Krzysztof Karasek, Odpowiedź na ankietę
Jeśli chodzi o Boga, my, zaledwie obmacujemy jego istnienie. Jeśli jest to istnienie, i jeśli On jest on a nie ona, ono, oni. Umierający przyjaciel zapytał mnie: „Czy tam coś jest?” „Oczywiście”, odpowiedziałem. „Skąd mógłbyś mieć duszę nieśmiertelną?” 9.03.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Podróż na kuble
Ostatnie siedem lat żyłem jak w kotle, pod pełną parą. To, że nie wybuchłem, zawdzięczam poezji. Moje obrazy nie mieszczą się w żadnych ramach. Są szare, jak ziemia – art brute. Od moich przyjaciół malarzy, aby się rozprężyć, nauczyłem się pisać kilka wierszy jednocześnie. Trwa to oczywiście dłużej, ale noce są dłuższe. Ciągliwe jak guma, nie przynoszą ulgi; zasypiam dopiero nad ranem. Kiedy słońce otwiera swoje jedyne oko jestem znów na posterunku: strzegę ciemnego widzenia. Śnię. By zamknąć je w sobie pętam sznurami wierszy aby nie wydostały się na zewnątrz. Wiersz jest kaftanem bezpieczeństwa, który zakładam sam na siebie. 5.03.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Tajemnica odzyskanego zeszytu
Poezja wymaga ofiar, ale i obsypuje rozlicznymi darami, które dla innych są jak zabawki z dziecinnego pokoju. Korekta widzenia: co jeden odtrąca na drodze kopnięciem, drugi podnosi z uszanowaniem, jak kruszynę chleba. Niczym lidijska tancerka, łasa na każe spojrzenie upojonego świadka, sama sobą staje się w wybrzmieniach, w przebiegach; tym jest poezja. Niegdysiejszy uczeń, a teraz sam stary, otwiera znaleziony na strychu zeszyt, odczytując niewprawnie stawiane litery swojego-nieswojego pisma. „To ja?” pyta zdumiony. „Taki byłem? A teraz jaki jestem?” „Taki sam”, odpowiadają niewprawne litery i wyrazy. Tylko kształty ich zaokrągliły się, znaczenia wypiętrzyły, jak cumulusy na wiosnę, ale źródło liter, słów, pozostało to samo: nawiedzało cię w dzieciństwie, kiedy Don Kichot i Robinson prowadzali kroki twojej ręki. Ani mądrzejszy ani głupszy. Mniej odważny czy tylko bardziej roztropny, to utrata czy zdobycz? Z tym pytaniem na ustach opuśćmy piękną panią poezję, zanim ona nas opuści. 1.03.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Do czterdziestki jest się wilkiem
Odkąd w mojej poezji pojawiła się róża umarło coś we mnie, pięknego jak baśń, i coś innego ożyło. To coś, jest jak odkrycie drugiego życia, które nie kłuje już ościeniem mowy, bo samo jest ościeniem. Swym kolcem rodzącym, sprawia boleść i rozdziera skórę. Poeci, jeśli nie umarli przed czterdziestką, żyją drugim życiem. Zmieniają skórę z wilczej na anielską. 26.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Im mniej miłości tym więcej wierszy
Strącone w przepaść pustynnych gestów, które są nawet nie strukturalnej natury, odpada zdanie od Słowa. Złamała się gałąź. Pękło ostatnie przęsło łączące nas ze światem. Zlituj się nade mną piękna młodości, i już mnie więcej nie torturuj niedośnionymi snami, koniecznymi aby rozbić tę piramidkę pięknych bil na zielonym suknie życia. 23.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Mistrz
Nigdy nie myślałem, że zostanę mistrzem, wciśnięto mi ten wieniec na głowę. To nie były laurowe liście, to była cierniowa korona. Niezręcznymi palcami obmacywałem głowę, jest jeszcze trochę miejsca do zadania ran. Tymczasem wybuchają we mnie znaczenia jakby burzyło się morze. Mój najlepszy uczeń drwi ze mnie: „Wytrzymaj! Nie ustawaj!” Ten drugi wskazując na mnie palcem powiada: „Nie przystałem nigdy do niego.” Brakuje tylko krzyża. „Nie martw się. I to przyjdzie z czasem”, powiada ten pierwszy. I oddala się za potrzebą. Wtedy właśnie pękła skała w mym sercu. 22.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Kobieta przydeptująca głowę węża
