdzięczności wobec Boga. Każdego ranka, parę minut po szóstej, delikatnie zamykając drzwi (aby nie budzić sąsiadów) i przekręcając zamek drzwi swojej kawalerki, szła na autobus. Przez wiele lat w okresie świątecznym zachodziła do nas na górę podzielić się opłatkiem i przynosząc naszym dzieciom słodycze. Mieszkała w przestrzeni dobrze zagospodarowanego minimalizmu: łóżko, pamiętająca lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia meblościanka z książkami religijnymi, dosłownie kilka ciuchów, trzy pary butów, elektryczny czajnik na wodę, parę filiżanek. Ot, materia, która nie mogła rozpanoszyć się w jej sercu i umyśle. Materia w karbach ducha. Dziewiętnaście naszych wspólnych lat w jednym z domków tuż obok parafialnego kościoła pod wezwaniem Świętego Pawła. Oto ewangeliczni cisi, którzy w wielkiej pokorze przeżywają swoją doczesną egzystencję, nie tracąc ani chwili. Są najbardziej przezorni i ekonomiczni (choć nie mają pojęcia o przezorności możnych tego świata i meandrach ekonomii). Trwając w Łasce, mają wszystkiego pod dostatkiem. Oddychają Bogiem sami tego nieświadomi, bo ich serca są jak serca małych dzieci – nie skrywa się w nich ani podstęp, ani wyrafinowanie. Jakby żywcem wyjęci ze stronic Ewangelii. Nie, nie piszę eseju o mojej sąsiadce. Nie chcę zatrzymać okruchów pamięci o jej zwyczajnie niezwykłym życiu, chodzi mi o to, by poszerzyć przestrzeń naszego postrzegania świata i roli, jaką nam wypadło w nim pełnić. Bo brakuje nam uważności i radości życia. Obezwładnieni fantazmatami spuszczonej z łańcucha wyobraźni, tracimy zdolność sycenia się pięknem codzienności. Tyle w nas pretensji, żółci, która jest niczym innym jak tęsknotą za niezaspokojoną miłością. Poranieni przez węża egoizmu. 2. Cienka linia, prawie nierozpoznawalna, między życiem i śmiercią. Balansujemy na niej, w zupełnej nieświadomości, zwiedzeni przez Złego. Nieskorzy do wiary w Obietnicę, zatwardziali w sercu, kamienni. Pośmiertna wieczność zaskoczy nas o wiele bardziej od wszystkiego, cośmy przeżyli na tym świecie. Nie należy się temu dziwić. Jeśli jest coś, co wymaga rzeczywistego, a nie tylko iluzorycznego, wysiłku – to jest to wiara w naszą własną nieśmiertelność, wiara, że nie jesteśmy jedynie istotami biologicznymi, ale też duchowymi. To jest fundamentalna kwestia związana z naszym samozrozumieniem. Większość naszych życiowych kolizji bierze się z zapoznania duchowej strony naszej natury, z kolosalnego błędu antropologicznego, polegającego na wierze (zawsze na wierze!) w to, że jesteśmy tylko z tego świata i tylko w jego obrębie toczy się nasza egzystencja. Innymi słowy: horyzont mojej śmierci jest zarazem ostatecznym horyzontem mojego bytu. Tanathos równa się mojemu Onthos, i ten ostatni w niej osiąga swój kres. Oto wielkie zwiedzenie umysłu zaślepionego, który przyjął logikę śmierci jako ostateczną i definitywną. W tym bytowym zamknięciu nie ma okna na wieczność. Są za to zaryglowane drzwi, korytarze prowadzące do nicości. Niestety nie ma innego sposobu wyrwania się z tego ontycznego złudzenia jak zgoda na Obietnicę, jaką składa Jezus. Jeśli potraktować poważnie jego nauczanie o królestwie (Basileja Theos), to jest ono od założenia świata przeznaczone dla wszystkich, którzy uwierzą, to znaczy w prostocie serca przyjmą projekt zbawienia (Życia w Wiecznej szczęśliwości) zaproponowany przez Mistrza z Nazaretu. To projekt niesamowity. Najbardziej egalitarny z możliwych. I dlatego mogą zrealizować go jedynie Ci, którzy są… jak dzieci. Tutaj nie łamie się rozum, lecz ludzka pycha. A ta ostatnia najbardziej ogranicza nasze ludzkie możliwości. Degraduje nas i niszczy jak rak. Pycha ma to do siebie, że nigdy nie zadowala jej stagnacja, zawsze chce więcej i zawsze bardziej przeciwko. W jej wewnętrzny dynamizm wpisany jest rozrost. Opanowywanie wciąż nowych, coraz szerszych terytoriów duchowych. Diabelska żarłoczność. W logice pychy wszystko, co nie jest moje (i wedle mojego pomysłu), jest dla mnie zagrożeniem, wyzwaniem. Muszę to pokonać najpierw w sobie, a potem odebrać innym, bo w tych ostatnich nie będę się mógł przeglądnąć tak długo, jak długo będą inni ode mnie i swoją innością będą wezwaniem do zmiany mojego sposobu życia i postrzegania świata. Pycha nie bierze jeńców. Stąd też jej ostatecznym celem jest zawsze zakwestionowanie hierarchii wartości, która jest jej przeciwna. W logice pychy odrzucić należy wszystko, co uchodzi za święte i obiektywne. Zwłaszcza sprzeciw wobec grzechu. Pycha usuwa grzech. Ośmiesza go i unieważnia, wydając na pośmiewisko Rynku. Najważniejszy bohater Fryderyka Nietzschego – Zaratustra uśmierca Boga, gdyż jest On gwarantem fundamentalnego i ostatecznego podziału na dobro i zło. Można żyć, powiada niemiecki filozof, poza tym podziałem. Ponad nim. A wtedy pozbędziemy się krępującego gorsetu wartości i wreszcie będziemy mogli być tym, kim chcemy. W logice pychy dopuszczalne jest wszelkiego rodzaju przekroczenie (transitus), ba, jest ono konieczne, z utęsknieniem oczekiwane przez człowieka. To w nim i dzięki niemu będą mogły ujawnić się niezgłębione pokłady naszej zwierzęcości. Ostatecznie człowiek stanie się dla samego siebie otwartym, pozbawionym granic projektem, czystym „Ja”, które kłania się jedynie sobie i w sposób wolny (czytaj: dowolny) może urzeczywistniać drzemiące w nim potencjalności. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
CEZARY DOBIES, O ŚMIERCI MICKIEWICZA
Czy poetę zabiła cholera? Spostrzeżenie, że Mickiewicz nie umarł na cholerę, nie jest odkrywcze ani nowe. Co więcej, już od chwili śmierci pojawiły się wątpliwości i oskarżenia, że poeta mógł być otruty, jednak głosów tych od samego początku z jakichś przyczyn nie wzięto pod uwagę. A przecież ważnym argumentem w badaniu przyczyny zejścia poety jest fakt, że żaden lekarz nie stwierdził u Mickiewicza cholery ani za jego życia, ani też po śmierci. Lekarz Jan Gembicki na świadectwie zgonu zaznaczył, że poeta umarł na jego rękach, że była to choroba powikłana, czyli nierozpoznana, a przyczyną zgonu był wylew krwi do mózgu. Cholery nie zaobserwował także doktor Drozdowski, który był agentem Hotelu Lambert i który również przybył do Mickiewicza tuż po jego zgonie. Dodać warto, że nie ma też żadnego dokumentu mówiącego o tej chorobie, której przebieg powinien być zauważony przy balsamowaniu zwłok. Głosy o tym, że poetę zabiła cholera, pojawiły się nie bezpośrednio po śmierci i ocenie lekarskiej, jak należałoby oczekiwać, ale kilka dni później, gdy ciało było zamknięte w trzech trumnach i czekało na sprowadzenie do Francji. Europejczycy wiedzieli o cholerze od dawna, ale przez długie lata uważali ją za chorobę typową dla krajów egzotycznych. I być może dlatego nie sądzili, że przedostanie się ona na Stary Kontynent. W 1817 roku cholera skierowała się na Wschód i zaatakowała Archipelag Malajski oraz Półwysep Indochiński, po czym dotarła do Chin. W 1821 roku nieoczekiwanie wtargnęła do Persji i poczyniła w niej znaczne spustoszenia. Imperium rosyjskie nigdy nie dbało o swoich żołnierzy, dlatego wysłało oddziały w miejsce szalejącej epidemii, aby zajęły sporą część obszaru Persji. Cholera ułatwiła Rosjanom powiększenie zdobyczy wojennych za cenę rozszerzenia epidemii w całym imperium. W 1830 roku bakteria w kształcie pałeczki dotarła do Moskwy, gdzie rok później w wyniku epidemii zmarła Maria Szymanowska, matka Celiny. Armia rosyjska sprowadziła cholerę także na ziemie polskie, z których zaraza przeniosła się do zachodniej Europy, „przeszła przez Warszawę, Berlin i Hamburg, po czym, pojawiwszy się przez chwilę w Anglii, na początku roku 1832 zawitała do Calais i Arras”. W marcu 1832 roku po raz pierwszy odnotowano cholerę w Paryżu. Wojna krymska przeniosła epidemię na nowe ziemie. We wrześniu 1854 roku padł jej ofiarą główny dowódca armii francuskiej, marszałek Saint-Arnaud, który zachorował na Krymie, a zmarł na statku po trzydniowym ataku choroby. Dzięki intensywnym wysiłkom stłumiono śmiertelność u ludzi i można powiedzieć, że latem 1855 roku w Konstantynopolu praktycznie cholera wygasła. Dlatego po śmierci poety z widocznym zdziwieniem odniesiono się do powstałej narracji, że umarł on na cholerę. Z niedowierzaniem napisała Ludwika Gropplerowa: „Wiedzieć trudno, czy to rzeczywiście cholera była, bo zupełnie nie sczerniał. Nadzwyczaj krótko trwała, a tym bardziej [dziwne?], że w mieście jej nie ma” – dodała. Podobną wątpliwość miał również Armand Lévy. Kilka dni po śmierci poety w swoim dzienniku zanotował: „Czy to była cholera? Kto to wiedzieć może na pewno. Nie było śladu sczernienia twarzy, co, jak mówią, bywa w podobnych wypadkach, ani po śmierci, ani przedtem. Żadnej zmiany oddechu, nawet podczas konania. Ni śladu rozkładu, nawet po upływie 24 godzin. Jeden z lekarzy oświadczył na półtorej godziny przed śmiercią, że zupełnie nie ma cholery, inny do końca twierdził, że to nie jest cholera”. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
WOJCIECH MAZUREK, MRÓWKI I ŹDŹBŁA. GLOSA DO NIE-BOSKIEJ KOMEDII
Owadzi taniec badaczy nad romantycznym „światem owadzim” – który zaowocował kapitalnymi rozprawami Wacława Kubackiego o pszczołach w Irydionie (a i to zagadnienie miało już swoich badaczy), Adama Ważyka, Jana Kotta czy – przede wszystkim – Zofii Stefanowskiej o kołatkach i innych robaczkach z „cudownych kantorków” w Dziadach. Części IV, Marka Bieńczyka i Doroty Siwickiej o różnych „tajemnicach zwierząt”, w końcu: programowym „małym”, czyli oglądanym od strony stworzeń najdrobniejszych, Mickiewiczem Aleksandra Nawareckiego – mrówki Krasińskiego ominął. Objął za to „mróweczki” Słowackiego – eleganckim tekstem Lucyny Nawareckiej – potraktowane jako wygodny pryzmat ewolucji światopoglądu: od dumnej konfrontacji, która nie dostrzega tego, co małe i przyziemne, przez pogardę wyzierającą spod wielowarstwowych ironicznych strategii, po niezwykłą nobilitację mrówki w systemie genezyjskim, gdzie „uzyskują miarę wieczności”, a duch globowy określa swoją pracę jako „mrówki robotę”. Nawarecki wyraził się kiedyś o wspomnianym tekście Kubackiego, że rządzi nim ekonomia przyczynku: wiele wysiłku w roztaczaniu pawiego ogona erudycji, przy mizernym wkładzie w rozumienie tekstu. Much Ado About Nothing. Przyznam, bo i nie ma się, czego obawiać, że uważam przeciwnie: szalone plenienie kontekstów z wszystkich literatur świata, enumeracje obco brzmiących cytatów i tytułów, wielostronicowe przytoczenia pierwszy raz przyswajane polszczyźnie, cała ta literaturoznawcza, pracująca na jałowym biegu, logorea – fascynują mnie. Henryk Markiewicz, który czytał wszystko, w jednej z ostrych krytyk, pisanych w ostatnich latach życia, zauważał, że czyta książki z poczuciem „zaległości lekturowych”, więc oczekuje pisania „zwięźle i jasno”. Więc na wstępie deklaruję: obcy mi jest imperatyw zwięzłości, zwartości i lęk przed przyczynkiem. Dużo więcej nauczyłem się z wypisów Hermanna Mellville’a o wielorybach niż Białej plamy Ryszarda Krynickiego. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
