70 lat temu zmarł Konstanty Ildefons Gałczyński

6 grudnia br. minęło 70 lat od śmierci najbardziej nieobliczalnego i tajemniczego poety polskiego XX wieku Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Nie zapomniały o tej rocznicy media, zwłaszcza radiowa “Dwójka” ale również Teologia Polityczna Co Tydzień nr 51(401), w której możemy przeczytać 8 rozmaitych rozpoznań twórczości i osoby poety w większych lub mniejszych drobiazgach. Najobszerniejszy szkic publikuje Wojciech Kass pod intrygującym tytułem Zielony Kangur nie zna trwogi…, w którym poznajemy mało znany okres z biografii autora Zaczarowanej dorożki między końcem wojny, a powrotem do kraju 22 marca 1946 roku. Według Kassa poeta popadł wówczas w rodzaj „szaleństwa” na linii AMOR – AMOK – AMFORA. Kończy natomiast swój szkic „w Australii”.

W tym numerze TP publikują także m.in. Z. Chojnowski i K. Korotkich: https://teologiapolityczna.pl/tpct-401

Z okazji rocznicy na stronie Toposu przypominamy rozmowę Wojciecha Kassa z córką poety, Kirą Gałczyńską. Tekst z 2015 roku.

——————————————-

[Topos nr 4 (143) 2015]

W OCZEKIWANIU NA NAJWYŻSZY TON

Z KIRĄ GAŁCZYŃSKĄ – PISARKĄ I CÓRKĄ K.I. GAŁCZYŃSKIEGO – ROZMAWIA WOJCIECH KASS

Wojciech Kass: Jerzy Markuszewski opowiadał mi, że swoją przyszłą żonę, Zosię Góralczyk, podrywał na Gałczyńskiego – ale nie tylko reżyser STS-u, również wielu przed nim i wielu po nim. Ludzie cytatami z poety zaczęli „wzbogacać” nekrologi i zaproszenia ślubne, jego imieniem nazwano statek i pociąg oraz dziesiątki szkół i ulic, powstała nawet stricte naukowa książka pt. Współczesna metodologia nauk ekonomicznych, w której każdy z licznych rozdziałów i podrozdziałów opatrzony został mottem z Gałczyńskiego. Nie mówiąc już o ponad 200 piosenkach i polskojęzycznym hymnie Unii Europejskiej w tłumaczeniu Gałczyńskiego i Pieśni o fladze, która zaczyna być sztandarowym wierszem Dnia Flagi Rzeczpospolitej Polskiej; a cóż by to dopiero była za płytoteka, gdyby któraś z wytwórni muzycznych pokusiła się o wydanie tych piosenek – jakiż przegląd stylów, konwencji i postaw muzycznych by się ujawnił, od Ordonówny i Warskiej począwszy, a na Polańskim i Vangelisie kończąc. Jak doszło do tej światowej spółki muzyczno-melorecytacyjnej polskiego reżysera i greckiego zespołu?

Kira Gałczyńska: To się jakoś stało poza mną. Przed paroma laty, pod koniec pierwszej dekady nowego tysiąclecia, zadzwonił do mnie pan Evangelos Kalafatis z Aten, przedstawił się jako menadżer maestra Vangelisa, który na ćwierćwiecze światowego filmu „Blade runner” (po polsku ten tytuł brzmiał „Łowca androidów”) pragnie wydać trzypłytowy album z muzyką do tego filmu oraz późniejszymi kompozycjami, które Vangelis wiązał z filmem. I tak na trzeciej płycie, wśród angielskich tytułów, znalazło się Spotkanie z matka – tak właśnie zapisane. Po wysłuchaniu okazało się, że fragmenty wiersza czyta Roman Polański. Usiłowałam od pana Kalafatisa dowiedzieć się, jakimi drogami Vangelis dotarł do polskiego wiersza, co go w nim zachwyciło, co wreszcie sprawiło, że stworzył do tego muzykę, że umieścił tę kompozycję na tak ważnych dla siebie płytach. Ale pan Kalafatis nie umiał mi na to pytanie odpowiedzieć. Powiedział jedynie, coś w rodzaju, że wielcy twórcy umieją się porozumieć i spotkać mimo wszystko.

Sądzę, że jedyną możliwością było jakieś przypadkowe spotkanie Polańskiego i Vangelisa w momencie, kiedy ten ostatni komponował muzykę na jubileuszowa płytę. Musiała być o niej mowa i musiało paść pytanie o jakiś szczególnie ważny dla polskiego reżysera wiersz. I wtedy Polański, który w młodości także „mówił Gałczyńskim”, przypomniał sobie fragmenty tego właśnie wiersza, a następnie nagrał je. Odsłuchując tę część płyty, czuje się, że polski reżyser mówi, a nie czyta zapamiętane z młodości fragmenty.

Jest to jedyne możliwe według mnie wytłumaczenie. Nigdy nie rozmawiałam z Romanem Polańskim na ten temat. Ale obiecuję porozmawiać. Dla mnie także jest to intrygująca zagadka. Bo książeczka dołączona do albumu niczego nie wyjaśnia. Znajdujemy w niej jedynie parę słów reżysera głośnego filmu – Ridleya Scotta – oraz podziękowania kompozytora dla wielu bardzo znanych twórców, w tym Ridleya Scotta, Romana Polańskiego i Olivera Stone’a.

W.K.: Jak Pani sądzi, czy w państwowych archiwach lub w prywatnych szafach szufladach wciąż tkwią „spisane czyny i rozmowy” mogące rzucić dodatkowe światło na życie i twórczość Pani ojca?

K.G.: Takie szuflady nie istnieją, dawno zostały dokładnie przejrzane. Gdzieś u dzieci nieżyjących przyjaciół mogą się znajdować  nieopublikowane listy, na półkach mogą stać książki z dedykacjami. Co jakiś czas przecież wypływają na aukcjach Zielone Gęsi, jako ślad „przekrojowych” koszów. Ale to wszystko. Nie spodziewam się jakichś rewelacji; życie poety jest według mnie zamkniętą już całością.

W.K.: Czy mogłaby Pani pokusić się o odtworzenie jednego dnia z życia K.I. Gałczyńskiego, ojca, męża i poety zarazem? Może to być dzień, dajmy na to z roku 1952 lub 1953. Wiem, że to niełatwe zadanie, bo trzeba wstąpić w ciemną rzekę utraconego czasu i wyławiać z niej powidoki obrazów, obrysy gestów, porwane ciągi wydarzeń, szczątki rozmów, fragmenty spotkań. Nie da się przecież z rzeki wyłowić całej rzeki! Czy więc odtworzenie takiego dnia, który miał miejsce ponad 60. lat temu, jest w ogóle możliwe? Nasza pamięć bowiem nie tyle zachowuje nieprzebrane bogactwo życia, jego nadmiar we wszystkich postaciach, ile sprowadza to przeszłe życie do modeli, symboli, rytuału, reliefu.