Stanęłam na głowie węża, gdy nagle rozczepił się w dwa strumyki szemrzące pieśń drogi, które sycząc wyrwały się spod moich stóp; dwa jadowite gady, z których jeden prowadził w grząskie bagno rozumu, drugi na pustynię obłędu. Wahałam się czy zdecydować się na ukąszenie heglowskie czy orfickie. 21.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Z objawień orfickich
Nie wiedząc o tym zstąpiłem do podziemi. Było jak nadziemie, tylko światło było inne. Zstępujące. „Czas nam nie daje laurowego wieńca”, powiedział ktoś, podobny do Spinozy. „Człowiek-drzewo obsypuje się białymi liśćmi”, powiedział ktoś inny, kto przypominał tęczę. Nie przypuszczałem, że to tak szybko się stanie, myślałem. Ledwie pogrzebałem swoich mistrzów a sam muszę być mistrzem. Było tam dwoje drzwi. Wahały się tak i z powrotem, jakby zawieszone na sprężynie. Dwoje drzwi, które ani otwierały się, ani zamykały. Po co więc drzwi, powinienem pomyśleć? Może do wietrzenia korytarzy piekieł, jak w kopalni? Ale nie pomyślałem. Cienie niepocieszonego dziedzictwa światła przesuwały się obok mnie, jakby otulone grubą warstwą mgły. Ale te drzwi, te drzwi, zamykały się na wieki. 20.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Przypis do „Traktatu poetyckiego”
Znał kto kiedy poetę trzeźwego? Nie uczyni taki nic dobrego. Jan Kochanowski Pieśni I, XX „Nie istnieje życie za krótkie, ani życie za długie, każdy poeta umiera w samą porę – powiadał Bieńkowski – Baczyński, ten stylizator Słowackiego, gdyby dożył do dziś byłby wodolejem o dorobku trzy tysiące stron takich samych wierszy.” Być rozlewny, to znaczy upijać się sobą, to dobre dla rosyjskiego poety, w Polsce pije się wódkę lub pisze się wiersze, w Rosji wiersze i wódka to prawie to samo: czyta się aby upić, pisze aby zapić. Dlatego Baczyński czy Tuwim byliby najlepsi gdyby pisali w języku sąsiadów. Miłosz, ten dobrze urządził, choć umarł trzydzieści lat temu pisze ciągle jeszcze, nikt z liczących się europejskich poetów nie był tak rozmowny, nawet Leśmian nie zostawił więcej niż trzy setki wierszy. Bez wątpienia poetą nowym, apokaliptycznym, był Gajcy, choć nigdy nie będzie tak popularny jak Baczyński, najwznioślejszy z heroldów ciemnego widzenia. Wizyjność, gęstość metafory, kondensacja zarówno w samym wierszu, jak i w całym dziele, stawiają go ponad językiem epoki. Zostawił setkę wierszy, jak Rimbaud, z nich się wypala chwila nasza. Czerpać będziemy jeszcze długie lata. Bieńkowski przeszedł wszystkich w ambicji poznania tego, co niepoznawalne: nieskończoności. „Największą tragedią człowieka – powiadał – jest to, że nie można umrzeć do końca.” Lecz co jest tym, co zostaje po końcu? „Poeci dzielą się na tych – powiadał Sandauer – co się zapili i co się zabili”, co w gruncie rzeczy wychodzi na to samo. Nie czytał Kochanowskiego ten liberał co zawsze wiedział gdzie są konfitury, więc nie znał owego dystychu mistrza Jana, który był niezłym partnerem do dzbana. Co do mnie nie dam się wyłowić z rzeki, jak topielec, sam jest rzeką więc jakże mógłbym łowić sam w sobie? Nie powieszą mnie na przydrożnym drzewie, zresztą droga jest sznurem co powiesił drzewo. Nie zostanę zastrzelony jak przepiórka w locie, nie uciekałem przed sobą, jakże miałbym uciekać przed innym. Zresztą kula, co została wystrzelona z lędźwi mojego ojca jest tą samą, w której zgasnę: kulą słońca, kulą ziemi. Turlamy się nawzajem, osamotnieni, na przedprożu planety, która prześniła pieśń. 13.03.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, List do Hamleta