ADAM LIZAKOWSKI, „PISZĘ, ABY ZIRYTOWAĆ BOGA I ROZŚMIESZYĆ ŚMIERĆ” CHARLES SIMIC (1938–2023)
Człowiek wewnętrzny Milczę – on milczy jeszcze ciszej. Więc zapominam o nim. Kiedy się jednak pochylam, By zawiązać sznurowadła, On stoi wyprostowany. Rzucamy jeden cień. Czyj? (fragment wiersza w przekładzie Stanisława Barańczaka) Charles Simic zmarł 9 stycznia 2023 roku w domu opieki w Dover w Stanie New Hampshire w wieku osiemdziesięciu czterech lat. Laureat Nagrody Pulitzera w 1990 roku. W 2007 roku został amerykańskim laureatem poezji (U.S. Poet Laureate). W 2014 roku otrzymał Międzynarodową Nagrodę Literacką im. Zbigniewa Herberta. Urodził się w 1938 roku w Belgradzie, w byłej Jugosławii. Wraz z wybuchem wojny i okupacją kraju przez państwa Osi jego ojciec, inżynier elektryk, był kilka razy aresztowany. Aby nie narażać siebie i rodziny na dalsze niebezpieczeństwa, w 1944 roku uciekł do Włoch. Po wojnie wyjechał do Nowego Jorku, a rodzina poprzez Paryż dołączyła do niego dopiero w roku 1954. Rok później jego ojciec dostał pracę na stanowisku inżyniera w Western Electric Company, i rodzina przeniosła się do Oak Park (przedmieście Chicago), w którym Dusan zmienił serbskie imię na łatwiejsze – Charles. Ostatnie dwie klasy liceum spędził w River Forest High School. Jego matka pracowała jako krawcowa dla kompani Marshalla Fielda, znajdującej się na skrzyżowaniu ulic Harlem i Lake. Czteroosobowa rodzina zamieszkała w dwóch pokojach w wynajmowanym mieszkaniu w domu na Wesley Avenue. Dusan miał siedemnaście lat, gdy po raz pierwszy postawił nogę na ulicy tego podchicagowskiego miasteczka, zapewne nie przypuszczając, że kiedykolwiek będzie pisał wiersze. Gdy skończył osiemnaście lat, jego rodzice rozwiedli się. Po szkole średniej znalazł sobie biurową pracę w Chicago i rozpoczął wieczorowe studia, które jednak szybko zarzucił i przeniósł się na Wschód, do Nowego Jorku, jak najdalej od rodzinnego domu. Dopiero po dziesięciu latach znowu pojawił się w Chicago. O metropolii tej wiele lat później powie w wywiadzie dla Paris Review: „…miasto spowite dymem, w którym robotnicy fabryczni z twarzami pokrytymi brudem czekali na autobusy. Można powiedzieć, że to raj dla imigrantów. Miałem za przyjaciół Szwedów, Polaków, Niemców, Włochów, Żydów i Murzynów, którzy na zmianę próbowali mi wytłumaczyć Amerykę. Chicago dało mi moją pierwszą amerykańską tożsamość”. Jego pierwsze dwa wiersze ukazały się drukiem w Chicago Review w wydaniu zimowym z 1959 roku. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat. Następne dwa lata życia spędził w wojskowej bazie amerykańskiej w Niemieckiej Republice Federalnej. Lata mijały, a on nadal gryzmolił wiersze i publikował niektóre z nich w czasopismach literackich i książkach, nie spodziewał się jednak, że na dłuższą metę cokolwiek z tego będzie. Ludzie, z którymi pracował i się przyjaźnił, w większości nie mieli pojęcia, że jest poetą. Został i poetą, i tłumaczem poezji ze swojego rodzinnego języka, bo bez niego trudno byłoby dzisiaj powiedzieć wiele o nim jako poecie amerykańskim z serbskimi korzeniami. One odegrały ogromną rolę w jego amerykańskiej twórczości, bo już pod koniec lat 60. tłumaczył pierwsze wiersze poetów serbskich na język angielski. W 1970 roku opublikował kilka przekładów poezji Ivana V. Lalića pod tytułem Fire Gardens: Selected Poems 1956–1969, a także Vaska Popy i innych czterech jugosłowiańskich poetów: Ivana V. Lalicia, Branka Miljkovica, Milorada Pavica, Ljubomira Simovica. Przekłady szły w parze z nawiązywaniem znajomości, a nawet i przyjaźni, z tłumaczonymi poetami. Nawiązywała się korespondencja, a ta była także początkiem tłumaczeń jego wierszy pisanych po angielsku na język serbski. Przykładem tych znajomości i przyjaźni niech będzie list pisany w październiku 1973 roku przez Lalica do Simica, w którym powiadamia go, że razem z Paviczem zakończyli wybór jego poezji i wyślą go do wydawcy. Książka jednak ukazała się dopiero w roku 1983 w zbiorze pod tytułem Wiersze wybrane 1965–1982 (Izabrane pesme 1965–1982). Wtedy już popularność Simica była ogromna, uważany był za jednego z najlepszych poetów w Ameryce. Na stare lata często wspominał panią Miller, swoją profesor języka francuskiego: „co najmniej trzy razy w tygodniu mówiła, że Ernest Hemingway był uczniem ich szkoły”. Uczniowie cicho się z niej podśmiewali, bo Hemingway ponoć okropnie mówił po francusku. A nauczyciel języka angielskiego, pan Dolmetsh, zainteresował go literaturą, zachęcał do czytania Joyce’a i Faulknera oraz innych pisarzy XX wieku. Pół wieku później powie, że jego „wielkimi przodkami literackimi byli: Walt Whitman, Emily Dickinson, Wallace Stevens, William Carlos Williams, Vasko Popa, Zbigniew Herbert, Pablo Neruda, Cesar Vallejo i wielu innych”. Podążał także śladami Johna Ashbery’ego, Sylvii Plath i Roberta Creeley’a. Inspirując się ich poetyką, łącząc fantazję i realizm, przeszłość historyczną i teraźniejszość, osiągnął należne mu miejsce wśród poetów amerykańskich. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
Jarosław Barańczak, Klucz
Nawet nie jestem pewien, czy potrafiłbym cię odnaleźć. Choć chmury kłębią się wciąż tak samo jak tam, nad norweskim fiordem; ściany porastają winorośle o słodkich owocach, nad którymi krążą, jak kiedyś, stada nadlatujących znikąd szpaków. Na przemian chłód Wikingów i żar Achajów. Nic pośrodku. Żadnej chmary białych motyli nad kwitnącą łąką, rzeki o nurcie statecznym, który zdąża do wieczornego portu. Tylko sterty nieważnych gazet o dawno odbytych turniejach, bilety do muzeów, w których zastygła samotność obrazów Hoppera. Poplątane nuty, słuchane z balkonu sal przepastnych, jak poszukiwanie straconego czasu. Nie siadam już na tamtej ławce, bo i ją ktoś zabrał. Razem z kluczem, tym spod wycieraczki. A przecież o świcie miasto znów jaśnieje, kawa smakuje jak wtedy w tamtym bistro, kiedy podawała ją ciemnoskóra dziewczyna o dźwięcznym imieniu. Rozmawiamy, słowa składają się w obłoki płynące gdzieś w sobie znane strony. W dzwoniącym tramwaju ktoś jedzie, widzę jak uważnie spogląda na ulicę. Dopijam ostatni łyk, odchodzę od stolika. Wokół zwykłe tremolo poranka. [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
Marta Bocek, Stawała się
Wyobrażam sobie parujące zimną mgłą miesiące, gdy dziadek wyjeżdżał do sanatoriów. Było może tak, jak u Schulza, dom zostawał bez ojca. W kokonie zimy stawała się ojcem i matką, panią gospodarki. Samotność ścieliła się po podwórku i równie szybko ścinała się w lód, do którego można było przywyknąć. Zamiast w bajkach maczało się palce w obowiązkach. Tak, pierwsza była krowa. Przecedzała mleko. Zwoływała sąsiadów, gdy nadeszła pora świniobicia. Nosiła drewno z komórki. Rozpalała w piecu. I zawsze na zapiecku były kartofle, letnie, by dzieci mogły jeść, pozostawione w towarzystwie kotów i kur. [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
MARIAN LECH BEDNAREK, Skikać
skikać skikać po tym bożym świecie skikać skikać do buntu stare baby namawiać skikać skikać niech się zesrają ze strachu armaty wycelowane co nie pozwalają skikać jeszcze się nie ocieliła taka godzina by nie pozwoliła skikać jakże wierzę w to otwartym oknem gdzie majtochy sobie powiewają skikać skikać Piosenka Ajajaj Może wreszcie coś powiem A ja ja jaj a ja jaj Moja matka urodziła mnie Na zboczu miasta A ja ja jaj a ja jaj I wbito mi do gardła sztandar Wolności I zatkałem się A potem zapisałem się do zespołu ludowego A ja ja jaj a ja jaj A że to mi się spodobało a ja ja jaj Wbito mi też do ucha I powiewam sobie tak do dzisiaj Powiewam powiewam jakbym chciał przegonić Niechciane ciemności I wbito mi też do oka A ja ja jaj! a ja jaj! Wreszcie moja źrenica osiągnęła totalną erekcję! Brawo! Brawo! A ja ja jaj! To jest to! Nie wiedziałem że tak wygląda prawdziwe A ja jaj Sztandar nadal powiewa Ale oko boli! [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
Adrian Gleń, [*** a może…]
Nie można pisać ze złożonymi dłońmi. Paul Celan, Południk a może można a może trzeba ściskając je jak rylec jak dłuto jak kilof wyrżnąć bliznę w zasłonie powietrza [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
ZBIGNIEW CHOJNOWSKI, Próba ułożenia hymnu o miłości
Mówisz, że ty Kochasz bardziej Mnie niż ciebie ja. Miłość nie jest Większa albo mniejsza. Któż kładzie ją na szali? Ona porusza nas Niczym ziarenko, Z którego wyrósł las. 19 marca 2021 [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
PHILIP LARKIN, Dom jest taki smutny
Dom jest taki smutny. Został porzucony, Ma się wrażenie, że nietknięte przedmioty Chcą odzyskać ludzi. Jest osamotniony, Kiedyś pełen śmiechu, usycha z tęsknoty, Z bólem serca stoi z bliskich ograbiony Wspomina początki, winien być obrazem Rodzinnego szczęścia, a nie marnieć w pustce, Wszystko ogarnęła. Jak im było razem, Dowiesz się, spójrz tylko na zdjęcia i sztućce. Stołek do pianina, wysiedziany. Wazę. Z tomu High Windows (1974) [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
Ilma Rakusa, Niedzielne śniadanie
