24.04.2012
Zapis w Dzienniku Iwaszkiewicza z 27 sierpnia 1979, na blisko pół roku przed śmiercią: „Czasem mi się zdaje, że to nie jest to, że ja przestaję rozumieć świat, ale że właśnie zaczynam pojmować, jak to wszystko znikome i niewarte uwagi, co się dzieje i co oplątuje prawdziwe znaczenie świata. To cudowne rosyjskie słowo sujeta – wszystko mi się wydaje właśnie tą sujetą, mydleniem oczu, niepotrzebnym hałasem. Świat wydaje mi się czasem jednym festiwalem sopockim”.
Po trzydziestu latach od tych słów to, co zaledwie wydawało się poecie, stało się pewnikiem. Bo czy światu, takiemu jakim był w 1964 roku, kiedy się urodziłem, czy temu światu (jak to określić?) – nie zanika rdzeń, nie wysycha źródło? Chodzi mi o jego kulturowe ramy, cywilizacyjny krąg wartości, coś, co określiłbym mianem bytni, w której język przede wszystkim służył przekazywaniu komunikatów najważniejszych i utrwalał kody, dzięki którym rozumiałem literalne przekazy dawnych wieków, kiedy to pismo i jego znaki wciąż stały w centrum usiłującej nazwać się i ustalić cywilizacji, i kiedy żaden post- (modernizm, nowoczesność) nie dochodził do nas. Co nie znaczy, że już nie zaczynał mościć sobie leża w języku po to, aby jak pług wtargnąć w grunt świadomości społeczeństw. Iwaszkiewicz, kiedy zapisywał „swoje wrażenie”, miał już osiemdziesiąt pięć lat, ja za kilka miesięcy skończę czterdzieści osiem. Po czterdziestu latach od Iwaszkiewiczowego zapisu także ja – około czterdzieści lat młodszy – czuję omal identycznie, a mianowicie, że oplata nas koszmarny korowód spraw nieważnych, idiotycznych, które są odpadem potężnego, acz nie w pełni zauważalnego wybuchu metafizycznego kosmosu człowieka i dotychczasowych jego wiązań ze zjawiskami, rzeczami, wartościami kultury oraz przyrodą. Odpadem, który wciąż rozkłada się na mniejsze cząsteczki. Cóż tam „sopocki festiwal”, dzisiaj wydaje mi się, że świat zapakowany został do diabelskiego bębna, obracającego się z zawrotną prędkością.
I pomyśleć, że wyobrażaliśmy go sobie jako ogród, w którym każde stworzenie ma swoje miejsce. To wyobrażenie tkwiło jeszcze w literaturze polskiej na początku XX wieku, w ogóle – ogród był kierunkiem litery polszczyzny, gdy ta zaczęła przybierać formę pod piórami jej renesansowych, najznakomitszych ogrodników i zarazem strażników.
Sujeta, czyli rwetes, nieukierunkowana krzątanina, chaos, rozwrzeszczana arena, pochyła i nieoznaczona bieżnia. A zatem to już – zamazywanie istotowości życia, jego centrum i zamieszkiwania w nim.
29.04
W tym roku światło dyszącego już ostatnim dniem kwietnia wydaje się jakieś inne, bardziej przyjazne, ciepłe, więcej – jakby starało się ono przybrać cielesną powłokę. Zjadałbym je chętnie w całości niczym światłożerca.
Niczego mi nie brakuje.
29.04
Dałem na mszę za duszę ojca.
Zmarł 22 maja w nocy, przed dwoma laty.
„Wiesz co? – mówi do mnie mój syn Bruno – Kiedyś wracałem z dziadkiem do domu. Było ciemno, a on do mnie: Zobacz, lampiony świecą się jak dupska umarlaków”.