Nie chodzi tu ani o ciebie, ani o mnie, Hamlecie, tym bardziej o mojej ucieczki. Miłości były płaskie, nienawiści poniżały nas. Lepiej już wybrał ten łajdak, Poloniusz. Stał się szczurem, którego futerko przyozdabia teraz wiersze niejakiego Czycza. Melancholia? Dziś prawie każdy kretyn choruje na depresję. A jednak mimo że to to samo, wystarczy zmienić nazwy, odwrócić emblematy, przemalować szyldy, aby cały ten flirt z transcendentem stał się pestką, a rękawiczka nie chroniła już skóry (to skóra chroni rękawiczkę). Nie korzystaliśmy z tego samego światła ani tych samych światów choć źródło było to samo. Poruszaliśmy się po omacku jakby negując zmysły, i w końcu dopięliśmy tego, że zapadła ciemność. Tylko my ją widzieliśmy, biała ciemność dniowa. Nie, nie chodzi tu o ciebie ani o mnie. Kiedy różnica zaciera się, rzeczy przypominają nam o swoim istnieniu bólem kręgosłupa, krawędzią stołu. Łóżko, nóż, były słowami tego języka, który odtwarzał ranę. Wystarczyło cofnąć się o krok żeby została krwawiąca, ale nas coś pchało w sam środek bólu. To, co najważniejsze, nastąpiło potem, niezmierna wiara i bezrozumny rozum zawarły rozejm, rentierzy cesarstwa i grabarze republiki znowu wyszli na swoje i już nie mogło być mowy o przyczynie skutku. Czas chłonął nas, zawieszał swoje oktawy jak harfy na drzewach. I jak w finale symfonii zastygły wszystkie instrumenty w milczącym tutti. Nadeszła więc godzina zawieszenia pojęć, co dobre a co złe zdawało się tylko, to co twarde stawało się miękkie, noż był z gliny a wrona ze stali, krzywda i pretensja straciły ze sobą związek, krzywe stało się proste, a koło wozu wyznaczyło ścieżkę po której pełzły stopy wilkołaka. Reszta była drwiną, nie milczeniem. Więc przyszła godzina, aby nas pogodzić, nie trzeba było do tego koncepcji zaświatów, broń została nabita, ciała wystrzelone, krew stawała się plamą na płótnie jakiegoś Delacroix, fotograf kpił sztucznym okiem z rzeczy, które domagały się sekcji, maszyna do szycia na operacyjnym stole. W środku coś jednak trzeszczało, jakieś odbicie wiatru przetrwało w żyłach, i zamieszkiwało teraz ciszę lasu. Płonęły równiny twarzy, i herby miast odwracały tarcze, ukazując rewers pełen dzikiej skruchy. Ewangelie, dialektyka, szamanizm, ortografia i ortopedia rzygały od swądu duchowości, tego iperytu poezji, która prowadziła do nikąd. Ty to rozumiałeś, dziecko przyniesione przez starca, dziecko wplecione w starca, starca wyplecionego z drzewa: skóra twardnieje, pęka, ściekają po niej deszcze, i rzeka raz jeszcze żłobi koryto a czapla buduje gniazdo w jej zakolu. Nie, nie mylisz się Hamlecie, trzeba raz jeszcze wymyślić poezję, bo nauka zawiodła nas a wiedza się jeszcze nie narodziła. Ja, wyrostek z Charleville to ci powiadam, dopiero ją tworzymy. Bezużyteczną i piękną jak zarys świtu za oknem, jak światło na nożu, który za chwilę odbierze komuś życie. Więc na dziś, spokój uproszczenia (niepokój to też uproszczenie0, wszystko skomplikowało się bez nas, poza nami, miłość żąda już tylko zdrady, nadzieja naiwności