Niedzielne kazanie do siebie starannie otwierać szuflady (są pełne skarbów ziemi) słuchać bajania dziecka (sporo wie o świecie) zapędzić strach w kozi róg (tam jego miejsce) wyszeptać z siebie wściekłość (cicho i prędko) wierzyć w sny (nawet gdy są utopijne) książki całować jak przyjaciół (zasługują na to) przezwyciężyć gnuśność (tę paraliżującą pajęczynę) chwytać minuty za harcap (żeby znalazły się poza czasem) marmurkować ciszę (ponoć brzmi kolorowo) odkurzyć wspomnienia (potrzebują blasku) nosić syna na rękach (jest chory) kochać ptaki i ich pieśni (są niebiańską siłą) wątpić w granice (tylko mnożą przemoc) unikać walk o władzę (mają nieodwracalny ciężar) pisać listy (znak ufności) zachować przyzwoitość (ma nieomylne oblicze) mówić z wdziękiem (cała reszta się nie liczy) trwonić pauzy (w nich światło) rozszyfrowywać splątane cienie (czarodziejskie pismo) pomyśleć o Bogu (gdziekolwiek jest) głaskać przebudzenie (wciśnięte w poduszkę) i tak dalej dalej [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
CHARLES SIMIC, Motel w raju (Motel in Paradise)
Miliony zabitych; wszyscy byli niewinni. Siedziałem w swoim pokoju. Prezydent ględził o wojnie jak o magicznym napoju miłosnym. Przecierałem oczy ze zdumienia. W lustrze zobaczyłem własną twarz Podwójnie skasowaną jak znaczek pocztowy Żyło mi się wygodnie, ale życie było okropne, Tak wielu żołnierzy było tego dnia na drogach Takie wielkie tłumy uchodźców Oczywiście wszyscy oni rozpłynęli się Niczym ślady na piasku Historia oblizywała zakrwawione usta. Na płatnym kanale mężczyzna i kobieta Namiętne się całowali, rozrywali Ubrania, patrzyłem na tv Z ściszonym głosem w ciemnym pokojem Z wyjątkiem jasnego ekran, na którym było Za dużo czerwieni i różu. [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
KS. JERZY SZYMIK, EWANGELIA PANA NASZEGO JEZUSA CHRYSTUSA GLOSSY (6)
SZEMRZĄCY I. śledzili Go, żeby Go oskarżyć (Mk 3,2) II. szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie (Łk 15,2a) III. Herod mówił: „Jana ściąć kazałem. Któż więc jest Ten” (Łk 9,9) IV. biada wam! (Łk 11,46; 47; 52) V. Nie chcemy, żeby ten królował nad nami (Łk 19,14b) glossa I To dopiero trzeci rozdział Markowej Ewangelii, jej rozbieg zaledwie, a tu już: śledzą Go żeby Go oskarżyć, naradzają się, jak Go zgładzić. Od początku budzi odmowę, wrogość, furię, żądzę mordu. Uczeń nie jest nad mistrza. Kiedy nas śledzą, oskarżają, odbywają narady przeciwko, chcą nas zgładzić – jest jak być powinno: naśladując Mistrza, trzeba cierpieć i zostać odrzuconym. Zajmują się tym dzisiaj – jak w Ewangelii – faryzeusze i zwolennicy Heroda, czyli połączone siły intelektualnej elity i zwolennicy dzieciobójstwa (nawet jeśli to już inny Herod, Antypas, to imię zyskało szatańską sławę dzięki dzieciobójstwu). A kiedy pada pytanie: „Co wolno – życie ocalić czy zabić?”, oni milczeli wtedy i milczą dzisiaj. glossa II Łukasz na tle obrazów radości – odnaleziona drachma, ocalona owca – maluje ponury obraz szemrzących. Szemrane towarzystwo. Dominują dziś dwie interpretacje tego szemranego towarzystwa. Jedna: to obraz katolickich hipokrytów, uważających się za lepszych, wiernych nauce moralnej Kościoła, konserwatywnym wartościom. Zakute pały, nienadążające. Faryzejskość miałaby tu być synonimem wierności. Druga: „szemrani” to była moralna i intelektualna elita, awangarda judaizmu a ich obraz w Ewangelii jest zniekształcony przez chrześcijan, do których nie przystali i tym samym byli przez nich traktowani wrogo – zapowiedź antysemityzmu i holokaustu. Wszystko dobre, co nagina Słowo pod antykościelną awersję i nienawiść. O, barany i drachmy, szemrzący i pogubieni: oby was Pasterz wziął na ramiona, oby was znalazła miotła moherowej kobiety. [Dalszy ciąg w numerze] Powrót do numeru
PIOTR WIESŁAW RUDZKI, 8 PIEŚNI LESZKA ALEKSANDRA MOCZULSKIEGO SŁUCHANYCH W DRODZE DO KRAKOWA (2)
KOROWÓD II (1971) W pewnym momencie poeta zawiesza głos, pragnąc podzielić się czymś, co zdradził już kiedyś tylko pewnej pani, a teraz może powiedzieć akurat mnie: piosenka Korowód to współczesny dance macabre. Na pytanie, czy kompozytor Pawluśkiewicz nie miał żalu do autora drugiej wersji tej piosenki, Marka Grechuty, o to, że ten stworzył na bazie tego samego tekstu zupełnie inną kompozycję, zaprzecza ruchem głowy. Wspomina swój przyjazd do Opola na Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej, na którym piosenka zostaje uhonorowana nagrodą ministerialną: jej takty słyszy bardzo szybko, już idąc z dworca kolejowego, ponieważ kompozycja – typowana do wysokiego wyróżnienia – musi być rzetelnie przygotowana przez zespół Anawa do prezentacji podczas gali finałowej; próby trwają więc w ciągu dnia; muzyka niesie się po mieście; jedna jaskółka zda się czynić wiosnę (było naonczas tradycją, iż piosenka ćwiczona w dniu oficjalnego ogłoszenia listy laureatów ostatecznie nie mogła się na niej nie znaleźć). Później w Łagowie na czarno-białym celuloidzie powstaje film poetycki, na którym grupa muzyczna wraz ze swoim wokalistą podąża polnymi drogami w swoistym pochodzie – dźwigając „trumnę” (w tej roli: wiolonczela). Podoba mi się ta konwencja. W pełni poddaję się aurze wytworzonej przez transową muzykę, tak jakbym uczestniczył w seansie hipnotycznym. Pomimo że nie rozumiem do końca jej przesłania. Własnym zachwytem dzielę się – podczas rozmowy telefonicznej w jedną z wigilii – z autorem tekstu. Jest mu miło. Dziękuje. * Korowód II Jak to się dzieje, że ktoś jeszcze raz sięga po tekst, który przed chwilą nagrał, żeby zrobić z niego coś całkiem innego i zaskakującego? Jak to jest, że czasem artysta potrzebuje tak zwanego zwrotu przez sztag (w nomenklaturze żeglarskiej: zmiany kursu), żeby jeszcze raz powiedzieć to samo, lecz jednak inaczej? Jedno jest pewne: w przypadku drugiej wersji Korowodu nowemu kompozytorowi nie wolno poprzestać tylko na jednej jego zwrotce, lecz nowymi nutami powinien opatrzyć całość (wszystkie cztery części tekstu). I tak się właśnie dzieje, kiedy po tekst sięga krakowski artysta Marek Grechuta – wokalista grupy Anawa, tej samej, w której funkcję głównego kompozytora pełni wspomniany Jan Kanty Pawluśkiewicz. Oto nowy fragment tego utworu: Zapatrzeni w tańcu, zapatrzeni w siebie, zapatrzeni w słońce, zapatrzeni w niebo, wciąż niepewni siebie, siebie niewiadomi, pytać wciąż będziemy, pytać po kryjomu… W końcu mamy pewność: chodzi o taniec. To „w tańcu” wydają się podążać uczestnicy nietypowego przemarszu – bohaterowie tej piosenki (ludzie), z którymi potencjalnie mogą i prawdopodobnie powinni utożsamiać się także czytelnicy lub skupieni słuchacze (jako reprezentanci tego samego rodzaju ludzkiego). Na tym polega chyba ukryty mechanizm owego tajemniczego współczesnego dance macabre, choć w tekście ani razu nie pada sformułowanie „taniec śmierci” – choć autor na temat swojego zamysłu nie chce puścić najmniejszej pary z ust. Utwór jako nowoczesny moralitet zwraca bowiem uwagę na potrzebę ciszy, autorefleksji i kontemplacji własnej kondycji egzystencjalnej. Dotyczy to każdego człowieka. Zwłaszcza wówczas, gdy tak naprawdę my, ludzie, jesteśmy „wciąż niepewni siebie” (ponieważ nasza buta i pycha i tak na dłuższą metę nie pozwolą nam cieszyć się spokojem człowieka pewnego swojej przyszłości) i „siebie niewiadomi” (nie znamy siebie do końca, bowiem najczęściej uciekamy od siebie, nie pozwalając dojść do głosu naszemu najgłębszemu ja; idąc tym tropem: nie próbujemy dochodzić prawdy, skąd przychodzimy i dokąd idziemy, nie mówiąc o prostym pytaniu o sens – po co to wszystko?). Dotąd jednak godziliśmy się i wciąż godzimy na role niemych manekinów na balu lub głupkowatych członków chocholego tańca. „Zapatrzonych w siebie”. Kręcących się wokół własnej osi, a więc skupionych na sobie, na własnym egoizmie i dążących do osiągnięcia doczesnego dobrostanu. Bezmyślnie wypatrujących jakichkolwiek znaków na „słońcu” lub „niebie”. Poprzestających na zadawanych pod osłoną tej lub innej nocy – „po kryjomu” – pytaniach… Czy z tego tekstu na pewno to wynika? Chyba tak. Chyba, bo nigdy do końca nie jesteśmy w stanie dotrzeć do pierwotnego zamysłu, zrodzonego w głowie autora – o ile on sam nie uchyli rąbka tajemnicy i o nim nie opowie. Wszak wiele interpretacji o charakterze filologicznym lub muzykologicznym, które roszczą sobie prawo do nieomylności, w rzeczywistości rozmija się z prawdą lub prezentuje tylko jej skromny wycinek, zniechęcając przy tym odbiorcę swoim nadętym tonem. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
WALDEMAR ŻYSZKIEWICZ, MARZEC PO KRAKOWSKU
Pięć desek kreślarskich formatu A2, umieszczonych tak, żeby dało się na nich coś narysować, wymaga trochę przestrzeni. Toteż nic w tym dziwnego, że chcąc sobie urozmaicić żmudną pracę nad projektami z zakresu budownictwa ogólnego, spotkaliśmy się tego dnia późnym popołudniem u Tadka, przy ulicy Kościuszki 32. Mieszkanie z rozległym salonem, w eleganckiej, choć niezbyt dużej kamienicy należało oczywiście do jego rodziców. I pomagało swym właścicielom radzić sobie nie z takimi wyzwaniami. Żaden z dwóch pozostałych krakusów w tzw. naszej piątce nie miał porównywalnych możliwości lokalowych. Mieszkanie rodziców Wojtka było po prostu nowocześnie małe. U drugiego Tadka, którego dla uproszczenia komunikacji nazywaliśmy Tadziem, też nie było dostatecznie dużej przestrzeni, mimo że mieszkał w willi w Cichym Kąciku. My z Markiem, przybysze spoza Krakowa, w ogóle nie startowaliśmy w tej konkurencji. Wieloosobowy pokój w akademiku Politechniki przy Bydgoskiej 19 B, w którym raz mieszkałem, innym razem waletowałem, nie wchodził przecież w grę. Wola Justowska, gdzie w wynajętym pokoju rezydował Marek, była trochę zbyt odległa. Solidne, po mieszczańsku umeblowane mieszkanie na Zwierzyńcu zapewniało nie tylko gościnę, ale dawało też poczucie komfortu. Spory ideowe oraz burza hormonów Dzień był pochmurny, suchy, niezbyt zimny. Zaczynaliśmy pracę jeszcze przy dziennym świetle, do wiosennej równonocy brakowało już tylko kilkunastu dni. Owszem, trochę rysowaliśmy, prace postępowały, ale przecież nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy sposobnej okazji nie wykorzystali też towarzysko. Myśmy się naprawdę lubili, spotkanie robocze po trosze stanowiło pretekst: poradzilibyśmy sobie z projektami i w pojedynkę. Pod wieczór, gdy za oknem ściemniało, poczęstowano nas herbatą. Znalazło się i coś do herbaty. Rozmowy