Bruno był wówczas co najwyżej dziesięciolatkiem. Dzięki niemu jednak uświadomiłem sobie, że ojciec posiadał talent językowy. Mówił żywo, a to co mówił miało swoją własną plastykę, czasem nawet wyłaniającą się rzeźbę, częściej jednak kontur. Bywało, że rzucał celnym, niebanalnym porównaniem, trafnym przezwiskiem, oddającym charakter lub powierzchowność człowieka.
Że też Bruno zapamiętał dziadkową metaforę. Pewnie dlatego ten powrót z dziadkiem i jego słowa zapamiętał, bo oprócz śmiechu przeszył go dreszczyk grozy. Bruno lubi się bać i zarazem śmiać.
21.05
W drodze powrotnej z Sopotu do Prania odbieram telefon od S., która oznajmia: „Punia nie żyje”. Myślała, że śpi, lecz kiedy podeszła bliżej i ją dotknęła, nasza kotka była sztywna. Leżała na podłodze w progu sypialni.
I wilczyca Bryza / Bryzunia odeszła podczas naszej nieobecności. Pod względem odchodzenia zwierzęta są bardziej dyskretne niż ludzie. Robią to niejako na boku, usiłują zejść z oczu pozostałym domownikom, im po prostu wydaje się, że zaczynają być niewidoczne, przezroczyste. W każdym razie nie chcą sprawiać kłopotu, dlatego Punia i Bryza wybrały na śmierć porę, kiedy nie było nas w domu.
Po południu, około 16.00, włożyliśmy trupka do kartonu. Kotka była lekka i sztywna jak rzeźba z papier mâché pokryta sierścią i złożyliśmy ją do dołka na cmentarzyku naszych zwierzątek – Bryzy i Gosza Pierwszego. Przygnębiał mnie gwałtowny kontrast słonecznej pogody, kwitnących bzów, mleczy, głogów, widzianych w drodze z Sopotu kasztanów i rzepaku oraz ciemnego, wilgotnego i ślepego dołka w ziemi, z której to wiosenne kwiecie wyrastało.
W tym roku minie piętnaście lat od chwili, kiedy zamieszkaliśmy i podjęliśmy pracę w Praniu. Tyle lat miała Punia, która była z nami prawie od początku. Ponieważ w naszym domu grasowały myszy, zapytaliśmy miejscowego weterynarza, czy dałoby się zdobyć na poczekaniu małego kota. I on wskazał nam w Rucianem-Nidzie adres, pod którym niedawno jedna z kotek się okociła. Właścicielka powiedziała: „Bierzcie którego chcecie, matka to dziwka”.
Wzięliśmy szylkretową kotkę, bo mówili, że dziewczynki są łowne. Mieściła się w dłoni i nie umiała pić mleka ze spodka. Punia nie otwierała pocztu naszych piesków i kotów w Praniu. Wpierw bowiem pożyczyliśmy kota od babci Szurcowej, która prowadziła sklep w Krzyżach. Zapytałem, czy ma na stanie trutkę na myszy, a ona:
– Na co panu trutka, bierz pan kota.
– Jakiego kota?
– Mojego, pożyczę panu.
Krzyżacki kot sprawił się dobrze, zapragnęliśmy własnego, a tego należało przecież oddać. Ponadto przypałętał się do Prania znajda, całkiem ładny pies maści kawy z mlekiem, którego nazwałem Puszkin, gdyż – takie odnosiłem wrażenia – wśród jego przodków były charty. Poszedł sobie po trzech miesiącach, ale to dzięki niemu, a raczej wizycie z nim u miejscowego weterynarza dowiedzieliśmy się o miocie, z którego do Prania przywieźliśmy koteczkę.
Punia została matką, ale przede wszystkim była najbardziej „ludzkim” zwierzątkiem z całego zwierzyńca, jaki posiadaliśmy. W jej oczach dostrzegaliśmy ból i cierpienie, ofiarność i wdzięczność. Te oczy umiały prosić, umiały błagać, ale o co właściwie?
[Dalszy ciąg w numerze.]