K.G.: Spróbuję, choć to nie będzie łatwe. Będzie to jeden z warszawskich dni, bowiem te w Szczecinie, Krakowie czy Praniu wyglądały inaczej, choć miały elementy wspólne, jak np. bardzo wczesne wstawanie ojca.

A więc w Warszawie ojciec także wstawał przed wszystkimi, kiedy cały dom spał. Robił sobie kawę (pod koniec życia zbierał rozmaite maszynki do parzenia tego napoju, ale parzył zawsze w jednym garnuszku; czasami dodawał do naparu kawałeczek wanilii, wtedy był to podwójny szatan) i siadał do pracy. Lubił zaczynać dzień od pracy, miał wówczas świadomość niezmarnowanego czasu. Zawsze, odkąd pamiętam, był skowronkiem. Późniejszy czas w ciągu dnia miał dla rodziny, przyjaciół, na rozmowy, czytanie, słuchanie muzyki. Pracował chodząc – po mieszkaniu, po podwórzu (w Praniu), po ogrodzie w Szczecinie. Siadał tylko po to, by coś zapisać. Pisał (po wojnie) zielonym atramentem, zwykłą obsadką, maczaną w kałamarzu. Dostał kiedyś od Antoniego Uniechowskiego rokokowy, porcelanowy kałamarzyk, z wieczkiem przedstawiającym chłopca i jego psa. Pod wieczkiem – dwa małe pojemniczki na inkaust i piasek, który służył do osuszania pergaminu. Zrozumiałe, że ojciec nie używał tego drobiazgu, ale bardzo go lubił. Być może, że odpoczywający chłopiec i jego pies przenosili poetę w inny wymiar…

W trakcie pracy robił wrażenie całkowicie zatopionego we własnym świecie. Pamiętam, że gdy szłam do szkoły, nie mogłam z nim często nawiązać żadnego kontaktu: był nieobecny. Pracował mniej więcej do 8.00–9.00, kiedy to jadł z mamą śniadanie. Potem, do obiadu, wędrowali po redakcjach, wydawnictwach, odwiedzali tam przyjaciół – redaktorów. Albo chodzili po sklepikach parterowej Marszałkowskiej, gdzie ojciec zawsze umiał wypatrzeć dla siebie coś interesującego. Nie wstępowali natomiast do kawiarni. Ojciec nie lubił kawiarni. Jeśli chciał się z kimś spotkać, zapraszał do siebie, do domu. Obiady jadaliśmy zawsze wspólnie, w kuchni, o ustalonej porze. Ten obiad był ważnym wydarzeniem w życiu naszej rodziny. Ja słyszałam od nich, jak spędzili przedpołudnie, kogo spotkali, o czym rozmawiali; sama natomiast musiałam dokładnie opowiedzieć, co się działo w szkole, z czego była klasówka, z czego odpowiadałam, ile „kół” (dwójek) dostałam. Po obiedzie rozchodziliśmy się do swoich pokojów, ja odrabiałam lekcje, rodzice czytali. Nie istniał czas drzemki. Ojciec nie lubił spania w ciągu dnia. Kiedy czas na „zajęcia indywidualne” minął, to albo przychodzili przyjaciele i w maminym pokoju, przy herbacie, zaczynały się długie rozmowy; jeśli zdarzył się dzień bez gości, w jego pokoju odbywało się czytanie tego, co napisał rano. A jeśli niczego nie napisał, brał z półki któregokolwiek z ulubionych autorów i głośno nam czytał. Jeśli nie miał na to ochoty, zaczynały się godziny muzyczne. Zawsze przy zapalonych świecach! Od tego rytuału nie lubił odstępować i zawsze, jeśli mama o nim zapomniała, zwracał się do niej: „A gdzie świece?”.

W.K.: A co czytał, fragmenty jakich książek?

K.G.: Czytał swoje wiersze napisane rano; a jeśli nic nie napisał, brał z półki jakąkolwiek książkę: Boską komedię w oryginale, a wtedy mama domagała się języka polskiego. No więc pojawiało się stare wydanie z przekładem Porębowicza. I wtedy, pamiętam, opowiedział, że przekład ten dostał kiedyś we wczesnej młodości od przyjaciela, Stasia Salińskiego i po raz pierwszy przeczytał otworzone na chybił trafił fragmenty na warszawskiej Agrykoli, pod światłem gazowych latarni. Potem, po latach przeczytałam ten właśnie opis w wierszu Korespondencja z Warszawy. Przytoczę te wersy: „Pochyłą Agrykolą / schodzi student; na książkę, / w której cały zatonął, / pada mu światło latarń gazowych i księżyca”.

A jeśli nie Dante, to oczywiście Andersen, którego wynosił ponad innych, wielki Duńczyk, syn szewca kochającego swego małego synka ponad wszystko. Mądry szewc, który swemu dziecku czytał bajki i robił wszystkie zabawki… Zawsze przy tej lekturze pojawiało się wspomnienie mamy o ich krótkim pobycie w Odense i obejrzeniu Muzeum Hansa Christiana. A ojciec wtedy zdejmował z nogi but i przyglądał mu się uważnie. I mama wytłumaczyła: „Duński czarodziej miał przeogromne stopy. Mówią o tym zachowane w muzeum w Odense buty. Twój ojciec też ma duże, ale wzdycha, że to nic w porównaniu z rozmiarem stopy Andersena…” I słyszę niemal rytualne, bo zawsze po lekturze Baśni, powtarzane pytanie ojca: „Jaki ogród mieli Kaj i Gerda?”. „Mały” – odpowiadałam za pierwszym razem niepewnym głosem. „A konkretnie?” – usiłował uściślić ojciec. Przyznawałam się do swojej niewiedzy, a ojciec przypominał: „Mieli po jednej skrzynce, w której rósł krzak róży”. I konkludował: „Można mieć cały ogród różany i nie widzieć piękna róży, a można mieć tylko małą skrzynkę przy oknie mansardy i być człowiekiem w pełni szczęśliwym”. Ta mądra lekcja powraca zawsze przy lekturze poematu K.I. Śmierć Andersena, przy czytanych ostatnio Dziennikach wielkiego Duńczyka. Jest takim mądrym przypomnieniem o sensie bytu. O szczęściu. O pięknie.

A poza Dantem i Andersenem był czytany i Szekspir, i Dickens, i otrzymane od przyjaciół tomiki…

Te tematy powracały także w czasie wspólnie jedzonych posiłków, zwłaszcza podczas kolacji. Albo z przyjaciółmi, którzy właśnie się zasiedzieli, albo tylko we czwórkę (z babcią). Zawsze jednak w dużym pokoju mamy.

