W roku 1986 dostałem niespodzianie propozycję objęcia funkcji redaktora naczelnego powstającego we Wrocławiu Wydawnictwa Dolnośląskiego. Odpowiadało mi to wyzwanie w trudnym czasie: polityczne podziały osobiste były ostre, przydział papieru niewielki, a tzw. dewiz żaden (jak płacić za ewentualne prawa autorom obcym?), klasycy literatury polskiej przypisani byli do już istniejących oficyn itd. Krótko mówiąc: firma tworzona „na surowym korzeniu”. Wspólnie z prezesem Andrzejem Adamusem zaczęliśmy od przeglądu programów oficyn, rynku i możliwych do zjednania sobie autorów.
We Wrocławiu przecież mieszkał Tadeusz Różewicz. Po zabawnych, krótkotrwałych perypetiach Tadeusz Różewicz przygotował wybór wierszy pt. poezje. Odtąd wszystkie nowe książki wydawał u nas. Przez 27 lat byłem jego redaktorem (m.in. dwunastotomowe Utwory zebrane) i współpracownikiem. A kiedy w 2007 roku odszedłem z Wydawnictwa Dolnośląskiego, „spółkę edytorską” (za jego błogosławieństwem) przeniosłem do Biura Literackiego. Spotykaliśmy się niekiedy kilka razy w tygodniu, przez dziesięć lat mieszkaliśmy blisko siebie – po przeciwnych stronach parku Południowego, miejsca spacerów poety. Tutaj ujrzał kiedyś śpiącego na ławce bezdomnego. Ta scena przemieniła się w ewangeliczne spotkanie „Syna Człowieczego” w wierszu Widziałem Go. Odbywaliśmy razem podróże po Dolnym Śląsku, Polsce, wielu miastach Europy.
Nie zamierzałem pisać wspomnień, zatem nie prowadziłem zapisków, dziennika. Dużo straciłbym, gdybym rozpraszał lotną chwilę spotkania z poetą myślami o konieczności jej skrzętnego dokumentowania. Dużo też straciłem, bo teraz nie pamiętam dobrze wielu ważnych rozmów, faktów i muszę je żmudnie rekonstruować, niekiedy pytając o szczegóły naszych wspólnych znajomych. Kiedyś jednak pomyślałem, aby nasze poważniejsze rozmowy nagrywać, ale Różewicz żachnął się: „Co, będę podsłuchiwany”? Trafił mnie, to znaczy utrzymał w przekonaniu, że należy oddychać aurą chwili, nie trwonić jej naturalnej energii. Ale kiedyś, po pewnej długiej, ekscytującej rozmowie o poezji, bodaj na spacerze w Wilczynie Leśnym pod Obornikami, dokąd czasami jeździliśmy, w dedykacji dla mnie napomknął, że szkoda tylu „ciekawych rozmów”, które przepadły niezapisane. O panu Tadeuszu opowiadałem niekiedy w towarzystwie miłych mi ludzi. Był, żył, często myślę o nim… Znajomi nie podzielali mojego milczenia. Przecież jakiś choćby drobny, otwarty ślad pamięci jestem mu dłużny. Z pobudzonej powinności opisania niektórych miejsc, zdarzeń, przytoczenia zabawnych anegdot snuję prywatne przypisy do długich lat bliskiej znajomości.
Zapiski niniejsze dedykuję Januszowi Drzewuckiemu, którego Tadeusz Różewicz darzył przyjaźnią. W listach i rozmowach z Januszem nazywaliśmy go MWM – Mały (bo niedużego wzrostu) Wielki Mistrz.
[Dalszy ciąg w numerze.]