Tadeusz Dąbrowski: Twoja książka Mondo Cane została właśnie finalistką Nagrody Literackiej NIKE. Jej tytuł w dosłownym tłumaczeniu brzmiałby „Pieski świat”, jednak zdecydowałeś się na wersję włoskojęzyczną, ponieważ tak właśnie zatytułowany był film z 1962 roku, dość kontrowersyjny. Które znaczenie tytułu jest dla ciebie ważniejsze?
Jerzy Jarniewicz: Wszystkie są ważne, niech się plenią. W tytule tej książki i w jednym z jej wierszy przywołałem włoski film z 1962 roku, który zapoczątkował falę podobnych obrazów, pokazujących drastyczne, czasem rewoltujące obyczaje bardzo różnych kultur, na przykład sceny kanibalizmu, ale także sceny, które zdaniem twórców filmu były przejawem degradacji kultury współczesnej, jak choćby performance Yvesa Kleina, który używał nagich modelek jako instrumentów, jako pędzli po prostu. Mondo Cane to film, który nieco się zestarzał, zwietrzał już jego szokujący potencjał – dziś nie takie rzeczy są w stanie nas zaszokować. W książce chciałem nie tyle o tym dawnym filmie przypomnieć, ile uczynić moją z nim relację punktem wyjścia do zawartych w niej wierszy. Film pochodzi z 1962 roku, w Polsce pojawił się kilka lat później, gdy miałem sześć, osiem lat, pamiętam, jak wszyscy wokół mnie o nim z przejęciem mówili, także w domu, rodzice rozprawiali o nim z wypiekami na twarzy. Słuchałem tych opowieści z przykrą świadomością, że ja tego filmu nie obejrzę, bo był wyłącznie dla dorosłych. I tak Mondo Cane w mojej osobistej pamięci pozostał czymś, co nęci, wabi, kusi, co chciałem zobaczyć, czego pragnąłem, a co pozostawało dla mnie niedostępne, bo byłem jeszcze za smarkaty. Pierwsze w życiu pożądanie, i od razu niespełnione. Ale to, że tytuł filmu znaczy „pieski świat”, też odgrywa swoją rolę w wierszach tego tomu.
– Czytając twoje wiersze, ma się poczucie osaczenia przez język, poczucie, że do ciebie, lub podmiotu lirycznego, świat nieustannie mówi. Czy poeta jest kimś, kto mowę świata odczytuje, czy raczej tym, kto wkłada światu w usta własne słowa? Czy bardziej odczytuje rzeczywistość, czy ją tworzy przy pomocy słów?
– Ciekawe pytanie. Pewnie to ruch w obie strony, chociaż w moim przypadku to bardziej świat przeze mnie przemawia, przeze mnie czy przez wiersze, które piszę. Wiersze otwierają się na dookolne „szumy, zlepy, ciągi”, by przywołać Białoszewskiego. Tym właśnie tłumaczę fakt, że inspiracją dla wielu tekstów z tej książki jest właśnie jakiś banalny szum, który dobiega do mnie z różnych obszarów rzeczywistości, z kultury popularnej, ze świata mediów, polityki, dziennikarstwa wyższych i niższych lotów. To wszystko tworzy taką… nie tyle ikonosferę, jak ją nazywał Porębski, ale powiedzmy, bo przecież to nie obrazy: fonosferę, która sobą nasącza moją wyobraźnię językową i odzywa się potem w wierszach. Powstaje kolaż nachodzących na siebie, czasem gryzących się, czasem się wspierających, głosów.
Love Song
Włókiennicza Łódź zniknęła w popołudnie: Femina,
Rena-Kord, Próchnik, Bistona, Uniontex. Trochę dłużej trwało znikanie
łódzkich kin, od Bałtyku na Narutowicza po Muzę
na przedmieściu: Wisła, Roma, Energetyk,
Młoda Gwardia, Świt.
Pod każdym imieniem cię zapamiętałem, pod palcami
mam twój perkal, kaszmir i aksamit, w kieszeni karnety do kina,
przed oczyma nasz na okrągło oglądany film. Przyjedź,
zbudujemy to miasto. Włókniarki czekają.
– Te wiersze są z jednej strony bardzo codzienne – często inspirują cię podsłuchy czy podejrzenia najbardziej codziennych zdarzeń – z drugiej zaś zanurzone głęboko w kulturze, w tradycji. Wiersz Love Song kończy się frazą o włókniarkach łódzkich, które czekają na ciebie i na twoją ukochaną. Włókniarki te kojarzą mi się z mitycznymi parkami. To jeden z wielu przykładów na to, jak rewitalizujesz tradycję, jak uwspółcześniasz pewne toposy. Czym jest dla ciebie tradycja, albo raczej tradycje?
– Tak, wolę liczbę mnogą: tradycje. Są jednym z wymiarów rzeczywistości, trudno zamykać oczy na to, co nas kształtowało, co tkwi w najgłębszych pokładach naszej wyobraźni, w podwalinach naszego języka, warunkując nasze rozpoznania w świecie. Tradycje te istnieją w silnym związku z tym, co dzieje się na naszych oczach i czemu nie potrafimy jeszcze nadać ładu. Czasem te sfery wchodzą ze sobą w konflikt, innym razem się uzupełniają, jak we wspomnianym tu wierszu, gdzie nakładają się na siebie w doraźnej polifonii.
– Zadziwia mnie w tym tomie ilość wierszy miłosnych, erotyków sensu stricte albo takich, które tylko aluzyjnie odnoszą się do twoich relacji z kochanką. Czy te wiersze mają również funkcję praktyczną – neutralizują miłosne toksyny, pozwalają wylizać się z ran?
– Chyba nie, one raczej otwierają rany. Wydaje mi się, że nie ma co liczyć na terapeutyczną funkcję wiersza. Porzućmy tę nadzieję. Natomiast wymiar erotyczny, o którym wspomniałeś, jest dla mnie czymś całkiem naturalnym, przychodzi nieproszony, niezaprogramowany. Gdybyśmy zamknęli oczy na tę sferę naszej kondycji, wycięlibyśmy wielki obszar naszych doświadczeń. Parę lat temu gotów byłem powiedzieć, że rację bytu mają tylko wiersze miłosne, rozumiane oczywiście w bardzo szeroki sposób, bo to mogą być wiersze skierowane do konkretnej lub wyobrażonej osoby, do kogoś, kogo już nie pamiętamy, czy kogoś, kto nie istnieje, a istnieć powinien. Z tym że ten impuls, który pobudza autora do pisania wierszy miłosnych, zbliża go zarazem do granicy ryzyka, że czytelnik nałoży głos bohatera wiersza na autora, zacznie się doszukiwać osobistych powiązań, zamieniając w swoim odbiorze wiersz w spowiedź, a przecież wiersze spowiedzią nigdy nie są, czasem tylko spowiedź udają.
[Dalszy ciąg w numerze.]