Powiedziałam o porach wieczornych, ale były również poranki, kiedy to swoją pracę przerywał żartami. Wiedział, jak trudne jest dla mnie ranne wstawanie do szkoły na ósmą. O siódmej stawał nad moim łóżkiem i pytał: „Na śniadanie chcesz jajka do szklanki czy sadzone?”. Odpowiadałam, że do szklanki. Wracał po chwili: w jednej ręce trzymał dwa jajka w skorupkach, w drugiej szklankę. Na moich oczach wkładał jaja do szklanki i podawał mi ją z uroczym uśmiechem: „Oto twoje jajka”. Po takim daniu nie było już mowy o burczeniu, nadąsaniu. Było szybkie wstanie, taka sama kąpiel i pełna nadziei podróż do szkoły. Choć tam mogły czekać „koła”…

Tak wyglądał przeciętny dzień K.I.G. w Warszawie. Rodzice wieczorem często chodzili do teatru, do przyjaciół, w każdy piątek na koncerty; inaczej też owe dni wyglądały, gdy przychodziła choroba. Dom z wesołego stawał się ponury, a właściwie tragiczny. Nie była to pora zielonych świec i jajek do szklanki.

W.K.: Kim w tej porze wielkiej smuty był wówczas ten „drugi” – wciąż poeta, ojciec, mąż – nieprzychodzący do Pani pokoju z daniem, które rozpraszało poranną chmurę buczenia i nadąsania? W kogo się przemieniał? Gdzie się zapadał?

K.G.: Przestawał być poetą. To było sedno jego choroby. Bał się, że nim nigdy nie będzie. Dlatego szukał pomocy w alkoholu, choć wiadomo było, że z tej strony pomoc nie nadejdzie nigdy. Ten zły czas przychodził zawsze po wielkim przepracowaniu, wysiłku, po jakichś dramatycznych przeżyciach emocjonalnych. Tak było po druzgocącej dla niego decyzji o zakazie druku w czerwcu 1950, na zjeździe literatów. Nie widział sensu życia, nie rozumiał, po co ma pracować. Wybawieniem stało się Pranie. To był ostatni taki ciężki depresyjny stan ojca, jaki zapamiętałam. W czasie wyjazdów na Mazury, pomimo pogłębiającej się choroby serca, depresja podlewana alkoholem już nie wróciła. I tu muszę wspomnieć, że wraz z tymi stanami depresyjnymi zmieniał się nie tylko poeta sam, ale i dom. Panowała w nim ponura cisza, pustka, nikt wtedy nie przychodził, nikt z domowników nie myślał o muzyce, o rozmowach, o głośnym czytaniu, o zabawach, o śmiechu. Nie lubiłam takiego domu. I dlatego nie lubię o tym mówić, bo alkohol z lat mojego dzieciństwa i wczesnej młodości nigdy nie był dla mnie tematem rozrywkowym, wesołym, z anegdotą. Był chorobą, a o chorobach już tak radośnie nie mówimy.

Rozumiem, że ten temat często wypływa podczas rozmów o poecie. Zła legenda zrobiła z tej sprawy niemal temat dyżurny. Swoistą kalkę, wciąż żywą. Wyjaśniałam to setki razy, ale wciąż wraca jako niezmiernie istotny. A na co dzień alkohol w życiu K.I.G. nie istniał, pojawiał się jedynie okresach choroby. I to wszystko.

W.K.: Czy mogłaby Pani szerzej wyjaśnić, co Pani rozumie przez zdania „przestawał być poetą”, „bał się, że nigdy nim nie będzie”. Myślę, że tkwi w nich sedno bycia poetą, jego istnieniowości.

K.G.: Kiedy przychodził kryzys, poeta tracił zainteresowanie dla wszystkich spraw wokół niego. Stawał się, jak określała to Natalia, „drewniany”. Ogarniała go pogłębiająca się nuda, obojętność dla wszystkiego, czym żył dotychczas. Nie pomagała muzyka, rozmowa, Dante. Zmieniał swój ustalony od urodzenia niemal tryb życia: długo spał, wstawał późno, milczał, zamykał się w swoim pokoju. Nie chciał nikogo widzieć. On, zwykle tak pracowity, z obrzydzeniem patrzył na swoje biurko, rękopisy, książki… Zaczynał się etap paniki: że nigdy nie wróci zachwyt dla małych codziennych spraw, który stanowił przecież podstawę jego poetyckiego bytu. Utrata zachwytu dla spraw świata wywoływała nieopisany strach, że nie usłyszy nigdy tego „najwyższego tonu”, że go definitywnie zgubił i nigdy nie odnajdzie…

W.K.: Drewniany to tyle co, głuchy, bezdźwięczny, bez czucia, bez wyrazu, sztywny, nieruchomy. Czy pamięta Pani te momenty przemiany, kiedy to człowiek drewniany, człowiek bez tonu stopniowo znikał, a wyjawiał się ktoś inny, gotowy znów do objęć ze światem, otwierający się na jego zewnętrzność, złożoność i bogactwo? Jak to się działo, jakie były pierwsze poruszenia, znaki wskazujące na to, że ojciec znów wychodzi do rodziny, ludzi, książek, muzyki, a poeta i jego ciemności kryją już ton, nie, jeszcze nie ton, ledwie jego ćmienie, ledwie niejasne pulsowanie?

K.G.: Pierwszą oznaką powrotu do życia stawała się rozmowa. Najlepiej chyba pamiętam ostatni kryzys, wiosna i lato 1950 r., totalne załamanie po okrutnej decyzji o zakazie druku, które przyszło ze strony partyjnych dogmatyków z Adamem Ważykiem na czele. Ojciec pracował wtedy nad poematem Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha. To był element charakterystyczny dla psychiki mojego ojca: zawsze, kiedy było mu bardzo ciężko, zwracał się ku ukochanym postaciom; szukał w ich twórczości takich elementów, które kontrastowały z jego aktualną sytuacją życiową, ze stanem psychicznym. Bach był dla mojego ojca samą radością, uśmiechem, lekkością. Ale teraz ta robota mu nie szła. Nie mógł znaleźć owego jedynego tonu. Mówią o tym szkice, notatki, zapisane pomysły, powstałe jakby na marginesie tego wiersza. Wszystkie one stają się całością opowiadającą bardzo wyraziście o tym, jak Gałczyński pracował nad wierszem, ale także stają się zapisem czasu, bardzo trudnego dla poety czasu. Poeta biedził się nad każdym sformułowaniem, nad każdym niemal słowem. A w samej Wielkanocy ten mozół jest niewidoczny, nie istnieje. Wbrew rzeczywistości. Dopiero w szkicach natrafiamy na cień poszukiwania owej nuty najszlachetniejszej, najprostszej.