wykroczyły nie tylko poza tematykę zawodową, ale i młodzieżowo-studencką. Na tym etapie szukaliśmy nie tylko swego miejsca w społecznej rzeczywistości, lecz próbowaliśmy także od nowa wytyczyć granice ludzkich wyobrażeń o tajemnicy życia, o Wszechświecie. Czy Bóg-Stwórca i prawodawca jest nadal człowiekowi potrzebny, czy wystarczy Wielki Wybuch materii z niczego? Skończoność versus nieskończoność. Spieraliśmy się kiedyś o to z Tadkiem, rywalizując o zainteresowanie pewnej Ewy… Albo uparcie deklarowana wyższość socjalizmu nad kapitalizmem, o imperializmie już nie wspominając, versus pokusy, jakie oferował każdy wakacyjny wyjazd zagranicę? W tej materii najostrzejszy spór wiedli ze sobą imiennicy, bo Tadzio żył rodzajem nostalgii za Ghaną, gdzie spędził trochę czasu z ojcem, pracującym na inżynierskim kontrakcie. Natomiast Tadek podkreślał polskie osiągnięcia w zakresie laserów i farb emulsyjnych. Z kolei Marek starał się na chłodno analizować szanse na sensowne życie oraz możliwość urządzenia się na stałe w Polsce. Jako jedyny z nas miał samochód, kupiony za pieniądze zarobione podczas wakacyjnego pobytu w Belgii. – A ja mam to wszystko gdzieś! – Wojtek starał się unikać drażliwej problematyki, wychodząc z założenia, że samo gadanie jeszcze nigdy niczego nie załatwiło. Co do mnie, nie miałem jasności w tej sprawie: nasza ówczesna sytuacja wcale mi się nie podobała, ale też nie widziałem racji dostatecznej dla wyjazdu na stałe. Bo niby dlaczego? Skazywać się na status obcego? Przybysza? Migranta? Przecież lepiej być u siebie. Jeśli dodać do tego nasze zainteresowanie dziewczynami, naturalne i silne, bo powodowane burzą hormonów… Tak, druga połowa lat 60. była dla naszego pokolenia okresem niepokojów wewnętrznych, od czasu do czasu zręcznie jednak stymulowanych z zewnątrz. Rewelacje z Monachium Po herbacie wróciliśmy do przerwanej pracy. Nie pamiętam już, kto zaproponował, żeby włączyć radio. Wśród znajomych trzasków, tego dnia niezbyt dokuczliwych, udało się złapać Wolną Europę. Audycji z monachijskiej rozgłośni słuchaliśmy jednym uchem do chwili, kiedy w wiadomościach podano informację, która nas zelektryzowała. Nie, wcale nie szło o to, że w środowisku uniwersyteckim Warszawy panuje wrzenie, ani nawet o to, że milicja prowadzi jakieś działania represyjne. O niepokojach, wywołanych zdjęciem z afisza dejmkowskiego spektaklu Dziadów, o zbieraniu podpisów w tej sprawie, o wyroku na Janusza Szpotańskiego, wreszcie o niedawnym relegowaniu z uniwersytetu warszawskiego Michnika i Szlajfera myśmy już przecież mniej czy bardziej szczegółowo wiedzieli. Wieści z Warszawy uznaliśmy za część informacyjnej rutyny. Ucha nadstawiliśmy, gdy lektor RWE oznajmił, że studencki protest obejmuje również środowiska akademickie w innych miastach, w tym krakowskie i bodaj trójmiejskie. Na równe nogi postawił nas dopiero końcowy fragment informacji. Jedno krótkie zdanie, że protestacyjny ferment pojawił się m.in. wśród studentów Politechniki Krakowskiej. Tego było już nam za wiele. Jak to? Studenci naszej uczelni włączyli się w słuszny protest przeciwno komunistycznym władzom PRL-u, a my nic o tym nie wiemy? Przecież od dawna nie byliśmy już żadnymi beanami, wręcz przeciwnie, zaczynając szósty semestr pięcioletnich studiów, właśnie przekroczyliśmy półmetek… Byliśmy naprawdę dobrze osadzeni w akademickim siodle. Wiedzieliśmy z kim warto, a z kim nie warto rozmawiać. Mieliśmy własny ranking profesorów i nauczycieli akademickich, odnoszący się zresztą nie tylko do kadry z macierzystego wydziału budownictwa lądowego. Znaliśmy ciekawych ludzi studiujących inne specjalności, po prostu nie dawaliśmy się już nabierać na żadne plewy, tak się nam przynajmniej wtedy zdawało… A tu proszę, cóż za sztemp! Dziś powiedziano by raczej: obciach. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
WOJCIECH KASS, NOTES (54)
24.04.2012 Zapis w Dzienniku Iwaszkiewicza z 27 sierpnia 1979, na blisko pół roku przed śmiercią: „Czasem mi się zdaje, że to nie jest to, że ja przestaję rozumieć świat, ale że właśnie zaczynam pojmować, jak to wszystko znikome i niewarte uwagi, co się dzieje i co oplątuje prawdziwe znaczenie świata. To cudowne rosyjskie słowo sujeta – wszystko mi się wydaje właśnie tą sujetą, mydleniem oczu, niepotrzebnym hałasem. Świat wydaje mi się czasem jednym festiwalem sopockim”. Po trzydziestu latach od tych słów to, co zaledwie wydawało się poecie, stało się pewnikiem. Bo czy światu, takiemu jakim był w 1964 roku, kiedy się urodziłem, czy temu światu (jak to określić?) – nie zanika rdzeń, nie wysycha źródło? Chodzi mi o jego kulturowe ramy, cywilizacyjny krąg wartości, coś, co określiłbym mianem bytni, w której język przede wszystkim służył przekazywaniu komunikatów najważniejszych i utrwalał kody, dzięki którym rozumiałem literalne przekazy dawnych wieków, kiedy to pismo i jego znaki wciąż stały w centrum usiłującej nazwać się i ustalić cywilizacji, i kiedy żaden post- (modernizm, nowoczesność) nie dochodził do nas. Co nie znaczy, że już nie zaczynał mościć sobie leża w języku po to, aby jak pług wtargnąć w grunt świadomości społeczeństw. Iwaszkiewicz, kiedy zapisywał „swoje wrażenie”, miał już osiemdziesiąt pięć lat, ja za kilka miesięcy skończę czterdzieści osiem. Po czterdziestu latach od Iwaszkiewiczowego zapisu także ja – około czterdzieści lat młodszy – czuję omal identycznie, a mianowicie, że oplata nas koszmarny korowód spraw nieważnych, idiotycznych, które są odpadem potężnego, acz nie w pełni zauważalnego wybuchu metafizycznego kosmosu człowieka i dotychczasowych jego wiązań ze zjawiskami, rzeczami, wartościami kultury oraz przyrodą. Odpadem, który wciąż rozkłada się na mniejsze cząsteczki. Cóż tam „sopocki festiwal”, dzisiaj wydaje mi się, że świat zapakowany został do diabelskiego bębna, obracającego się z zawrotną prędkością. I pomyśleć, że wyobrażaliśmy go sobie jako ogród, w którym każde stworzenie ma swoje miejsce. To wyobrażenie tkwiło jeszcze w literaturze polskiej na początku XX wieku, w ogóle – ogród był kierunkiem litery polszczyzny, gdy ta zaczęła przybierać formę pod piórami jej renesansowych, najznakomitszych ogrodników i zarazem strażników. Sujeta, czyli rwetes, nieukierunkowana krzątanina, chaos, rozwrzeszczana arena, pochyła i nieoznaczona bieżnia. A zatem to już – zamazywanie istotowości życia, jego centrum i zamieszkiwania w nim. 29.04 W tym roku światło dyszącego już ostatnim dniem kwietnia wydaje się jakieś inne, bardziej przyjazne, ciepłe, więcej – jakby starało się ono przybrać cielesną powłokę. Zjadałbym je chętnie w całości niczym światłożerca. Niczego mi nie brakuje. 29.04 Dałem na mszę za duszę ojca. Zmarł 22 maja w nocy, przed dwoma laty. „Wiesz co? – mówi do mnie mój syn Bruno – Kiedyś wracałem z dziadkiem do domu. Było ciemno, a on do mnie: Zobacz, lampiony świecą się jak dupska umarlaków”. Bruno był wówczas co najwyżej dziesięciolatkiem. Dzięki niemu jednak uświadomiłem sobie, że ojciec posiadał talent językowy. Mówił żywo, a to co mówił miało swoją własną plastykę, czasem nawet wyłaniającą się rzeźbę, częściej jednak kontur. Bywało, że rzucał celnym, niebanalnym porównaniem, trafnym przezwiskiem, oddającym charakter lub powierzchowność człowieka. Że też Bruno zapamiętał dziadkową metaforę. Pewnie dlatego ten powrót z dziadkiem i jego słowa zapamiętał, bo oprócz śmiechu przeszył go dreszczyk grozy. Bruno lubi się bać i zarazem śmiać. 21.05 W drodze powrotnej z Sopotu do Prania odbieram telefon od S., która oznajmia: „Punia nie żyje”. Myślała, że śpi, lecz kiedy podeszła bliżej i ją dotknęła, nasza kotka była sztywna. Leżała na podłodze w progu sypialni. I wilczyca Bryza / Bryzunia odeszła podczas naszej nieobecności. Pod względem odchodzenia zwierzęta są bardziej dyskretne niż ludzie. Robią to niejako na boku, usiłują zejść z oczu pozostałym domownikom, im po prostu wydaje się, że zaczynają być niewidoczne, przezroczyste. W każdym razie nie chcą sprawiać kłopotu, dlatego Punia i Bryza wybrały na śmierć porę, kiedy nie było nas w domu. Po południu, około 16.00, włożyliśmy trupka do kartonu. Kotka była lekka i sztywna jak rzeźba z papier mâché pokryta sierścią i złożyliśmy ją do dołka na cmentarzyku naszych zwierzątek – Bryzy i Gosza Pierwszego. Przygnębiał mnie gwałtowny kontrast słonecznej pogody, kwitnących bzów, mleczy, głogów, widzianych w drodze z Sopotu kasztanów i rzepaku oraz ciemnego, wilgotnego i ślepego dołka w ziemi, z której to wiosenne kwiecie wyrastało. W tym roku minie piętnaście lat od chwili, kiedy zamieszkaliśmy i podjęliśmy pracę w Praniu. Tyle lat miała Punia, która była z nami prawie od początku. Ponieważ w naszym domu grasowały myszy, zapytaliśmy miejscowego weterynarza, czy dałoby się zdobyć na poczekaniu małego kota. I on wskazał nam w Rucianem-Nidzie adres, pod którym niedawno jedna z kotek się okociła. Właścicielka powiedziała: „Bierzcie którego chcecie, matka to dziwka”. Wzięliśmy szylkretową kotkę, bo mówili, że dziewczynki są łowne. Mieściła się w dłoni i nie umiała pić mleka ze spodka. Punia nie otwierała pocztu naszych piesków i kotów w Praniu. Wpierw bowiem pożyczyliśmy kota od babci Szurcowej, która prowadziła sklep w Krzyżach. Zapytałem, czy ma na stanie trutkę na myszy, a ona: – Na co panu trutka, bierz pan kota. – Jakiego kota? – Mojego, pożyczę panu. Krzyżacki kot sprawił się dobrze, zapragnęliśmy własnego, a tego należało przecież oddać. Ponadto przypałętał się do Prania znajda, całkiem ładny pies maści kawy z mlekiem, którego nazwałem Puszkin, gdyż – takie odnosiłem wrażenia – wśród jego przodków były charty. Poszedł sobie po trzech miesiącach, ale to dzięki niemu, a raczej wizycie z nim u miejscowego weterynarza dowiedzieliśmy się o miocie, z którego do Prania przywieźliśmy koteczkę. Punia została matką, ale przede wszystkim była najbardziej „ludzkim” zwierzątkiem z całego zwierzyńca, jaki posiadaliśmy. W jej oczach dostrzegaliśmy ból i cierpienie, ofiarność i wdzięczność. Te oczy umiały prosić, umiały błagać, ale o co właściwie? [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
ZBIGNIEW MASTERNAK, TYLKO KONI ŻAL…
