1. Pierwsza strona okładki przeglądowego zbioru wierszy Tadeusza Dąbrowskiego To jest fajka informuje czytelnika, że mieści on utwory z lat 1999–2020. Otrzymaliśmy prezentację tekstów ze wszystkich tomów, od Wypieków (1999) aż do Scrabble (2020), in extenso, bez dostrzegalnych poprawek autorskich czy redakcyjnych. Z ostatniej zaś strony okładki możemy się dowiedzieć, że podsumowuje on dwadzieścia pięć lat jego twórczości. Czyli – lata debiutu, lata dojrzałości w skali 1:1. Osiągnięcie przez liryczne „ja” wieku męskiego należy uważać za ważne. Lecz o wiele ważniejsze jest, że Dąbrowski, przywiązany do realiów, zbudował poetyckie uniwersum, warte przewędrowania w różnych kierunkach wytyczanych przez wiele tematów, z których niniejszy szkic dotknie zaledwie kilku.
Przez ćwierć z górą wieku historię tekstowego „ja” mówiącego z wierszy Dąbrowskiego poznawałem niejako w odcinkach, zbiór po zbiorze. Teraz wielu czytelników zapozna się z nią w całości; może ktoś będzie czytał tę książkę w porządku narracyjnym, śledząc dzieje lirycznego bohatera, najlepiej od początku, od momentu jego ujawnienia się, bo nawet juwenilia (wyjąwszy może najwcześniejszy, sentymentalny wiersz ***[W głębi kredensu, w korytarzu waliz…], napisany przez czternastolatka) pokazują nam Dąbrowskiego jako poetę, który debiutował na własny rachunek, właściwie bez „grupy wsparcia”, konsekwentnie budując swoją stylistykę, pozwalając, by światopogląd jego poezji rozwijał się wolno, systematycznie krok po kroku, by się niuansował, różnicował, dojrzewał z wolna, ale pewnie.
Pisząc o dorobku Dąbrowskiego, nie umiem być obiektywny. Zawsze wracam pamięcią do jesiennego popołudnia w roku 1997, gdy redaktorsko pochylony nad komputerowym wydrukiem wiersza macierzyństwo (włączonego później do Wypieków), chcąc uchwycić jego melodię, powtarzam: „mamo / mamo / mamo // słucham…”. I tak dalej. Nie ukrywam, że z początku trochę niepewny, czy dać mu szansę w druku. W końcu zapadła decyzja: wiersz trafia do Podobłocza. W tej rubryce Topos publikował wtedy wiersze adeptów lirycznego rzemiosła. Podówczas świat, świat poetycki, wyglądał całkiem inaczej. Trójka starych mistrzów miała jeszcze wydać swoje ostatnie, wybitne tomy. Reprezentanci generacji młodszych od nich o dobre pół wieku kończyli spór o dykcję klasycystyczną i barbarzyńską. Rodziła się poezja lingwistyczna i liryka ośmielonej wyobraźni. Tymczasem poezja Dąbrowskiego brzmiała tak, jak gdyby jej autor, licealista, potem młody polonista, nic sobie nie robił ze sporów starszych braci i sióstr (głosy feminizujące dały się słyszeć trochę później). Do niepokojących go dylematów postanowił podchodzić z bliska, za punkt wyjścia biorąc przygodne sytuacje, na które jego chłopięcy podmiot reagował spontanicznie, a które nagle zaczęły ujawniać osobne, zastanawiające znaczenia lub stawiać pytania korespondujące z jego stanami emocjonalnymi, z czasem także – duchowymi. Od razu też pojawiało się tutaj charakterystyczne napięcie pomiędzy (to dla poety ważny przyimek) fenomenami konstytutywnymi dla relacjonowanego wydarzenia a strategią ich werbalizacji. Z pojęciami ogólnymi od samego początku Dąbrowski obchodzi się oszczędnie. Pozwala, by wiersz przechował chłód albo ciepło przypadkowych spotkań, gesty zawodu lub pożegnania, ciężki oddech przygasającego miasta, odgłos kroków skojarzonej przypadkowo pary. Uzupełniają je rodzinne scenki domowego spektaklu na troje aktorów: matkę, ojca i syna, względnie obrazki z osiedla. W pewnym momencie przeciągnie przez nie żałobny kondukt (Pogrzeb pana Witolda) lub staruszka wracająca z wieczornej mszy. Nawet wtedy, kiedy zaprasza nas poeta do wnętrza swego snu, czuje się, że poszukuje słów, próbując powiązać obraz rzeczywistości sennej z jej żywym istnieniem, do czego jeszcze przyjdzie nam wrócić przy okazji rozważań nad funkcjonowaniem u Dąbrowskiego idei ponowoczesnych.
Kompletna prezentacja wierszy daje pełny wgląd w proces dojrzewania podmiotu do siebie. Najłatwiej zauważyć, że wpisuje się on w model człowieka miejskiego, mieszkańca osiedla. Raz wyszedłszy z chłopięcego pokoju, coraz śmielej przekracza granice i horyzonty pierwotnego biotopu, docierając na zachodnią półkulę, gdzie we wnętrzu miasta-molocha przeciera własne ścieżki, zamykając wrażenia w syntetycznych metaforach, pisząc o nim: „Nocą z samolotu / wygląda jak płonący Rzym Nerona. Albo / nowotwór w tomografii. Albo oko // z zaszyfrowaną w tęczówce / tęsknotą”. Wystarczy się tylko uważnie wczytać w tych kilka wersów, by nabrać przekonania, że wiersze z podróży (stanowią one sporą część poetyckiego dorobku Dąbrowskiego) nie są bynajmniej konglomeratami powierzchownych impresji, ale ideogramami refleksji, zdziwień, zaskoczeń (co najlepiej ilustrują teksty powstałe w USA i Szwajcarii). Na tym zwięzłym wniosku chwilowo poprzestańmy. Skierujmy wzrok ku pojęciom dla twórczości autora Te Deum kluczowym: miłości i wierze. Łączący je spójnik nie wynika tu jedynie z reguł składni. Bowiem porządek namysłu nad nimi każe zauważać punkty styczne wyznaczonych przez te pojęcia-hasła wątków.
[Dalszy ciąg w numerze.]