Pamiętam jedną z wizyt w tamtym czasie przyjaciela ojca, Mariana Toporowskiego. Siedzieliśmy w dużym maminym pokoju i nagle w drzwiach pojawił się ojciec w piżamie, boso: właśnie wylazł z łóżka, w którym tkwił od wielu dni (tak zwykle kończył się etap ucieczek do miasta w poszukiwaniu alkoholu, wędrówek po knajpach, domach przyjaciół), w ręku trzymał plik zapisanych, pokreślonych kartek… Od drzwi, wyciągając w stronę Mariana rękę z papierami, wołał: – To mój ostatni wiersz. Jutro na drzwiach kościoła Zbawiciela przeczytasz moją klepsydrę… A mama, niemal zadowolona, uśmiechnęła się na te brewerie i powiedziała do Toporowskiego: – Jeśli zaczyna mówić, to znaczy że kryzys mija… I jakby nie było przed chwilą tych dramatycznych oświadczeń o bliskiej śmierci, zaczął mówić o Bachu, kim był dla niego, za co go kochał, podziwiał, czym dla niego są owe fugi poczwórne

A potem, dość szybko, nastąpił wyjazd do Prania. Pojawiło się mleko milkliwej pani Popowskiej, matki leśniczego – od tej chwili jedyny lek na wszystkie biedy tego świata. Natura i prostota wymieszana z autentyczną serdecznością gospodarzy Prania sprawiły, że kryzys nie wrócił więcej. Nie pojawiło się dramatyczne pytanie, jak pisać i czy sprostam? Depresje i stany załamania – tak (wywołane coraz bardziej dokuczającą chorobą), ale nie kryzysy z alkoholową pointą.

W.K.: Przywołała Pani słowa matki: „Jeśli zaczyna mówić, to znaczy, że kryzys mija”. Zaczynał mówić, a co robił, czego się chwytał, jakie jego gesty mogły świadczyć o tym, że pora drewniana mija?

K.G.: Myślę, że istniały jakieś sygnały, którymi dawał znać, że zły czas się kończy. Musiała je doskonale znać moja mama, dla mnie one pozostawały pustymi znakami. Rozmowa z Marianem Toporowskim była czymś oczywistym, bo padły w niej ważne słowa o śmierci, ale także byłam świadkiem reakcji mamy, dziwnej dla mnie, zrozumianej dopiero po latach. Także po wielu latach, właściwie w trakcie tej rozmowy, uzmysłowiłam sobie pewien fakt, wydobyty dopiero teraz. To była późna wiosna 1950 r., jakaś wczesna godzina. Zobaczyłam ojca wyjmującego ze swojej korytarzowej szafy pudło ze skrzypcami. Był przekonany, że jest sam. Robił coś, co powtarzał wiele razy, gdy w domu zapadała tak nielubiana przez niego cisza. Rozładowywał ją długim strojeniem, a wiadomo, jaki dźwięk wydają z siebie strojone skrzypce! Było więc przy tym zawsze dużo śmiechu, szumnej zabawy. Teraz nie było powodu do śmiechu. Wyjął skrzypce z pudła i przytulił się do nich. Myślę, że ten gest zbliżenia do kochanego przedmiotu odegrał wtedy ważną rolę w poszukiwaniu bliskości z przeszłością, kiedy wszystko działo się dobrze. W tym geście widzę także ogromną bezradność, próbę jej przezwyciężenia.

Muszę tu wspomnieć o owych skrzypcach: ojciec podarował je synkowi gospodarza domu, Józiowi Pawoniakowi, o którym napisał wiersz. Józio nie został muzykiem, ale skrzypce zachował po dziś dzień.

W.K.: Przenieśmy się na chwilę do warsztatu pracy poety. Czy operował jedynie piórem, ołówkami, czerwoną kredką, czy też w domu była już maszyna do pisania? Pytam na wszelki wypadek, choć przyznam, że nie znam, nie widziałem żadnego z utworów Gałczyńskiego w maszynopisie wraz z poprawkami, które by nań naprowadzał.

K.G.: Nie uwierzy Pan, ale zielony atrament pojawił się dopiero po wojnie! Jego przedwojenne rękopisy – tak niewiele się ich zachowało! – pisane są albo kopiowym ołówkiem, albo granatowym atramentem. Pisał zawsze zwykłą drewnianą obsadką ze stalówką, maczaną w kałamarzu. Nie miał nigdy wiecznego pióra, bo po prostu nie potrafił się nim obchodzić. Tak jak nigdy nie miał zegarka na rękę. Natomiast zegarów ściennych, starych chronometrów, było w domu dużo, kupował je, gdy pojawiały się jakieś nadprogramowe zarobki. Wszystkie chodziły, dzwoniły, a on pilnował, aby funkcjonowały sprawnie. A najważniejszy zegar miał wmontowany gdzieś w mózgu, bo punktualność należała do podstaw jego charakteru. A on te swoje zegarowe sympatie zatrzymał w niejednym wierszu. W pobliżu naszego warszawskiego mieszkania, na Mokotowskiej, działał zegarmistrz, którego poeta często odwiedzał, przyglądał się jego pracy, w efekcie której przynoszone do naprawy zegarki

chodziły jak te lale –
a artretycy i reumatycy,
mistycy i lunatycy,
odbierają te naprawione zegarki
i w dalszym ciągu spóźniają się stale.

Punktualność i miłość do starych zegarów odziedziczyłam po ojcu.
Co do jego pióra, nie wiadomo, gdzie się dziś znajduje. To o tym piórze w chwili, gdy śmierć była daleko, napisał żartując:

Gdy mi kiedyś serduszko pęknie,
wspomnijcie mnie czasem pięknie, że był taki facet księżycowy.
MOJE PIÓRO WRZUĆCIE DO WISŁY …

I tak się stało. Pióro zniknęło. Przestało istnieć.
6 grudnia 1953 r. Polskie Radio nadało komunikat, że umarł K.I. Gałczyński. I wkrótce do naszego mieszkania zaczęli przychodzić ludzie, jego czytelnicy i wielbiciele, którzy chcieli się z nim pożegnać. Mama ich wpuszczała, stała spora kolejka, karnie, w milczeniu, w skupieniu przesuwali się ze schodów, przez nasz korytarz do pokoju poety. I kiedy wyszedł ostatni z przypadkowych odwiedzających, mama porządkowała pokój ojca, bo za chwilę miano zabrać ciało, zauważyła, że z ostatniego rękopisu, nad którym jeszcze rano pracował (Wyspa Megalomania), ze stołu poety zniknęło jego pióro. Któryś z wielbicieli poezji K.I. powiększył sobie w ten oto sposób swoje zbiory. I dziś tylko on, albo jego dzieci czy wnuki, wiedzą że mają pióro Gałczyńskiego.