Z cyklu „Księstwo” – Czuję się trochę – jak w pierwszym wagoniku rollercoastera… – uśmiechnęła się Renia, gdy przejeżdżaliśmy przez Paryż „czternastką” – według informacji najnowszą, najszybszą i w ogóle „naj, naj, naj” linią metra. – Pamiętasz, jak do Puław przyjechało wesołe miasteczko? – chichotała. Namówiła mnie na przejażdżkę na rollercoasterze. Nienawidzę karuzeli i tym podobnych – wsiadłem tylko dlatego, żeby nie wyjść na mięczaka. Niestety, gdy to diabelskie urządzenie zaczęło się kręcić, zwymiotowałem na innych pasażerów. Kawałki niestrawionego hamburgera wpadły we fryzurę utapirowanej matrony z Końskowoli albo Góry Puławskiej. Chciała mnie potem zabić poplamionym parasolem z reklamą banku spółdzielczego. Staliśmy tuż przy szybie, z której rozciągał się niesamowity widok na tunel. Wrażenie było kosmiczne – od jakiegoś czasu byłem wielbicielem literatury science fiction i wszystko cokolwiek bardziej skomplikowane od konstrukcji cepa wzruszało mnie powabem gwiezdnej nowoczesności. – Miałam sen – powiedziała Renia. – Szłam przez Puławy w kożuchu, który mi kupiłeś. Była ze mną Futrzak, moja przyjaciółka. Obie miałyśmy włosy ufarbowane na czarno, zaplecione w długie, grube warkocze. Nosiłyśmy spódnice – wielobarwne, długie po kostki. Byłyśmy Cygankami… – urwała, bo pociąg zatrzymał się na kolejnej stacyjce. Wysiedliśmy, żeby się przesiąść do linii numer jeden. Właściwie z każdego miejsca było blisko do jakiejś stacji – wszędzie widniały strzałki wskazujące właściwy peron. Trzeba było tylko znać docelowy kierunek – nazwa ostatniej stacji była przypisana strzałkom. Na peronie znajdowała się też elektroniczna tablica, która pokazywała czas przyjazdu najbliższych pociągów. – A ile osób czyta książki! W Warszawie jest ich zdecydowanie mniej… – nie przestawałem się zachwycać. W metrze były zamontowane automaty, do których wrzucało się po kilka euro i wypadała książka – w ten sposób kupiłem Nędzników Hugo. Zamierzałem na tej lekturze poćwiczyć swój francuski. – Może dlatego, że warszawskie linie są za krótkie – wtrąciła cierpko Renia. Nie lubiła, kiedy przestawałem jej słuchać. Z głośników leciały kawałki z musicalu Notre-Dame de Paris z Garou w roli Quasimodo. Powiedziałem o tym Renacie, która kompletnie nie znała francuskiego. – Aha, pamiętam – powiedziała Renia. – Chociaż bardziej wolę książkę Hugo. Pewnie chodziło jej o wątek miłosny archidiakona Frollo i tej pięknej Cyganki, chyba Esmeraldy. – Quasi-mondo, oto jak można nazwać Paryż – powiedziałem. – Ten dzwonnik to pokraka. Ktoś, kto wzbudza odrazę, a jednocześnie szacunek. Jak Paryż. – Lubiłem się tak wymądrzać. Jakim cudem Renata mogła ze mną wytrzymać? – Z Quasimodów cenię sobie tylko włoskiego noblistę… – Renia znów się ze mną przekomarzała. – Zobacz, w metrze jest cała masa małych sklepików… – zmieniła temat. – O Boże, co za ceny! … – jęknęła. Metro – współczesny labirynt Minotaura. Raczej – Metrotaura. Rozglądałem się za kimś, kto odgrywałby taką rolę. – Wróciłyśmy do Puław z Kazimierza Dolnego, gdzie żebrałyśmy na rynku. Szłyśmy zadowolone, bo naciągnęłyśmy turystów na mnóstwo kasy. Nagle podbiegł jakiś chłopak i wyrwał mi torebkę. Byłam przerażona – bałam się, że ukradł mi telefon, pieniądze, dokumenty. Sprawdziłam kieszenie. Znalazłam telefon i pieniądze. Mimo to zadzwoniłam na policję. Zanim przyjechali, okazało się, że ukradziono mi stary dowód i przeterminowaną legitymację licealną. Nie były mi już potrzebne – nosiłam twoje nazwisko. Zniknęłyśmy stamtąd przed przyjazdem policji – oni nie znoszą Cyganów. Poszłyśmy na targ. Futrzak kupiła sobie czerwoną bluzkę za trzy złote sześćdziesiąt groszy. „Też sobie kup – namawiała mnie – zobaczysz, będzie ci pasować”. „Chodźmy stąd!” – powiedziałam do Futrzaka i wróciłyśmy do naszego taboru. Ty byłeś królem naszej grupy. Siedziałeś przy ognisku i patrzyłeś na mnie… – uśmiechnęła się. – To znaczy, że nadchodzi w naszym życiu czas żebrania – tyle wywnioskowałem z jej snu. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
WE FRAKU I W PIŻAMIE, Z JANEM WAGNEREM ROZMAWIA TADEUSZ DĄBROWSKI
Tadeusz Dąbrowski: Janie, jesteś zaprzyjaźniony ze współczesną literaturą europejską, zwłaszcza poezją, wiele podróżujesz, poznajesz kolejne generacje poetów, a przed trzema laty wydałeś w oficynie Hanser, wraz z Federico Italiano, monumentalną antologię nowej poezji naszego kontynentu pt. „Grand Tour. Reise duch die junge Poesie Europas”. Czy – mając tak świetną orientację w tym, co i jak się obecnie pisze – dostrzegasz jeszcze w naszym zglobalizowanym świecie jakieś ciekawe, inspirujące różnice między poetyckimi głosami z poszczególnych krajów, czy może i one, podobnie jak reszta kultury, uległy pewnej homogenizacji? Jan Wagner: Dostrzegam bardzo wyraźnie rozmaite narodowe wpływy. Jeżeli przyjrzeć się choćby nowej poezji rumuńskiej, widać w niej oczywisty wpływ rumuńskiego surrealizmu. Hiszpańska liryka jest bardzo specyficzna, poezja brytyjska wciąż jeszcze ma w sobie ten przezabawny tongue-in-cheek, a więc rodzaj humoru, czasem sarkastycznego, wyrażanego z pełną powagą. Z drugiej strony daje się zauważyć to, o czym powiedziałeś: spojrzenie zwłaszcza najmłodszych autorów wybiega często poza granice rodzimych literackich tradycji. Ale nie nazwałbym tego ujednoliceniem, raczej twórczym wpływem. Fascynujące są na przykład szwedzkie wiersze zapożyczające się u Rimbauda czy niemieckie wiersze zainspirowane rosyjskim modernizmem, a więc granice przekraczane są w wielu kierunkach. Nie może być jednak mowy o jakiejkolwiek homogenizacji poetyckiego języka współczesnej Europy. To podzielona na lokalne tradycje wspólna przestrzeń kulturowa. Także formalnie czy gatunkowo poezja dzisiejszej Europy jest bardzo zróżnicowana. Chciałbym Cię zapytać o sytuację poezji w Niemczech. Na spotkanie autorskie, w którym wczoraj brałeś udział, przyszło bardzo dużo ludzi. Czy we współczesnym pejzażu kulturalnym Niemiec poezja wciąż jest czymś istotnym? A może stanowi już tylko element mieszczańskiego rytuału, rodzaj przyzwyczajenia? To ciekawe, bo ja w ten sposób zawsze myślałem i myślę o Polsce: że to w Twoim kraju poezja odgrywa niezwykle ważną rolę. Nie tylko ze względu na znanych w świecie klasyków, ale także młodych polskich poetów. Twoje wrażenie z wczorajszego spotkania, które rzeczywiście zgromadziło sporą publiczność, może być nieco mylące. Podobnie jak kiedyś czytelnicy zainteresowani poezją należą do mniejszości, ale trzeba przyznać, że jest to bardzo entuzjastyczna mniejszość. Niezależnie od tego, jak często mówi się o śmierci poezji, wiersze są nadal czytane, ponieważ – o tym jestem święcie przekonany – poezja jest dla wszystkich, oferuje nam coś uniwersalnego, jest czymś głęboko ludzkim i potrafi zaspokoić nasze najgłębsze duchowe potrzeby, nawet jeżeli ludzie, także ci tworzący festiwalową publiczność, nie zdają sobie z tego sprawy. I teraz nadszedł czas na anegdotę o Enzensbergerze… Tak, kiedy wczoraj rozmawialiśmy o ilości czytelników w Niemczech, zacytowałem Hansa Magnusa Enzensbergera, wielkiego niemieckiego poetę, który stwierdził kiedyś, że w każdym kraju, niezależnie od jego powierzchni oraz ilości jego mieszkańców, istnieje stała, ściśle określona liczba czytelników poezji. I wynosi ona 1354. I szczerze mówiąc, gdy patrzę na USA, Polskę, Litwę czy Niemcy, tak rzeczywiście jest. Pytam moich amerykańkich przyjaciół o nakłady książek poetyckich w USA, podejrzewając, że w tak wielkim kraju muszą być one dużo większe niż, powiedzmy, w Słowenii, i ku własnemu zdziwieniu słyszę, że oscylują wokół tysiąca egzemplarzy… Często porównujesz poezję do dzieciństwa, bo również dzieci próbują zmieniać świat za pomocą słów. Jak pisać wiersze, aby były po dziecięcemu odkrywcze, ale nie dziecinne. Bo dziecięcy i dziecinny to jednak dwie różne sprawy… To rzeczywiście wielka sztuka – zachować w sobie dziecięcą pasję i ciekawość świata, świeży zachwyt tym, co się widzi i słyszy, nowych słów czy sformułowań, i tak to wszystko językowo opracować, by czytelnicy także mieli poczucie, że obcują z czymś nowym i zaskakującym. By ten zachwyt mógł się im udzielić. Łatwo to swoje dziecięce zdziwienie, tę dziewiczą fascynację, w wierszu spłaszczyć, strywializować, zamienić w kicz… Z pewnością. Dlatego trzeba – po tym pierwszym dziecięcym olśnieniu – bardzo silnie się dyscyplinować. Po tym pierwszym darze, jakim jest zachwyt, przychodzi czas na ciężką pracę, by poprzez tekst móc go dostarczyć odbiorcy. W przeciwnym razie ten dar zostanie roztrwoniony. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
RYSZARD KOŁODZIEJ, Rosz Haszana
będziesz moją żoną równie dobrze mógł powiedzieć bądź moim osłem psem pilnującym owiec garnkiem kuchennym nosidłem na wodę szukam cię po omacku ukryty nad ukrytymi zbierz moje łzy policz je wypij a ty córeczko żyj po swojemu jak estera waszti nie pozwól się kneblować Powrót do numeru
BOGUSŁAW KIERC, Wierzę
Wierzę, że jesteś teraz w tej osobie, co stoi obok; to znaczy, że w niej są postaci obie: jedna jest Tobą, a druga jest nią taką, jaką bywa dzień w dzień, jak mniemam, i, będąc Tobą, jest równie prawdziwa, jak, gdy Cię nie ma w niej tak wyraźnie, jak – nie wiem, dlaczego – w mgnieniu, gdy miła dziewczynka do mnie, całkiem nieznanego, się przytuliła. Powrót do numeru
JERZY ŚLESZYŃSKI, Sierota 65
Sierota lat 65 patrzy w kąt przedpokoju na stos notatek matki obok makulatury jest tam dużo na jego temat że nie pomaga nie ma serca i uczuć że mało umie i wciąż są z nim problemy sierota lat 65 przypomina sobie właśnie odnalezione zdjęcia kobiet czarno-białe z odręcznymi dedykacjami dla miłego i sympatycznego pana który był przecież jego ojcem sierota lat 65 stoi na stosie rzeczy rzeczy samych w sobie i niepotrzebnych gromadzonych w rodzinnej szafie chowanych lub zapominanych kupowanych i nigdy nieużywanych żeby łatwiejsza była skarga na los sierota lat 65 szykuje się na pogrzeb nie tak dawno ojciec teraz matka znowu będzie chował obolałą pamięć jak gdyby wspólne życie i więzy krwi dla niego znaczyły tylko wyrzucanie i uporczywe zakopywanie coraz głębiej Powrót do numeru
CZESŁAW MIROSŁAW SZCZEPANIAK, * * * Już nie chodzę.
