Aniele Boże, Ty to musisz mieć ze mną trzy światy
i sto pociech. Ledwie się z klęczek podniosłem, a tu już –
świat: pupy pod sukienkami i rytmy afrykańskie.
Wino czerwone, wytrawne. A trąbka z saksofonem
jak głos z rykowiska. A mimo to niedaleko ciszy.
Nie będę taił dłużej, że nad wszystko przedkładałem
smak powideł śliwkowych oraz chleb z masłem, świeżego.
Moje ciało wybrało inne ciało, z wonią oliwki dziecięcej
w ascezie i zatraceniu. Zapach pustych plaż i łąki
w czerwcu uśmierzał każdy ból jak „Pieśń ekstazy”
Hildegardy von Bingen. Nie gardziłem gołąbkami
i zmrożonym absolutem, i od wielkiego dzwonu chivas regal.
Potrafiłem wyśledzić czysty dźwięk fletu albo altówki,
myszołowa w locie, ukryty ład kamieni ułożonych z sensem;
fałsz ludzi pozostawał przede mną nieznany, zanim raził.
Jak tu innym kurs wskazywać, do miodów zapraszać?
Zdobywca atlasów, ale z matmy osioł, lew w tańcu,
nie znający kroków i układów, niby modny, lecz ze skłonnością
do tang przedwojennych, echa światów, których nie ma.
Zawsze w drodze, do San Gimignano, na Rozewie,
specjalnie do Wilna, tak jakbym tam zobaczył
po raz pierwszy nagość. Latami, przez młodzieńcze Appalachy,
w studenckich piwnicach, zaczadzony muzyką sprzeciwu.
Pojąłem w końcu, że ciało jest naczyniem duszy, oddać je,
nie dla zbytku i kaprysu – na zawsze. Bywało,
że kłamałem z litości nad własną nędzą i doskwierała mi
zachłanność. Respektowałem święty smutek, ale
zdarzyło się gardzić bliźnim, jakby pysznemu odebrało
pamięć. Śledziłem obraz i słowo, czując ich tętno
jak jeździec wierzchowca. Ale nie ratowały przed grzechem
i rozpaczą, tak jak miały.
Lubiłem cienkie ramiona, kłącza słodkie, skąd wyrastają piersi,
kłębuszki ze śniegu, i grube dowcipy, jeden to nawet
o Chrystusie. Późno posmakował mi burbon jazzu,
ale w końcu. Rozgościłem się też w serpentynach trecenta.
Czego byłem pewien, to że fagot Bacha otwiera mi duszę,
tak jak mgła nad rozlewiskiem Tagu. A nasi zdradzeni wcale nie
poginęli, trwają wpatrzeni w sztabowe mapy. Tak powiększała się
moja wiedza o Świętych Obcowaniu, a nam żyć dalej,
w udręce, która z oddali wygląda na żarta. I jasność mam wreszcie
jak palą najbardziej odpowiedzi do niezadanych pytań.
Mosty dobrych uczynków wiszą nad przepaściami.
Mama, przedwojenna, idzie w getrach ścieżką pod Giewontem,
jakby nie sunęła za nią pożoga; kiedyś, gdy nagle przez telefon
powie – kocham cię synku – ja nie rozpoznam, że to ostatnie wyznanie.
I ruszy gołoborze minut, przyjdzie październik, ciepły i ostateczny.
Nie ma dublera w okolicy. Los, terytorium powiernicze, rewir
ze skrzydłem białego ptaka, skrawek serdeczny z dostępem
do nieba, trwa, opiera się jeszcze. Z lokatorem w wapnie
po kolana, z małą elegią i wielkim zdumieniem, naczyniem
na słowo, świeże jak włoszczyzna, rankiem, na miejskim
targowisku, i mocne jak Twe ramię, Stróżu Mój.
[Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]