Pan dobrze wie, że przed podobnymi „kolekcjonerami” nie sposób się obronić.

A maszyna do pisania pojawiła się na rok przed śmiercią poety, w roku 1952; wówczas do wydawnictw i redakcji przestały płynąć rękopisy: te zostały zastąpione przez maszynopisy, które przepisywała moja mama. Dziś ta maszyna stanowi część wyposażenia Gabinetu Gałczyńskiego w Książnicy Pomorskiej w Szczecinie.

Zaś czerwona kredka służyła do numerowania stron maszynopisów, do podkreślania czegoś ważnego. W rękopisie np. Notatnika jest sporo podkreśleń właśnie czerwoną kredką. To dowód, że do owego kajetu zaglądał, że go wertował, że z niego w jakiś sposób korzystał.

W.K.: Rozumiem, że poeta maszyny nie dotykał, a jego rękopisy na pismo maszynowe transponowała pani Natalia? W liście z 14 grudnia 1952 r. żona pisze do męża poety: „Bardzo dużo pracuję nad moim przepisywaniem, po prostu nie odchodzę od maszyny”.

K.G.: Tak, przepisywała swoje przekłady na zakupionej wcześnie maszynie. Przed tą „rewolucją”, jak mówiłam, maszyna była pożyczana od przyjaciół-sąsiadów Ireny i Stanisława Wincentego Dobrowolskich. Nad maszyną zawsze panowała mama. Ojciec był „antytechnikiem”, wszystko, co nie było prostym urządzeniem, sprawiało mu trudność; a maszyna do pisania stanowiła przyrząd mocno dla niego skomplikowany, całkowicie niepoznany. Kiedy przychodzili różni rzemieślnicy, jak hydraulik czy elektryk, przyglądał się ich pracy z podziwem: przed chwilą kran kapał, a teraz przestał! Z maszyną było tak samo: kryła w sobie jakąś nie do końca poznaną przez niego tajemnicę. Była markowa, firmy Remington, niewielka, poręczna. Została kupiona w małym sklepie na ulicy Marszałkowskiej. Jego właścicielami byli spadkobiercy znanej przedwojennej firmy Krzysztof Brun i Spółka. Pochodziła więc z czasów, kiedy liczyła się jakość, wygoda. I tak łatwo mogła ulec uszkodzeniu. Dlatego wolał jej nie dotykać. I dlatego to mama przepisywała jego rękopisy, listy; pisała pod dyktando ojca pisma w jego różnych sprawach; przepisywała swoje przekłady, dbała o maszynę – czyściła ją, zmieniała taśmy, zdobywała papier, co wówczas stanowiło wyczyn przeogromny: papier do pisania na maszynie był w całym PRL-u towarem deficytowym; członkowie związków twórczych mieli prawo zakupić miesięcznie jedną ryzę, czyli paczkę z pięciuset kartkami! Były w domu takie brudnopisy ojca, na których po drugiej, czystej stronie, mama pisała swoje tłumaczenia! Głód papieru był w tamtych latach wielki.

W.K.: Natalia była dla poety kimś więcej niż zwyczajną żoną, ona była taką żoną kosmiczną, muzą i powiernicą, opiekunką i kochanką, sekretarką i boginką domowego ogniska, przyjaciółką i dozorcą spraw codziennych, inspiratorką i doradczynią etc. W listach z Prania czytamy: „poszedłem do jeziora i zobaczyłem to Twoje miejsce, na którym leżałaś, i zrobiło mi się smutno, a jak wszedłem do wody to się rozpłakałem i płakałem płynąc. Pokochałem cię na nowo.” lub „Napiszę o tym wiersz, jak Cię mocno i od nowa kocham, bo prozą to mi nie wyjdzie”. Oba pochodzą z sierpnia 1950 r. A w liście z Pruszkowa z 1952 r. pisze tak: „Winy moje wobec Ciebie zmyję pracą. Za gorycz będziemy mieli sławę”. Wielokrotnie zastanawiałem się, co jest tą struną, która pobrzmiewa w wierszach Gałczyńskiego dla Natalii i myślę, że jest nią czułość. Nie sądzi Pani, że związek Natalii i Konstantego należy do najbardziej nośnych miłosnych mitów literackich polskiej poezji XX w. i że przybrał on postać wręcz ikoniczną, symbolizującą małżeński węzeł mężczyzny-poety i kobiety-muzy?

K.G.: Jest niewątpliwie tak, jak Pan mówi. Ten mit jest poza wszystkim wciąż żywy, do niego się odwołują młodzi ludzie, którzy jak zaklęcie na przyszłość drukują na swoich zaproszeniach ślubnych jakiś wers z miłosnej liryki K.I. Z takim mitem, ale i prawdą chcą rozpoczynać nowe wspólne życie! Na Facebooku, na profilu Konstanty Ildefons Gałczyński, w całości poświęconym poecie, Rozmowa liryczna miała w lutym 2015 r. 108 tys. odnotowanych „przeczytań”! To o czymś mówi!

Przed paroma laty przygotowywałam dla Iskier tom, któremu dałam tytuł Serwus Madonna. Wiersze dla Natalii. I kiedy go skończyłam, zdałam sobie sprawę, że takiego tomu nie ma w polskiej literaturze: nie istnieje zbiór wierszy miłosnych pisanych przez całe życie poety dla jednej kobiety! Kiedyś, na początku ich wspólnego życia, kiedy podarował jej pierwszy specjalnie dla niej napisany wiersz – Portret panny Noël, powiedział: „Przez całe życie będę pisał dla ciebie jeden miłosny wiersz…” Tego słowa dotrzymał. Ostatnim jego poematem był cykl, któremu dał tytuł Pieśni. To przecież niezwykle piękny i poruszający hołd złożony wybranej kobiecie, tej jedynej, którą kochał, wielbił, przed którą

[…] bił pokłony,
zakochany, zazdrosny, spragniony,
i nazywam ciebie srebrną nocą,
srebrną różą z ręki zwisającą. […]