graczy. Szuka jej w samym zaprzeczeniu winy, bo ona już umarła w sercach kobiet, które są workami do napełniania płodem, ruch jest w bezruchu i w bezruchu jest wola, która napędza się jak młyńskie koło, wplatając w szprychy ciało niegdysiejszego młodzieńca. Ciało łamane kołem, koło łamane ciałem, Storturowany czas. Złorzecząca przestrzeń. oto co wzywa nas, co nas wyzywa, co stwarza wyzwanie. Idziemy więc za jego głosem rycerze bladego oblicza, rycerze krwawiącego kielicha wśród śniegów północy, na spotkanie bezczasu, którego rytm miesza nasze obolałe serce. „Ratuj się kto może!” lub: „Odwagi!” – śpiewam to sam sobie, samemu sobie śpiewam, który by wymusić ruch, zapomnieć o bezsile Boga zapełniam przestrzeń stawiając po drodze bożki. Gra skończona. Rozdane karty. A to co milczeniem, stanie się jutro znowu możliwością. Możliwością niemożliwego świata. 11.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Traktat o przejrzystości
W dzieciństwie wierzyłem, że to nie my poruszamy się, ale horyzont. Działo się tak, dopokąd nie dotarłem do morza i tam, znieruchomiały, ujrzałem przesuwające się statki i obłoki. Było to jak w kinie, na kolorowym filmie, który nie został jeszcze wynaleziony, i który w podziwie dla samego siebie utracił barwy; wtedy właśnie spostrzegłem moją pomyłkę. I odtąd już wiem, że poruszone i znieruchomiałe jest tym samym. I że gdziekolwiek bym się nie udał język chaosu i mowa przestrzeni określają moje granice. Jedni wolą chodzić po wodzie lub zjadać życie łyżeczką, inni latać i nazywać się ptakami lecz kula jest ta sama. Nikt nie może skruszyć jej szklanej kopuły głową, ani mową. 5.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Na czubku brzozy
Rzecz w tym, by wspiąć się na czubek brzozy i zobaczyć głowę Pana unoszącą się nad morzem innych głów, nie głowę, choćby czubek głowy. Albo uklęknąć jak najniżej, aby zobaczyć choć podeszwy sandałów kiedy tamtędy przechodzi. Kiedy byłem mały wspinałem się na brzozę, teraz klęczę, ale Pan od dawna tędy nie przechodził. Trwam więc w tej pozycji – rozdarty, ni to obłok, ni to proch. 4.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Krzysztof Karasek, Wspomnienie z roku 1970
Jak kurczaki na wiosnę wysypują się młodzi poeci z kurnika oślepieni światłem jakiejś gwiazdy, Wenus, która pozbawia rozumu (o ile przedtem był), lub Marsa, który przy wtórze fanfar i jęków układa dramat. Na końcu Tanatos, syn Merkurego i pleśni zamyka sklepik z farbami, zawiesza na drzwiach tabliczkę „Zamknięte” i wychodzi. Krótko świeciła gwiazd nad Akropolem tego roku. Ledwie rozkwitła już musiała zgasnąć, a z nią cesarstwo Bizancjum i królestwo Danii. 4.02.2003 [Dziennik rozbitka II, Sopot 2004, T. 19]
Jadwiga Nowak, Ten wiersz
Jeszcze tylko w poezji Ratunek Dla każdej pary każdego gatunku zwierząt Dla nasion dmuchawca, nosków klonu, Głęboko ukrytych nasion jabłek i pestek winogron Dla każdego z nas u progu rozpaczy Jeszcze tylko poezja Czytaj na głos wiersze Jeden dwa trzy Nie ustawaj w poszukiwaniu tonu wibrującego w kiełkującym zbożu Nastawiaj ucho na rytm rosnącego serca Czytaj wiele razy ten wiersz Mandelsztama Achmatowej Zhao Lihonga któremu nagie plecy pokrywa nagle śnieg Jak również wiersze tego demonicznego Houellebecqa Padającego to na kolana to na plecy w świątyni hipermarketu Naucz się wreszcie czytać Biedny człowieku analfabeto niezwyczajny Ludzkiej mowy Biedny człowieku idioto pustyń wielkopowierzchniowych Zrozum Może cię uratować Tylko wiersz Kraków, 12/VI 2021 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Zrównoważony rozwój
