„Czas w pandemii zmienił swoją strukturę” (s. 5). Tak rozpoczyna swoją najnowszą książkę Droga do Obór Iwona Smolka. Czas ten swoim prze-istoczeniem pociąga za sobą naszą istotę, która w obliczu niepewności przekształca swoje istnienie. Czas pandemii jest czasem zastoju, spokoju przed burzą, która nadeszła 24 lutego ubiegłego roku, kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę. W czasach rodzącego się niepokoju ludzie zaszywają się w miejscach dających poczucie bezpieczeństwa, próbując w pozornym letargu zrekonstruować domek z kart. To, na co nigdy nie było czasu, manifestuje się w odosobnieniu, roszcząc sobie prawo do za-istnienia.
Oddalenie sprzyja pisaniu, a pisanie sprzyja uporządkowaniu chaosu wynikłego z „podwójnego zagrożenia”, zagrożenie zaś służy zajęciu się tym, co zawsze było najważniejsze, lecz nigdy nie było pilne. Odłożone pomysły artystyczne powoli się urzeczywistniają, gdyż osoby podobne do Iwony Smolki ‒ która „ciągle nie ma czasu”, bowiem zajęta jest realizacją miliona cennych projektów ‒ w końcu muszą przystanąć i nadać im formę. Recenzowana książka jest właśnie takim „dzieckiem chcianym, ale na później odkładanym”, które mogło począć się właśnie w czasie zarazy. Pandemiczne spowolnienie oraz świadomość czyhającej zewsząd śmierci przyczyniają się do ukazania tego, co istotne w życiu. Izolacja budzi myśl o dawnych przyjaciołach, gdyż to właśnie oni stali się istotami istotnymi w ludzkim istnieniu. Niestety, niektórych czas prze-istoczył całkowicie, zabierając ich z tego świata. Nie dane im było przeżyć nieoczekiwanych wydarzeń, które by z pewnością ‒ bowiem posiadali duszę poetycką ‒ utwierdzili w swoich wierszach.
Przyjaciele Iwony Smolki dzielili z nią pasję do poezji. Oni pisali wiersze, a ona poddawała je literackiej krytyce. Siła poezji przędła między nimi nić przyjaźni, takiej, że razem można było „konie kraść” albo po prostu wódkę pić. Jak czytamy: „Raz na jakiś czas, niezbyt często, zdarzała się wieczorna nasiadówka. Przeważnie w moim pokoju, gdzie można było palić (…). Po jakimś wieczorze, który niepostrzeżenie stał się nocą, po tym, jak brandy z Peweksu zamieniła się w czystą wyborową, (…) czekał nas znojny ranek i obolałe południe” (s. 267). W Drodze do Obór Iwona Smolka przedstawia takie właśnie chwile, wspólnie spędzone w peerelowskiej rzeczywistości, które z pewnością nie były „jedną wielką śmieszną anegdotą” rodem z filmu Miś, a raczej stanowiły bitwy i potyczki w wielkiej walce o ludzką wolność i godność bądź zwyczajnie subsystencję. Należy pamiętać, że – jak słusznie wskazuje autorka – pod koniec lat siedemdziesiątych „(…) wiadomo było, że rzeczy się nie kupuje, ale organizuje. Jak ktoś tego nie potrafił, jego życie stawało się bardzo ciężkie” (s. 206).