Co sprawiło, że tak się cudownie uzupełniali? Że do końca życia obojga byli dla siebie najważniejsi? Że przeżyli w harmonii i szczęściu lata dobre i lata złe, okresy radości i smutku, biedy i bogactwa, zapaści i uniesień? Zbłądzeń i rozgrzeszenia? Myślę, że na początku było oczarowanie, a potem, niemal równolegle pojawiła się przyjaźń, zaufanie, najgłębsza wiara w niezwykłość, niepowtarzalność drugiej strony, wzajemna najgłębsza troska i bardzo dużo czułości w każdej sytuacji. A przecież jej życie z nim łatwe nie było! To, co mi opowiadała o ich wspólnym przedwojennym czasie, i co ja zamieściłam w obu wersjach Srebrnej Natalii, tylko potwierdza fakt nieoczekiwanie trudnej, ale i czarownej codzienności. Pamiętam takie zdarzenie z ostatnich dni jego życia. Późnym wieczorem, kiedy wszyscy leżeli już w łóżkach, ojciec wstał nagle i powiedział: „Jedziemy do Anina”. Za oknem siekł mokry śnieg… Słyszałam domową nagłą krzątaninę, naciągnęłam z lubością kołdrę na głowę… A Natalia zrozumiała, że coś ważnego kazało mu ruszyć do tego miejsca. I wędrowali przez nocną Warszawę 4 grudnia 1953 r. Odwiedzili Zarubę, przeszli przez kilka ulic Poprzecznych (dziś w Aninie jest ich ponad dziesięć!), zawędrowali do lasu… Okazało się, już po jego śmierci, dwa dni później, że chciał się pożegnać z miejscami, gdzie był bardzo szczęśliwy… Natalia to intuicyjnie zrozumiała.

A kiedy wrócił z poobozowej tułaczki jego, jak sam mawiał – „zbłądzenia”, zaliczyć mogę do trudniejszych sytuacji w jej życiu. Ale należała do kobiet niezwykle mądrych i jednocześnie tak wiele rozumiejących: umiała przebaczyć, zapomnieć, zrozumieć. Nigdy do tych spraw nie wracała, nie robiła kąśliwych uwag. Tamte trzy kobiety w jej życiu przestały istnieć, cokolwiek znaczyć! Rozdział z nimi został na zawsze zamknięty wraz z jego przyjazdem. Poeta wybrał, wrócił, bo ją jedną naprawdę kochał. Tylko ona była mu potrzebna!

Ale była też i nieskończenie dobra. Pani Stobieckiej posyłała do końca jej dni pieniądze na życie.

A ja o istnieniu przyrodniego brata Kostka dowiedziałam się dopiero w roku 1990, kiedy pojawił się przed furtką w Praniu. I był to chyba najszczęśliwszy moment w moim życiu.

Są osoby, dla których ten okres życia poety powoduje tu i ówdzie nadal przyśpieszony puls, palpitacje, konieczność ściszania głosu. Ale tym nielicznym ludziom powtarzam: spokojnie, czasy wszechpanowania salonu Dulskich na szczęście minęły; kogo dziś może ekscytować nieślubne dziecko?

Uważam Natalię Gałczyńską za kobietę nie tylko piękną, mądrą i myślącą. Gdyby nie ona, jej codzienna troska w usuwaniu trudności pojawiających się na drogach K.I., wiele wierszy tak nas dziś zachwycających by nie powstało, a jego życie, i tak krótkie, trwałoby jeszcze o kilka chwil krócej. Nie mam co do tego cienia wątpliwości. W całym jej życiu istniała jednak pewna tajemnica, do której próbowałam się zbliżyć. Ale czy to mi się udało? I tu już tak jednoznacznej odpowiedzi nie mam.

W.K.: W biografii Srebrna Natalia przytacza Pani pewne przełomowe wydarzenie. Otóż po lekturze zakaukaskich reportaży Ryszarda Kapuścińskiego Kirgiz schodzi z konia Natalia przerwała milczenie i otworzyła kurek ze wspomnieniami, które Pani skrzętnie odnotowywała w zeszycie, a po bez mała pół wieku dołączyła do swojej biografii jako rodzaj eksponowanej zakładki. W swoim szkicu o tej pozycji w Pani dorobku napisałem m.in.: „Ta przerwana opowieść należy w polskim piśmiennictwie wspomnieniowym do jednego z najpiękniejszych świadectw o związku z poetą. Nie epatuje intymnymi szczególikami, nie odsłania tajemnic alkowy, nikogo nie potępia, a mimo to emanuje z niego autentyzm. Nie miłuje ten, kto tylko odsłania, ale przede wszystkim ten, który odsłania i osłania. Natalia była tarczą poety, była tą, którą w nocy chwytał za rękę i której, nawiedzany przez koszmary, mówił: chroń mnie. Niejeden poeta chciałby, by takie świadectwo wystawiła mu żona – mądre, czułe, troskliwe i jednocześnie, podkreślam, prawdziwe, bo ukazujące również ciemne strony natury męża-poety”. W tym świadectwie Pani matka podaje nawet, że Gałczyński bywał zazdrośnikiem, co bez trudu potrafię sobie wyobrazić. Chcę jednak zapytać o co innego, otóż napisałem – „opowieść przerwana”, gdyż urywa się ona w 1939 r. Co takiego się wydarzyło, że Pani matka te ostatnie siedem lat ich życia postanowiła zmilczeć? Co ściskało jej gardło, co nie chciało przez nie przejść, wydostać się z niego?

K.G.: Uważała, że brakującą mi wiedzę o wojnie i czasie powojennym (w tym ostatnim żyłam przecież świadomie nie tylko jako mała dziewczynka, ale dorastająca dziewczyna, studentka, uczestniczka zdarzeń – różnych) nadrobię sama, bez jej pomocy, mogę mieć natomiast kłopoty z prawdą na temat międzywojnia. Lata Polski Ludowej lubiły ten czas zakłamywać, dokumentów zachowało się tak niewiele, jak wszyscy myśleliśmy, a te które przetrwały okres zagłady, były ukrywane, niedostępne, wyprane z obiektywizmu. To dotyczyło niemal każdego tematu związanego z polską historią, a dwudziestolecie międzywojenne znakomicie wpisywało się w taką skłamaną interpretację. Proszę sobie choćby przypomnieć, co się działo, gdy na ekrany weszły „Popioły” Andrzeja Wajdy. Jaką wywołały dyskusję, jaką liczbę publikacji i głosów nie zawsze rzetelnych, obiektywnych, zbliżonych choćby do prawdy. A działo się to w kilkanaście lat od chwili, o której wspominam. Dlatego, myślę, taka solenna, prawdziwa i niezwykle uczciwa opowieść Natalii o pierwszych wspólnych latach przeżytych z moim ojcem stanowi dokument wyjątkowy. Podobnego nie znalazłabym w żadnym opracowaniu, w żadnej biografii, nigdzie.

I muszę wyznać, że tę opowieść niemal z niej wydarłam. Chciała to wszystko, co było między nią a jej mężem, zachować dla siebie, nie widziała powodów, aby dzielić się z kimkolwiek swoimi przeżyciami, czymś, co stanowiło tylko jej własność. Była więcej niż dyskretna. Ten upór przełamywałam przez kilka lat, w ostateczności pomógł mi niebywały reportaż z Gruzji Ryśka Kapuścińskiego.