* * * Już nie chodzę. Coraz gorzej słyszę. Tylko patrzeć, jak oślepnę. Trzeba jeszcze poczekać na pełną kontemplację. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
JADWIGA NOWAK, Gniew bogów
SpokójWreszcie wielki spokójNie trzeba nabierać dużo powietrza, nie trzeba mówić ani pisaćŁagodne, acz stanowcze: – Ne treba – które usłyszał Mandelsztam, kiedy wróciłZnikąd donikądNiepotrzebnie tak się niepokoił, zupełnie niepotrzebnie, na siłę, chciał wracaćZawieszony już w próżni, lekki jak piórkoSama skóra i kościMiędzy żywych Kiedy przybił wreszcie do brzeguNie poznałby go nawet stary wierny pies SpokójWreszcie wielki spokójBogowie się gniewająI już nic nie trzeba Bogoria 8/04/2022 [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
JAN WAGNER, stary motocyklista
sapiąc zsiada z maszyny, skrzypiąc skórą, długowłosy, sztywny jak jakaś mumia z epoki brązu. mieszka w ogóle, jak mówi, w górach montany, mówi: ponad pięćdziesiąt lat temu zabrał do siebie kobietę, wykopał dla niej staw rybny, było w nim dziesięć japońskich karpi, potem siedem, dwa, aż w końcu zobaczył szarą czaplę odlatującą po posiłku. poza tym mieszka sam, jak mówi, na wzgórzu w montanie, ale teraz znowu jeździ, szybuje w rozkroku ponad lokalnymi drogami otoczony boską chmurą brody, przepływa obok tirowców tkwiących wysoko na spalinowych ambonach; ciągle się zastanawia, mówi, a oczy cały czas mruży jakby wciąż jeszcze w jakimś pędzie, o którym my nie mamy pojęcia, jak to się stało, że ten ptak odkrył właśnie jego staw, akurat jego mały staw rybny w całej ogromnej montanie. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
MAGDALENA STAWOWY-ŻEGALSKA, Flora
Świątynia Flory, templum in antis;tympanon z dojrzałych liści ciepłego lata;unoszą go doryckie kolumny – dwie lipyz odrostami u dołu, ciężkie i majestatyczne. Tam, gdzie unosi się kurz od drogiszczerby muru strzegą samosiejek,stojące przy rzepakachogrodzenie wykute z żelaza,ktoś wyniósł krętą ścieżką w nieznane. Niebo gwałtownie zmienia barwy i odcienie.Flora na cokole samotna;cała krew z ran po odtłuczonych ramionachwypłynęła,zastygły białe piersi i wełniana tunika. Odwiedzają ją żmije i ropuchy,okoliczne kurtyzany,namiętne owady.Przyciskają do jej marmurowej kibicirozpalone członki. Jej ziemski inwentarz spisany:kwiaty akacji pachnące miodem,dęby, orędowniki tych, co we wsi pomarli złą śmiercią,garbata jabłonka, zdziczała przez swawoleelektrycznych kabli,nasłonecznione miejsca, gdzie wygrzewają się jaszczurki,staw ukryty pod trzciną,zielsko, przy którym huczą trzmiele. Flora, kapryśna skała skąpana w świetle księżyca,patrzy jak Śmierć ładuje jej wiano na wozyi wywozi do wieczności. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
ADAM GRZYBOWSKI, NIE CHCIELI GO W GDAŃSKU – TRAFIŁ NA ZAMEK
TRYUMFALNY POWRÓT STANISŁAWA PRZYBYSZEWSKIEGO Nie wiadomo, czy Stanisław Przybyszewski marzył, jak chciał Mickiewicz, by jego „księgi trafiły pod strzechy”. Bezspornym jest natomiast fakt, że w sposób nadzwyczaj uroczysty prezentowano w listopadzie jego dzieła nie tylko w rodzinnej wsi Łojewo, gdzie przyszedł na świat. Także na Zamku Królewskim w Warszawie, w którym pisarz spędził ostatnie lata życia. A wszystko dlatego, że sprawdziło się porzekadło: „nie ma tego złego…”. Dzieła (prawie) wszystkie W listopadzie 2022 roku do rąk czytelników dotarły pierwsze dwa z jedenastu tomów dzieł wszystkich „Meteora Młodej Polski”. Efekt realizacji projektu, noszącego nazwę Edycja krytyczna Dzieł Stanisława Przybyszewskiego (utwory literackie), ujętego w ramach Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki w latach 2018–2023 przez Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Chciałoby się zawołać: nareszcie! Wcześniej już parokrotnie starano się wydać drukiem mniej lub bardziej kompletną twórczość pisarską „genialnego Polaka”, jak nazywany był Przybyszewski w środowisku berlińskiej bohemy. Za każdym razem kończyło się fiaskiem. Wpierw przeszkodził temu zgon pisarza i wygaszanie działalności Instytutu Literackiego „Lektor”. Kolejną próbę opublikowania pism wszystkich Przybyszewskiego, w opracowaniu Stanisława Helsztyńskiego wstrzymał wybuch II wojny światowej. Po 1945 roku polskich wydawców bardziej niż utwory pisarza interesowały skandaliczne wątki jego życiorysu. Co prawda pojawiło się kilka krytycznych wydań utworów Przybyszewskiego, takich jak popularnonaukowy Wybór pism w opracowaniu Romana Taborskiego (Ossolineum, Wrocław 1966) oraz Dzieci szatana (Oficyna Literacka, Kraków 1993) i dwujęzyczny tom Poematów prozą (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003), oba w opracowaniu prof. Gabrieli Matuszek. Wciąż jednak najwięcej z twórczości Przybyszewskiego, opublikowanej jeszcze przed wojną, można było znaleźć albo w internecie, albo korzystając z faktu, że w RFN w latach 1990–1999 ukazała się ośmiotomowa edycja utworów oraz wybór jego listów. Polski projekt obejmuje wszystkie utwory literackie Przybyszewskiego powstałe w języku polskim. Obejmuje poematy prozą, powieści, opowiadania, dramaty oraz towarzyszące im wstępy literackie, a także inedita, a ponadto utwory nie publikowane oraz drobne przekłady dokonane przez Przybyszewskiego. Jest to edycja krytyczna (typu A), połączona z cechami edycji naukowo-dydaktycznej (typu B), która poprzez wprowadzenie komentarzy i wstępu do dzieła pozwala wydaniu naukowemu trafić do szerszego kręgu odbiorców; zarówno specjalistów w dziedzinie tekstologii i edytorstwa literatury nowoczesnej, badaczy zajmujących się polskim i europejskim modernizmem, studentów kierunków filologicznych, jak i miłośników klasyki literackiej – tłumaczyła profesor Gabriela Matuszek, kierująca projektem. Na pierwsze dwa tomy, które ukazały się jesienią 2022 roku, składa się proza poetycka: Pentalogia: Requiem aeternam, Z cyklu Wigilii, De profundis, Nad morzem, Androgyne (opr. Gabriela Matuszek-Stec) oraz Dzieci szatana. Il regno doloroso (oprac. Gabriela Matuszek-Stec i Katarzyna Badowska). Także tomy 3–7 zawierać będą prozę Przybyszewskiego, tomy 8–10 dramaty, a tom 11. Inedita i varia (opr. Grzegorz P. Babiak). Każdy tom poprzedza monograficzny wstęp do dzieła ze wskazówkami bibliograficznymi, a każdy tekst dzieła literackiego opatrzony został komentarzem rzeczowym, historycznoliterackim i językowym (w formie przypisów na dole strony). Ponadto czytelnicy uzyskają bardzo rozbudowany dodatek i aparat krytyczny oraz bibliografię (także przekładów na języki obce), indeks osób i postaci, wykaz skrótów, spis ilustracji i summary. Realizacja projektu zdaniem prof. Gabrieli Matuszek pozwoli również pokazać prawdziwe twórcze oblicze Przybyszewskiego – pisarza oryginalnego, nowoczesnego, prekursorskiego wobec wielu zjawisk literackich – i wprowadzić go ponownie w obieg czytelniczy. Otworzy też nowe perspektywy badawcze. Dzieła dostarczą również bodźców do ożywienia badań nad wczesnym modernizmem i jego tradycją. Staną się także materiałem praktycznym, terenem rozstrzygnięć w kwestii edycji tekstu literatury poromantycznej, wzbogacając dotychczasowe doświadczenia metodyczne edytorstwa literackiego. Polska Edycja krytyczna jest wydarzeniem epokowym. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, kolejnym krokiem winno być wydanie kilkutomowej serii, obejmującej publicystykę pisarza. Dobry początek dała już praca profesora Tadeusza Linkera zatytułowana Publicystyka Stanisława Przybyszewskiego w Wolnym Mieście Gdańsku (Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, Gdańsk 2015), o której wszystkie księgarnie tradycyjne i online informują zgodnie: „produkt niedostępny”. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
STANISŁAW DŁUSKI, ZAPISKI PODZIEMNE (3)
Należę do roczników sześćdziesiątych, ale ceniłem inną poezję niż „brulionowcy”, którzy są obecni w podręcznikach (ja trafiłem pod wiejskie strzechy i to sobie cenię), wychowałem się w innym, jakże innym, systemie wartości, bliskie mi były zawsze słowa Zbigniewa Herberta z wywiadu z lat siedemdziesiątych: „Do Źródła zawsze należy płynąć pod prąd, z prądem płyną tylko śmieci” (cytuję z pamięci, proszę poszukać). Nigdy nie chciałem być „śmieciem” w życiu czy w pisaniu, walczyłem piórem po stanie wojennym, choć nie byłem działaczem, więc nie zasługuję na żaden medal od III RP. Wychowałem się w biednej rodzinie i w sensie materialnym pozostanę biedakiem, i to mi się podoba. Nie chcę gonić z tą cywilizacją do przepaści, lepiej się zatrzymać, kontemplować nocne niebo pełne gwiazd, samotne topole, zawsze wolne i niezależne. Listek trawy na betonie czy nie jest piękny? Ten quasi-przełom 1989 roku został silnie zmitologizowany, ci odważni „barbarzyńcy”, którzy tak chcieli zmieniać literaturę, dość szybko weszli na „salony”, do mediów, zaczęli zarabiać niezłą kasę, stali się tą „nową elitą”, „badacze owadzich nóg” ich też docenili, pisali uczone rozprawy, nagradzali, bo jak to pisał Ernest Bryll po stanie wojennym: „Nie wiem, jak to się stało, że się z wilczka w psa wyliniałego zmieniłem”. Teraz ja, który jestem posiwiałym bubkiem, szukam na moim Podkarpaciu młodych „wilczków”, może na starość jeszcze z nimi coś zmienię, może oni popłyną pod prąd do Źródła, bo – przyznam, wybaczcie – w moje pokolenie już nie wierzę, jest ustawione i już czuje swoją wielkość. Bo kto przejmie etat nowego Mistrza? Chociaż, kiedyś sami obalaliśmy wielu Mistrzów, nawet ten najważniejszy, jedyny (kto? – zgadnij, Koteczku) został wyszydzony, pogardzony, odrzucony, bo miłosierdzie nie jest w modzie. Liczy się siła pięści, elita, władza, pieniądze. Można dzisiaj profanować kościoły, bombardować cerkwie, poniżać biednego człowieka. Tam, gdzie Bóg nie jest absolutnym punktem odniesienia, wszystko wolno, bo prawo stanowione przez człowieka jest zmienne i „barbarzyńcy” są wśród nas, oni ustanawiają swoje prawa. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
KRZYSZTOF MASŁOŃ, DAWNYCH WSPOMNIEŃ CZAR
