On będzie Miasto.
Zbigniew Herbert, Raport z oblężonego Miasta
1.
Ostatni pobyt w Warszawie, jak zwykle krótki, jak gdyby to Miasto nie mogło mnie zatrzymać na dłużej niż chwilę. Miasto, w którym mam coś do załatwienia, i tylko tyle. Reszta to podróż na południe, do domu. I jakaś obcość. Warszawa nie moja, odległa, zza siedmiu gór i siedmiu lasów. Miasto w Polsce, ale jakby wyjęte z innej historii. Nie moje. I nawet nie chodzi mi o lokalność czy też mit małych ojczyzn; ów szczególny Heimat. Chcę powiedzieć raczej o odczuciu nieprzystawalności do miejsca i krajobrazu. Coś, co jest płaskie jak stół, i jeszcze pod wielkim namiotem nieba wydaje mi się obce. A gdzie ograniczenie przez wierzchołki górskie, gdzie horyzont łamiący się na wznoszącej się linii lasu? A gdzie uciekające słońce za górą jakby w poczuciu wstydu. Warszawa jest od tego wolna. Cała w nadmiarze miejsca i rozpuście bezgranicznej monotonii. W Bielsku wszystko jest blisko, przytulone do siebie: domy i ludzie w nich. Rozciągłość Warszawy to rozluźnienie więzów, chłód oddalenia, poczucie obcości, której nie sposób zaradzić. Zbyt wiele odległości, za mało czułości. Kiedy późnym wieczorem szedłem ulicą Foksal w kierunku stacji metra na Alejach Jerozolimskich, doświadczałem tej obcości. W oddali w kolorach majaczyły wieżowce i wokół okolicznych barów, pubów i restauracji tłoczyli się w większości młodzi ludzi z papierosami w palcach. W tym dziwnym zgiełku nieomal namacalnie wyczuwałem ich samotność, być może niezwerbalizowaną i nie do końca uświadomioną tęsknotę za sensem. Stali w zwartych grupkach, jakby chcieli ogrzać się wzajemne, coś sobie powiedzieć i z czegoś się zwierzyć. Wyrzuceni na moment z ciasnych lokali, w wolnej przestrzeni pragnęli odnaleźć siebie samych. Bo przecież niedaleko, na Ukrainie, brutalna wojna. I nikt nie może przewidzieć, co stanie się za kilka miesięcy, albo kilka lat. Wiem, wiem, niesprawiedliwy jestem wobec Warszawy. Przecież nic o niej nie wiem i ona nic o mnie. Jesteśmy sobie jak ślepcy, którzy pragną rozprawiać o odcieniach. Z góry zatem przepraszam miłośników stolicy za moją abnegację, za brak rudymentarnej estetycznej przyzwoitości. To nie powinno zdarzać się eseiście. W końcu jego praca musi być jak witraż, w którym nauka, dobry smak, poetyczność i szczypta szaleństwa ocierającego się o błysk geniuszu stworzą przejmującą i kompletną całość. Wszystko musi wpadać w siebie bez dysonansów, by w końcu o poranku mogła objawić się Łaska światła i zlać blask na nasze pogrążone w mroku umysły i emocje. Zostawiam Warszawę, bijąc się w piersi. Jestem w końcu człowiekiem południa i gór.
2.
Topos Miasta to wdzięczny temat dla eseistów. Dla mnie jest on o tyle interesujący, że wbrew wszelkiego rodzaju próbom izolacji tak charakterystycznym dla epoki zgiełku, w której przyszło nam żyć, to właśnie Miasto ostatecznie jest darem samego Boga. Miasto Święte przychodzące z Nieba jak poucza Apokalipsa. Topos Miasta jest wobec tego Logosem miejsca chcianego przez Stwórcę, i przez Tego ostatniego przewidzianym jako spełnienie szczęścia dla człowieka. Bóg nie zaplanował dla nas stanu izolacji, lecz skupisko, przestrzeń niekończących się wzajemnych relacji. Ciekawy jest ten powrót do Miasta. Z lektury Księgi Rodzaju wiemy, że Lot w pośpiechu opuszczał miasto – Sodomę. Nawet nie wolno mu było się oglądnąć, a przecież w trzynastym rozdziale Genesis czytamy: „zanim Pan zniszczył Sodomę i Gomorę, była ona jak ogród Pana (…)”. Wszystko musiał Lot zmieścić w pudełku pamięci, nawet jej zachwycający powab. Miasto zepsucia zostało odjęte jego wzrokowi; zostało zakazane patrzeniu. Tam, gdzie panoszy się rozpusta i wyuzdanie, miasto nie może się ostać. Sodoma musi spłonąć, bo nie uszanowała miejsca na miłość. Wybrała jej zaprzeczenie. Bóg nie może patrzeć na to, co dzieje się w Sodomie. I nie pozwala mieszkać w niej Lotowi. Tragedia Sodomy jest nie tylko zepsuciem moralnym, ale jak mi się wydaje, wyznacza ontyczną granicę tego, co ludzkie, i tego, co człowieczeństwo rani do głębi. I właśnie ta „rana” stoi za boską interwencją. Ogień pochłania Miasto. Spala każde oko, które chciałoby zatrzymać jakikolwiek jego wygląd. Człowiek nie może podglądnąć rozpaczy Boga nad Sodomą. Kiedy podejmuje taką próbę, zostaje z niego ledwie słup soli.