I jeszcze jedna sprawa. Myślę, że jej milczenie o wojennych losach ojca wiązało się z niebywałą lojalnością Natalii wobec K.I. Po jego powrocie należałam do osóbek, które nie schodząc z kolan ojca, wciąż zamęczały go pytaniami, co się z nim podczas tej wojny działo, dlaczego tak mało pisał, co widział, kogo poznał, gdzie był. Intensywność tych pytań nasiliła się, kiedy zabrano mnie na szkolną wycieczkę do Oświęcimia, gdzie na widok stosów okularów, włosów, protez, zabawek doznałam psychicznego wstrząsu. To nie było miejsce dla dziecka, nawet wyrośniętego! Pomocy szukałam u ojca. I on, któregoś dnia, patrząc mi głęboko w oczy, powiedział coś takiego: „Umówmy się, że tych lat nie było. Ani obozów, ani ofiar, ani niewoli. To znaczy, to wszystko istniało, ale my o tym nie będziemy mówić. I o to cię proszę. Może kiedyś będę umiał o tym z tobą rozmawiać, ale dziś nie potrafię. Jedno co wiem, to że wówczas to nie był czas na pisanie wierszy”.

I proszę spojrzeć, jak bardzo Konstanty Ildefons jest oszczędny w swoich późniejszych wierszach na temat okupacji, wojny, stalagowej niewoli. W gruncie rzeczy bagatelizuje je, nie chce o tym pisać. Poza jednym wierszem – Dziecko żydowskie, no i poza Notatnikiem. Ale wydanie tego arcydzieła w czasach Polski Ludowej nikomu nawet nie przychodziło do głowy.

W.K.: Można powiedzieć, że w czasie wojny Gałczyński jako poeta zmilkł, w sumie napisał tylko sześć wierszy i wspomniany Notatnik, w którym m.in. snuje rozważania o micie Orfeusza. Wciąż mnie jednak zastanawia, dlaczego postanowił o tym apokaliptycznym czasie nie pisać, nie mówić, przecież temat wojny był tematem powszechnym, więcej, był częścią polityki informacyjnej nowego ustroju. O wojnie mówiła ulica i literatura, media i propaganda, a w końcu cały powojenny krajobraz ograbionej, zniszczonej i wyludnionej Polski. Czy poeta nie odczuł rzeczywistości wojennej jako głębokiej grozy istnieniowej, która wprowadziła go w głębokie osłupienie paraliżujące część jego jestestwa i zadające torturę „niemoty”. Tak, o wojnie mówił każdy szarak, pisały nieprzebrane rzesze pismaków i literatów, on jednak jako poeta miał tę świadomość, że wstąpiło w niego coś niewymownie groźnego i że wiele czasu musi upłynąć zanim to coś w jego najskrytszych, nieuświadomionych ciemnościach wypracuje język, w którym się wyrazi. Niewykluczone również, że osnowa jego talentu nie była zdolna przetkać tego doświadczenia, gdyż zadawało ono gwałt jej lirycznej naturze?

K.G.: Myślę, że wojna i wszystko, czego doznał i co działo się wokół niego, wstrząsnęło podstawową zasadą jego bytowania, a więc i sztuki, dla której żył, którą kochał ponad wszystko. Wojna z jej makabrycznymi następstwami miała tę sztukę zniszczyć, a także miała zburzyć coś, co w sobie wypracowywał od dziecka: zaufanie do drugiego człowieka. Bo człowiek, istota może nie najdoskonalsza, ale przewidywalna, ma w sobie i szlachetność, i pewną mądrość, i potrzebę kochania. A to wydobywa i pogłębia sztuka. I dlatego nie może zabijać, nie może niszczyć, nie może rugować myśli sprzed setek lat. I nagle to wszystko mu się zawaliło: było dokładnie inaczej. Człowiek mógł zabijać, mógł niszczyć, mógł wymazywać starą myśl sprzed stuleci. To równało się z próbą zabicia sztuki. A na to nie mógł pozwolić. Te proste prawdy odnajdujemy w Notatniku. Powtarzam je, bo one chyba stanowią odpowiedź na Pana pytanie: kategoryczne nie dla wojny i wszystkiego, co niesie. Jego liryka istniała i żyła tylko w świecie bez wojen.

Wie Pan zapewne, że kiedy w końcu sierpnia 1939 otrzymał kartę mobilizacyjną, zaczął pakować swój plecak. Uznał, że na tej zbliżającej się wojnie najbardziej potrzebny mu będzie egzemplarz Fausta Goethego, z którym się nie rozstawał przez całe normalne życie… Po powrocie do Polski w roku 1946 potrzebował kilku lat, aby egzemplarz Fausta znów wrócił na swoje dawne miejsce – na stolik przy łóżku…

W.K.: Przeraziło go, że zło i śmierć nadeszły z Niemiec, z narodu, któremu kultura europejska zawdzięczała najwspanialsze dzieła muzyczne, wielką literaturę i filozofię, i że potomkowie Goethego dokonują okrutnej zbrodni na tej kulturze, na Żydach, narodach słowiańskich, używając języka geniusza do wyrażania nienawiści i szyderstwa, pogardy i chorobliwej megalomanii. Słowem, że od tego narodu przyszło na Europę niespotykane w historii zniszczenie. A mimo to w Notatniku nie spotykamy słowa skargi na ten naród, jego przywódców, ideologię, której zawierzył i poparł.

K.G.: Myślę, iż przeraził go fakt, że całe zło, które go spotkało, jego i pół świata, a przynajmniej zniszczyło jego świat, wyszło z najmniej spodziewanej strony. Nowi Hunowie nadeszli z kraju, który był mu znany, oswojony, bliski; ale szybko nauczył się rozróżniać Attylę od Wielkich przedstawicieli tego narodu. I wreszcie Attyla został pokonany, a Wielcy i ich dzieło nie ponieśli uszczerbku, nadal byli Wielkimi. K.I.G. po prostu rozumiał, skąd przyszło zło, umiał je nazwać i nigdy nie mylił adresata swojej totalnej nienawiści. Dlatego nie istnieje słowo skargi, pretensji, żalu. Poeta rozumiał więcej od nas wtedy, w chwili panowania Attyli, i w moment później, gdy Attyla upadł…

W.K.: Życie rodzinne da się podzielić na czas spędzany we wspólnym gronie i na pory, kiedy to poszczególni członkowie spotykają się po to, by pobyć ze sobą i porozmawiać w cztery oczy. Czy Pani i ojciec wytyczaliście sobie taką „świętą” porę, w której nie liczyło się nic innego poza tym, że jest ona przypisana ojcu i córce?