Do książek opowiadających o ludziach bliskich autorom, a zwłaszcza ich krewnych, podchodzimy zazwyczaj z rezerwą, prezentowane postaci jawią się bowiem nadto często jako nieskalane dziewice i rycerze bez skazy. A jednak świadectwa rodzinne są bezcenne, od zapomnienia ocalają bowiem to, o czym osoby postronne, a bywa, że nie będące nawet świadkami epoki, którą przywołują, nie mają pojęcia. Natomiast książki, że tak powiem, familijne cechuje dbałość o szczegół, wnikliwość, wreszcie delikatność i czułość, bez której na dobrą sprawę każda opowieść będzie sucha, martwa, a że pozbawiona emocji – to i czytelnika pozostawi obojętnym. Powiedzieć, że zgoła inny jest portret matki namalowany przez, nomen omen, malarkę (i poetkę) Małgorzatę Trzcińską-Dąbrowską w książce o niezwykle długim tytule Zosia Koszelanka rysuje dla Braci Jabłkowskich albo rodzinny miszmasz z Warszawą w tle, to nie powiedzieć jeszcze nic. Mamy tu bowiem do czynienia i z rzetelnie podbudowaną historycznie sagą rodzinną, i z biografią tytułowej bohaterki, panoramą dawnej Warszawy, i tej przedwojennej, i tej, szczególnie dziś interesującej, jeszcze wcześniejszej, z zarysem dziejów sztuki użytkowej w Polsce, osobistą gawędą, w której przewijają się znakomite nazwiska nie tylko ze świata artystycznego, refleksją, która obejmuje najróżniejsze rejony życia społecznego, a jak kto się uprze, to i politycznego, a jeśli kto dopatrzy się w tej książce po prostu rozrachunku z czasem danym nam i naszym przodkom, też nie pozostanie w błędzie. A wszystko to napisane zostało świetnym piórem, bez najmniejszego zadęcia, lekko, z mądrym uśmiechem, niezależnie od faktu, że mówi się tutaj często o sprawach trudnych i bolesnych. Przy tym ta barwna, potoczysta opowieść została wspaniale zilustrowana, dzięki czemu powstała książka, którą z równą ochotą czyta się i ogląda. No, malina! Tytułowa Zofia Koszelanka to zmarła w 2004 roku matka autorki, przed wojną twórczyni grafiki użytkowej i reklam w niepowtarzalnym stylu art deco, świetna plastyczka, której prace utrwaliły się w świadomości społecznej, choć nigdy nie wyszły z anonimowości. Tę dziejową niesprawiedliwość naprawia teraz Małgorzata Trzcińska-Dąbrowska, przy okazji serwując nam wspaniałą historię swojej rodziny od stu czterdziestu lat zamieszkującej Warszawę. Zofia Koszelanka pracowała dla Domu Towarowego Braci Jabłkowskich w latach 30. zeszłego wieku, zaraz po ukończeniu studiów w Miejskiej Szkole Sztuk Zdobniczych i Malarstwa. Jako „wolny strzelec”, o etacie dla plastyczki, skądinąd nieźle zarabiającej w dziale reklamy firmy, nie było bowiem mowy, i to stało się przyczyną odejścia stamtąd Pani Zofii i z początkiem 1939 r. podjęcia pracy w Wojskowym Instytucie, gdzie – już na etacie – rysowała, barwiła i opisywała mapy. Nie trwało to długo… Wcześniej kreskę Zofii Koszelanki poznali Polacy. W książce jej poświęconej trafiam, na przykład, na doskonale mi znaną (skąd?!) reklamę Domu Towarowego Braci Jabłkowskich z 1936 roku. Pewnie sprzed 1 września, gdyż widzimy na niej uśmiechniętego uczniaka, zegar wskazujący, że do ósmej pozostało tylko pięć minut, i wyszczególniony szkolny asortyment „magazynu zadowolonych klientów” z ulicy Brackiej, domu towarowego stojącego wciąż w tym samym sercu Śródmieścia stolicy. A zachęcano potencjalnych nabywców do kupna: szewiotów mundurkowych wełnianych, alpagi na fartuszki – mocnej, płóciennych tornistrów, piór wiecznych ze stalówkami z prawdziwego złota oraz teczek płóciennych po 3,85 zł i teczek skórzanych po 4,20 zł – uwaga! – ładnych. Nasuwa się pytanie, czy teczki płócienne były brzydkie, ale nie bądźmy zbyt dociekliwi. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
ADRIANA SZYMAŃSKA, WYBRAŃCY Z ARKI OCALENIA
Nowy zbiór wierszy Anny Piwkowskiej to dla czytelników i recenzentów trudne wyzwanie, wymaga bowiem nie tylko umiejętności rozpoznawania rodzaju lirycznej frazy, nie tylko uważnego śledzenia treści poszczególnych utworów, ale też wiedzy z dziejów światowej literatury, malarstwa i innych dziedzin sztuki minionych epok. Nawiązania do twórców i postaci z różnych okresów dziejów pojawiają się tu na przemian z przywoływaniem osób bliskich poetce w przeszłości i teraźniejszości. Często w jednym utworze przeplatają się przesłania artystyczne z życiowymi perypetiami autorki. Ona sama uczestniczy w tych wielopostaciowych misteriach jako obserwatorka i narratorka, lecz także jako ich integralna część, odźwierna i mieszkanka przedstawionego w wierszach świata. Prowadzą ją motta, umieszczone przed obydwiema częściami zbioru: „Inne echa / Mieszkają w tym ogrodzie. Mamy iść za nimi?” (Eliot), „Czy naprawdę zgubiliśmy wiarę w drugą przestrzeń?” (Miłosz). Ta poezja toczy się więc na pograniczu bytu i niebytu, jawy i snu, realności ziemskiej i kosmicznej, także w przestrzeni fikcji i jeszcze w jakiejś tajemniczej strefie metafizycznej, kontrolowanej przez myśli, uczucia i wyobraźnię autorki. Nie waham się nazwać jej – duszą. Kiedy czytamy te wiersze – jeśli nawet jakieś imiona czy nazwy miejsc nie kojarzą nam się z konkretnymi postaciami – wiemy, że są one ulokowane głęboko w sercu poetki, że są przez nią traktowane z uwagą i miłością. Obszar miłosnych penetracji Anny Piwkowskiej jest tak rozległy, tak przeniknięty atmosferą i duchem opisywanych epok, że niekiedy trudno będzie czytelnikom odczytać historyczne tropy na ścieżkach przemierzanych przez poetkę wraz bohaterami jej wierszy. Ta poezja to po części gra z losem i uwikłaną w niego pamięcią autorki, po części mistyczny spektakl, reżyserowany przez poetkę i uzupełniany z wiersza na wiersz o kolejne odsłony jej wizji we wzniesionej przez nią arce. Już pierwszy wiersz przywołuje w trenie na śmierć ojca poetki – innego ojca, lamentującego po śmierci ukochanej osoby. To Jan Kochanowski współtworzy tutaj z Anną Piwkowską ponadczasową atmosferę utraty, wzbogaconą przez poetkę w słowa jakże wzruszające w tej żałobnej wyliczance. Nie masz, nie masz nadzieje – tak brzmi tytuł utworu, a pierwszy wers stanowi kontynuację bolesnej opowieści mistrza renesansowej liryki: „Nieszczęsne ochędóstwo, żałosne ubiory” – tak poeta obwieszcza swoją żałobę w jednym z trenów na śmierć Urszulki. Piwkowska podejmuje ten ton, w taki sposób uzupełniając początkowy wątek wiersza: „ampułki po lekarstwach, bandaże, wenflony, / uprane prześcieradła – przetarte upiory / twego bólu i jeszcze nożyk porzucony, / ten, którym rozcinałeś w spłowiałej gazecie / strony. Już tylko żalu, żalu przydajecie”. Wiersz jest doskonałym przypomnieniem dawnego stylu i żałobnych ceremonii, a Piwkowska wprowadza tutaj po prostu współczesne realia. Poetka kontynuuje przemienność fraz własnych z fragmentami fraz Kochanowskiego, tworząc poetycki melanż podwójnego bólu i bezradności w ukazanej sytuacji. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
WOJCIECH KALISZEWSKI, PIĘKNO, PIEKŁO I PRAWDA
Na półce gromadzącej monografie pisarzy źle widzianych i skazanych na zapomnienie w powojennej Polsce przez długie lata brakowało prawdziwie wyczerpującej książki o Beacie Obertyńskiej. Jej nazwisko pojawiało się wprawdzie po roku 1989 coraz częściej we wspomnieniach, artykułach okolicznościowych, antologiach i rozprawach historycznoliterackich, ale na szeroko zakrojoną, odważną opowieść o sobie i swoim pisaniu Obertyńska musiała czekać długo. To tak, jakby los poddawał ją szczególnej próbie nieobecności, wykreślając jej nazwisko nie tylko z katalogu lektur, ale i z żywej tradycji kultury. Los nie był jednak w tym wypadku ślepy i obojętny. Nagrodził bowiem pisarkę niezwykle piękną, głęboko rozumiejącą i doskonale napisaną książką Anny Piwkowskiej. Piękno i piekło – tak Piwkowska zatytułowała swoją „opowieść o Beacie Obertyńskiej” – wydobywa autorkę Głogu przydrożnego z głębokiego cienia na światło dzienne, przywraca ją symbolicznie do życia i zwraca realnie jej twórczość czytelnikom. Jest to więc książka pionierska, przecierająca szlak, odsłaniająca zresztą nie tylko postać samej Beaty Obertyńskiej, ale ukazująca także dramatyczne losy wielu Polaków, którym wojna raz na zawsze zniszczyła życie, przekreśliła plany i odebrała zwyczajną codzienną radość. Napisać książkę o kimś, kto miał nie tylko talent, osobowość, ale był także świadkiem zdarzeń układających się w historię dwudziestowiecznej Europy, kto ponadto dziedziczył wyjątkową rodzinną artystyczną tradycję, jest bardzo trudno. Trzeba bowiem połączyć to, co w sposób naturalny biegnie swoim torem, trzeba pokonać te siły odśrodkowe biograficznej materii, które decydują o bogactwie i różnorodności postaci. Inaczej mówiąc: trzeba jakby na nowo uformować kogoś, kto będzie wierny swej oryginalnej postaci, a jednocześnie stanie się bohaterem spójnym, czytelnym i rozpoznawalnym. Piwkowskiej udało się znakomicie pokonać te rozliczne trudności i powiązać wątki biograficzne oraz twórcze w jedną fabułę. Ale już sam tytuł książki – Piękno i piekło – jest jakże wymownym świadectwem owych napięć, przeciwieństw i tragicznych kontrastów, składających się na życie Obertyńskiej. Zderzenie tych dwóch sił, agon wartości i antywartości, w pełni oddaje rzeczywisty los autorki Z domu niewoli. Uchwycić zaś istotę tego starcia i nadać mu postać opowieści i mówić o tym od siebie, to jakby w największym z możliwych stopniu utożsamić się z postacią Obertyńskiej, odczytywać jej słowa, przeżycia i wrażenia jako swoje, iść nie za nią, ale z nią, obok, nie tyle współczuć, ile w s p ó ł o d c z u w a ć. Piwkowska musiała więc nie tylko mierzyć się z materiałem faktograficznym, ale przede wszystkim z jego głębią, z tym, co niewidoczne, a bez czego ta książka byłaby tylko literaturą. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
TOMASZ PYZIK, WOJCIECHA KASSA ODSŁANIANIE „TAMTEJ STRONY”
Wybór wierszy i poematów Wojciecha Kassa zatytułowany Kamyk metafizyczny gromadzi teksty z lat 1996–2021. Otrzymujemy więc obszerny przegląd z ćwierćwiecza twórczości autora Konstelacji Topoi, którego gwiazda żywi się metafizycznym tchnieniem Bytu, zamieniając go w konkretne słowo, w ów tytułowy „kamyk”, który będąc fizycznym objawieniem rzeczywistości, odsyła do czegoś jeszcze głębszego, do nadnaturalnej, innej przestrzeni. Oksymoroniczny wymiar tytułu mówi właśnie o przejawach tajemnicy istnienia, godzi ze sobą odległe obszary ontologii, by uzmysłowić odbiorcy ich współobecność. „Kamyk metafizyczny” figuruje zatem jako swoisty symbol poezji Kassa, stając się dowodem objawienia niewidzialnego w słowie. Niewidzialnego, ale istniejącego. Kim jest poeta, który potrafi zatrzymać w literackiej materii to, co umyka zwykłemu postrzeganiu? Jego charakterystyka musi opierać się na podkreśleniu wyjątkowej wrażliwości i umiejętności widzenia impresyjnego. Chodzi tu oczywiście o wrażliwość metafizyczną, o ten dar widzenia więcej, widzenia w głąb rzeczy. To w połączeniu z odpowiednim literackim uchwyceniem chwili wejrzenia, z zamknięciem niewyrażalnego, lecz odczuwalnego w lirycznej migawce, przekłada się na tekst, który zatrzymuje czytelnika w nasłuchu, skłania go do kontemplacji rzeczy najbliższych, do ponownego przyjrzeniu się temu, co wcześniej mogło się wydawać zwyczajne, a teraz jawi się inne. Wojciech Kass jest więc znakomitym łowcą światła, cieni, pieśni, ciszy i widzeń. Nawiązuję tym samym do celnie sformułowanych tytułów rozdziałów książki, które oddają istotę twórczego zainteresowania artysty. Całość ułożona jest chronologicznie i przedstawia się następująco: Wiersze z lat 1996–2001 to Przepływ światła, wiersze z lat 2002–2008 tworzą rozdział Przepływ cieni. Część Przepływ pieśni gromadzi utwory z lat 2009–2015. Kolejny rozdział zawiera wiersze tylko z 2015 roku i ma tytuł Przepływ ciszy. Przepływ widzeń z kolei zamyka utwory z lat 2016–2021. Przepływy efemerycznych objawów rzeczywistości stanowią zatem trzon artystycznego zainteresowania twórcy z Prania. Pobrzmiewa w tym koncepcie znana konstatacja panta rhei Heraklita z Efezu, przy czym liryka autora Kamyka metafizycznego z przepływów wszystkiego wyławia pewną stałość, która pokonuje przemijalność doświadczanego bytu. Czytamy bowiem o przepływach elementów, które nie są wyłącznie fizyczne. Same w sobie mają coś metafizycznego, są nośnikami nadnaturalnych treści, które wykraczają ponad doczesność. Świat opisany przez Wojciecha Kassa jawi się inaczej, choć inny nie jest. I tu wypływa mistrzostwo poety, który nie stosuje wymyślnych środków wyrazu, nie wchodzi w konwencje oderwane od rzeczywistości, lecz po prostu jest wśród tego, co… jest. Na czym polega sposób poetyckiego bycia w świecie Wojciecha Kassa? Wydobycie inności spoza tego, co naoczne, dane, staje się możliwe dzięki twórczej charyzmie, epistemologicznemu zacięciu, dzięki niepokojowi, który nie pozwala przyzwyczaić się do świata, który nakazuje nieustannie szukać, łowić, uchwycić to, co jest ponad widzialnym. Splot wewnętrznego „ja” z tym, co poeta oddaje w procesie twórczym, jest spójny i przekonujący. W bogatej przestrzeni zapisanych utworów nie znajdziemy żadnego tekstu, który byłby tworem sztucznym, który nie wypływałby z osobistej potrzeby utrwalenia szczególnego światoodczuwania. Wojciech Kass potrafi odpowiednią frazą wiersza ująć semantyczny rozmach, a szczerość lirycznego widzenia rzeczywistości zjednuje sobie czytelnika, który pochwycony zadziwieniem podmiotu podąża po metafizycznych śladach. Śladowość fenomenów jest tym, co jeszcze bardziej pociąga odbiorcę i sprawia, że tajemnica spowita bluszczem lirycznych słów rozrasta się w myśl o istnieniu wiecznym, o trwałości ponad wszystko, o kamieniu („kamyku metafizycznym”), który jest podstawą wszechrzeczy. Subtelność poetyckiej litery Kassa jest znakiem rozpoznawczym autora. Przestwór ogniskuje się w jego artystycznej materii poprzez zastygły błysk światła, ujęcie gry cienia, kontemplację mistyki ciszy, liryczne nagranie pieśni stworzenia oraz duchowe widzenia. Całość składa się na wydobycie tytułowego „kamyka” – metafizycznego dowodu, symbolu drugiej przestrzeni. Poeta to wszystko zasklepia w milczeniu pozostałym po wygłosie słów, milczeniu, które jednak rodzi szept dobiegający spoza wiązań mowy. W tym szepcie Innego, w metafizycznie odczuwalnej emanacji Bytu, jest odpowiedź na pytania dotyczące sensu istnienia. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
JANUSZ NOWAK, „POLSKI BLUES BŁĘKITNE RONI ŁZY”. WOKÓŁ BLUESOWEJ POEZJI BOGDANA LOEBLA
Dariusz Kozakiewicz ostatnio mi wyznał: „Słuchaj, ja dopiero od niedawna zacząłem rozumieć twoje teksty. W czasach Breakoutów nie podobały mi się. Mówiłem do Nalepy: A cóż on tam nam za bzdury wypisuje! Dopiero teraz dotarły do mnie te treści”. Ze wspomnień Bogdana Loebla 1. Od czasu wydania poprzedniej płyty zespół Breakout stracił wiele na popularności. Nowe utwory nie osiągają niestety zadowalającego poziomu. Na uwagę zasługuje jedynie interesujące wykonanie partii instrumentalnych, natomiast śpiewane są zupełnie bezbarwnie, a ich beznadziejne teksty biją wszelkie rekordy grafomaństwa i wypada tylko wyrazić zdziwienie, że mogły w ogóle zostać nagrane. Te nieprzyjemnie brzmiące zdania opublikował w październiku 1971 roku na łamach miesięcznika Jazz Janusz Mechanisz, a odnoszą się one do legendarnej płyty Blues grupy Breakout (to ta płyta, której srebrną okładkę zdobi wspaniałe zdjęcie Marka Karewicza, przedstawiające Tadeusza Nalepę z gitarą, prowadzącego za rękę swojego syna, Piotra). Wszystkie utwory z tego albumu, czyli owe „beznadziejne teksty [które] biją wszelkie rekordy grafomaństwa”, napisał Bogdan Loebl – poeta i prozaik, w 1971 roku cieszący się już w kręgach literackich sporą renomą. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru
ZBIGNIEW CHOJNOWSKI, KATASTROFA I NIEPODLEGŁOŚĆ WEDŁUG WIESŁAWA KAZANECKIEGO
O poezji polskiej po 1945 roku przywykliśmy myśleć w kategoriach „ściśniętego gardła” lub „walki z komuną”. Rozpamiętując powojenne poszukiwania poetów, mamy na uwadze wolność artystyczną w granicach języka i przekraczanie ich przez wyobraźnię. Na liście sposobów ujmowania twórczości drugiego półwiecza XX stulecia znajduję i ten, który polega na docieraniu do głębszych poruszeń intelektu, sąsiadujących z asemantycznością poetyckiego przekazu. W poetach, jak zawsze, widziano zarówno mitotwórców i rozmetaforyzowanych estetów, jak i tych, którzy nicują mity i wywlekają własne oraz społeczne, narodowe brudy egzystencji. Mimo że poeci w polskiej tradycji na ogół byli depozytariuszami i głosicielami sacrum, ochoczo zaczęli desakralizować życie i schlebiać upowszechniającej się dezorientacji aksjologicznej. Nieufność posuwająca się do szyderstwa jako jedynie słusznej postawy poznawczej sprzyjała podważaniu obiektywizmu jakiejkolwiek wartości, która mogłaby ugruntowywać faktyczne, a nie deklaratywne i retoryczne, praktykowanie człowieczeństwa. Krytyczna diagnoza myślenia o poezji polskiego powojnia prawdopodobnie jest zbyt daleko idącym, radykalnym rozpoznaniem. Ale czyż uznania nie znajdowali w naszych oczach i słowach przede wszystkim deprawatorzy języka i wyobraźni, piewcy nihilistycznej utopii, zwolnieni z wszelkich zobowiązań prześmiewcy, misterni i eleganccy tropiciele absurdów i nonsensów? Czytając wielu poetów, piszących w okresie PRL, ale też później, odnosiłem wrażenie, że poezja przygotowuje ludzi, mieszkających pomiędzy Bugiem a Odrą, do popełnienia jakiegoś – duchowego, moralnego, umysłowego – samobójstwa. Po roku 1989 podstępna i opacznie rozumiana gloryfikacja różnienia się, inności, urzeczywistniania pluralizmu, przeistoczyła się w coś przeciwnego – doprowadziła do nowej ideologizacji. Hasłowo pojmowane, bez humanistycznego paliwa, idee stały się narzędziami do wzbudzania gniewu, biernej i czynnej, werbalnej i mimicznej, prywatnej i medialnej, agresji. Refleksje nad sobą wypierają nienawistne i uporczywie podtrzymywane emocje, kierowane pod adresem wroga, co prawda wyobrażonego, ale utożsamionego z konkretnymi osobami i środowiskami. Świat ludzi miał być kolorowy, a jest monochromatyczny. Tak ceniona „otwartość” na bliźniego i innego stała się argumentem bez treści, a właściwie sygnałem, że ktoś jest „otwarty”, czyli podziela „jedynie słuszne” poglądy, przekonania. Umacnia się wspólnota sfalsyfikowana, pozorna, gdyż to, co ją łączy, jest żądzą odebrania ludziom o odmiennych zapatrywaniach prawa do godności. Prawdziwa wspólnota działa na rzecz dobra każdego jej przedstawiciela bez krzywdzenia, a zwłaszcza poniżania kogokolwiek. Wzywanie do skupiania się wokół wartości wspólnotowych było i jest częściej pustym gestem niż braną na serio powinnością. Prowadzi do grupowania się wokół degradujących człowieczeństwo emocji. Są one niezwykle groźne, gdyż w każdej chwili z osoby mogą uczynić „wroga”, z którym można zrobić wszystko. Postępuje monadyzacja życia zbiorowego. Społeczeństwo przywyka do porozumiewania się bez refleksji nad racjami oponenta. Wymiana informacji za pomocą kodów nienawiści i strachu wzbudza trudne do opanowania strumienie dezinformacji; oddziałują one na psychikę jej wyznawców jak narkotyk; w konsekwencji usztywniają się postawy i zachowania, poszerzają się przepaście pomiędzy ludźmi. Przerost interpretacji i komentarzy nad obiektywnym stanem rzeczy chyba nigdy nie był tak codzienny i globalny, jak właśnie w pierwszych dekadach XXI wieku. Liczą się bardziej opinie o zdarzeniach, zjawiskach, czynach niż ich faktyczne, elementarne znaczenie. Toteż historia jawi się jako wiedza do zręcznego wykorzystywania przez PR-owców w zależności od okoliczności, od obranych celów politycznych, ekonomicznych, ideologicznych. Dialog prowadzony jest na niby, bo nie chodzi w nim o znajdowanie miejsc wspólnych i rozwiązanie problemów, tylko o przyłapywanie rozmówcy na błędach i pomniejszanie jego prawa do szacunku. Szkicuję współczesną sytuację komunikowania się, gdyż dostrzegam analogię pomiędzy nią a światami poetyckimi, które były i są fundowane na odrzuceniu wartości generujących wspólnotowość na rzecz wyolbrzymionych roszczeń skrajnie zindywidualizowanego „ja”. Pisanie wierszy z pominięciem doświadczeń i zobiektywizowanych wartości – jakby ich nigdy nie było lub należały do kulturowych fikcji – wybaczyć można poetom „niedzielnym”, ale nie tym, którzy aspirują do bycia twórcami stojącymi u źródeł bytu, światoodczuwania, mowy. Autentyczna literatura wynika z potrzeby takiego sposobu duchowo- językowej kreacji, która jest zaprzeczeniem rzucania słów na wiatr? „Afazja polska”, zdiagnozowana przez Przemysława Dakowicza, była wynikiem nie tylko fizycznego wyeliminowania dużej części inteligencji, ale też przejmowanego zwyczajowo i przyjmowanego od dekad przekonania, że w pewnych sprawach lepiej nie zabierać głosu, bo jest to niepoprawne, niepoetyckie, przebrzmiałe, nienowoczesne. Tak oto poezja rozumiana jako mowa wspólnotowa jest przesuwana do muzeum literatury, na margines kultury, do niszy nisz, czyli na pozycje stracone. Zdarzyło się więc coś niesłychanego: poezja, która czerpała swoją rangę i moc z duchowego, etycznego, artystycznego głoszenia tego, co wspólnotę ustanawia, umacnia i czyni ludzką, jest postrzegana jako kosztowna, nieprzydatna już (powiedziano by w pewnych kręgach „postromantyczna”) „dziedzina ułudy”. Żywię nadzieję, że napracowano się nadaremno, by poezja przestała być tym, czym była przez tysiąclecia. Nie zamierzam pokazywać palcem winnych za powstałą sytuację, bo to zajęcie jałowe. Nieprzekonanych, zanurzonych w samozadowoleniu, odmawiających poezji człowieczotwórczych funkcji, nie przekonam. [Dalszy ciąg w numerze.] Powrót do numeru