K.G.: Nie, takiej pory nie było. To były przypadkowe sprawy, uzależnione od bieżących wydarzeń. Kiedy miałam jakiś problem, wtedy zawsze rozmawiałam z mamą. A jeśli ona uważała, że o tej sprawie powinien wiedzieć ojciec, odsyłała mnie do niego. Takie rozmowy mogły się ciągnąć nieraz i kilka tygodni i wtedy zawsze odbywały się w cztery oczy. Tak, to były nasze pory na rozmowy; nie było ich wiele, ale zawsze dotyczyły jakichś bardzo ważnych dla mnie spraw: uczciwości, konieczności mówienia prawdy (są i dedykacje na książkach to potwierdzające). Jedną zostawiłam nawet w Praniu: oprawiona jak Molier, na zielono, zawiera Rękopis znaleziony w Saragossie ze wstępem Mariana Toporowskiego. Dlatego ojciec na końcu dedykacji napisał: „Uwaga, wstępy są też do czytania!”. (Proszę sprawdzić.)

Ale były także godziny pod moim stołem, które wspominam jako czas najcudowniejszy! Otóż zdarzyło mi się w roku maturalnym zapałać namiętną miłością do geologii, a niedzielne biegania z młotkiem i plecakiem w poszukiwaniu ciekawych geologicznie miejsc oraz przynoszenie co tydzień do domu sterty kamieni uważałam za nieporównywalne z niczym przeżycie. Kamienie wyrzucałam pod biurko i niemal każdego popołudnia spędzałam pod nim długie godziny, oglądając swoje skarby. Nieraz odwiedzał mnie tam ojciec, siadał na podłodze obok sterty, brał do ręki jeden z kamieni, patrzył na niego w milczeniu, a potem zaczynał opowiadać: kto go miał? gdzie? kiedy? do czego mógł służyć? jakie rodziny zostały wplątane w jego historię?. Zasłuchana, brałam ten kamień do ręki i zastanawiałam się, z czego mój ojciec przeczytał całą tę niezwykłą historię. Kamień był taki sam, jak dziesięć co najmniej innych, niczym się nie wyróżniał, właściwie nie wiadomo, dlaczego go wykopałam, a tu proszę, najbardziej niezwykły okaz pod moim stołem!… Potem się okazywało, w czasie kolejnych odwiedzin ojca pod stołem, że moja kamienna sterta kryła wiele jeszcze podobnych skarbów… Że ja tego wszystkiego nie zapisałam? Tych cudownych opowieści poety wydobytych z jego fantazji, wiedzy, mądrych uwag pedagoga, który w ten sposób podpowiadał książki, encyklopedie, poznawanie świata…

Moja miłość do geologii nie przerodziła się w nic trwałego. Nie zostałam geologiem, bo trzeba było zdawać egzamin wstępny na studia z matematyki, a z królowej nauk byłam także jełop. Kiedy po śmierci ojca i w kilka tygodni później – babki, wyrzucałam swój niedawny, podziwiany kamienny kopiec, uroniłam łzę. Nad sobą, nad wszystkim, czego nie zrobiłam, nad wspaniałym poetą, który umiał znaleźć ze swoim dzieckiem taki bliski, do dziś podziwiany kontakt. To były chyba najwspanialsze godziny mojej młodości, z czego dopiero po wielu latach zdałam sobie w pełni sprawę. I ojca, tak naprawdę, najlepiej z nich zapamiętałam. ₪

We use cookies to personalise content and ads, to provide social media features and to analyse our traffic. We also share information about your use of our site with our social media, advertising and analytics partners. View more
Cookies settings
Accept
Privacy & Cookie policy
Privacy & Cookies policy
Cookie name Active

Polityka prywatności

Instytut Książki dba o poszanowanie prywatności osób korzystających z jego serwisów w domenie www.topos.com.pl. Dane, które zbieramy, są wykorzystywane wyłącznie do celów statystycznych.

Jakie dane o Tobie zbieramy?

Dane zbierane automatycznie:
Gdy odwiedzasz naszą stronę internetową automatycznie zbierane są dane dotyczące Twojej wizyty, np. Twój adres IP, nazwa domeny, typ przeglądarki, typ systemu operacyjnego, miejscowość, w której mieszkasz, itp.

Dane zbierane, gdy kontaktujesz się z nami:
Gdy kontaktujesz się z nami za pomocą telefonu lub poczty e-mail, przekazujesz nam swoje dane osobowe, np. imię, nazwisko, adres e-mail, itp. Wszystkie dane zbieramy tylko i wyłącznie w celach kontaktowych. Nie przekazujemy ich stronom trzecim i nie przechowujemy dłużej niż to konieczne.

W jaki sposób wykorzystujemy Twoje dane?

W żadnym wypadku nie będziemy sprzedawali danych zebranych o Tobie podmiotom trzecim.
Dane zbierane automatycznie mogą być użyte do analizy zachowania użytkowników na naszej stronie internetowej, zbierania danych demograficznych o naszych użytkownikach lub do personalizacji zawartości naszych stron internetowych. Dane te są zbierane automatycznie.

Dane zbierane w trakcie korespondencji pomiędzy Tobą a naszym serwisem będą wykorzystane wyłącznie w celu odpowiedzi na Twoje zapytanie.

W przypadku kontroli Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych Twoje dane mogą zostać udostępnione pracownikom Biura GIODO zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych.

Wykorzystanie ciasteczek („cookies”)

Nasza strona internetowa wykorzystuje ciasteczka, które służą m.in. identyfikacji Twojej przeglądarki podczas korzystania z naszej witryny, abyśmy wiedzieli, jaką stronę Ci wyświetlić. Ciasteczka pomagają nam dostosować naszą ofertę do odpowiednich odbiorców i sprawdzić skuteczność docierania publikowanych informacji do określonej grupy użytkowników. Ciasteczka nie zawierają żadnych danych osobowych.

Większość używanych przeglądarek, zarówno na komputerach, jak i smartfonach czy innych urządzeniach, domyślnie akceptuje pliki „cookies”. Gdy zechcesz zmienić domyślne ustawienia, możesz to zrobić w przeglądarce. W przypadku problemów z ustawieniem zmian należy skorzystać z opcji „Pomoc” w menu używanej przeglądarki.

Wiele plików „cookies” pozwala na wygodniejsze i efektywniejsze korzystanie z serwisu. Wyłączenie ich może spowodować nieprawidłowe wyświetlanie się treści serwisu w przeglądarce.

Zmiany naszej Polityki prywatności

Zastrzegamy sobie prawo do zmiany niniejszej Polityki prywatności poprzez opublikowanie nowej Polityki prywatności na tej stronie.
W razie pytań dotyczących ochrony prywatności prosimy o kontakt, nasze dane kontaktowe podane są na stronie internetowej.

W zakresie nieuregulowanym niniejszą Polityką prywatności obowiązują przepisy z zakresu ochrony danych osobowych RODO.

Save settings
Cookies settings
Skip to content