Palą słońce każdego dnia Podpalają płomienie Wygaszają wodą wodę Wiatrem przeganiają wiatr Rozumieją Po prostacku Próbują torturować żywioły Jak ludzi Urządzają swoje wnuki w kreciej norze Dzielą salony ze żmiją i myszą Ciemnością równoważą strach Bogoria 30/VI 2019 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, * * *
Przez chwilę wszystko jest na swoim miejscu Tak bardzo potrzebujemy normalności Niektórzy wariują od tego Wiemy, że coś mogłoby trwać i trwać Zasypujemy tę chwilę ściółką jesieni W leśnej gęstwinie Jakby trwaniu przeszkadzało światło a sprzyjały ciemności Wyobrażamy sobie kościół Pod pniem dębu, wśród igliwia, z kroplą rosy na zbutwiałym liściu Poniżamy się, wywyższając odgłosy leśne i świeże ślady Zwierząt Rozbijamy niebieskie namioty Nadajemy im u wejścia imiona świętych Niektórzy wariują od tego I przepadają gdzieś w głuszy, skazując się na wygnanie Na wieki wieków I amen Bogoria, 4/XI 2016 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Psalm 121
Upalny duszny wieczór chimerycznych zwierzeń Świat staje się jaśniejszy o późnej godzinie Ostatni dzisiaj pociąg w końcu nas rozdzieli Ostatnie sms-y jeszcze przed północą Okruchy życia zbieram jeszcze o poranku Okruchy światła wprawiam w drżące szyby okien Z promieni wschodu słońca wypłukuję złoto Dobrze jest spotkać się usiąść i wreszcie pogadać Ludzkim głosem Jak człowiek z człowiekiem Wilk z wilkiem Kraków, 22/VI 2013 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Psalm 7
Kwiat chryzantemy i osmantusa I jaśminu Z drugiego naparu – Świat był kiedyś światem Trzech Cesarzy I Wielkich Prawd o świecie – więc wsłuchuję się w biel gotowanej wody, żeby ogień nie sparzył świętego ziela żeby nie za gorące nie za zimne jak wszystkie szlachetne myśli i uczucia Kraków, 1/III 2013 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, W raju
Dzikie zwierzęta Jak ćmy lgną do ognia Moja milcząca owacja na stojąco W oknie Przecież nie jesteśmy na wygnaniu Ani ty, ani ja Jesteśmy jak one wierzący I nie trwonimy wiary W zaufaniu dzielimy się ogniem – Mrożonym jabłkiem spod jabłonki Zimowych jabłek Nie trwonimy biedowania Od wielu dni Po śladach zostawianych w śniegu Z trzema pazurami i ostrogą Małych i dużych kopyt Przechodzimy Sinieją w śniegu nasze bose buty Bogoria, 8/XII 2016 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Poezja
Krzysztofowi Kuczkowskiemu Dlaczego nie porywa – w zakonie dzieciństwa opowiada językami kwiatów studziennej wody jabłek o winnym smaku przebiega las jest bramą zamkniętą na pordzewiały łańcuch, której rozkradziono ogrodzenie, rozsypał się mur jest kluczem schowanym pod progiem, któremu rozebrano dom i szopę na narzędzia w żebraczym zakonie dzieciństwa nie porywa nie unosi, nie dotyka chmur Śni snem zziębniętych i głodnych snem aniołów bezimiennych i bezdomnych Kraków, 30/XII 2015 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Psalm 148
Wilgo dziki gołębiu sójko Ogrodzenie matko i ojcze drzewa wszystkie Porośnięte już innymi drzewami Mieszkam z wami w koronach waszych drzew W gniazdach między Kasjopeją a Cefeuszem Gdzie brama otwarta do pokoju dzieciństwa Drzewa które rosłyście razem ze mną Z korzeniami ziemi wplątanymi już w korzenie nieba Ogrodzie matko i ojcze Już wszyscy jesteśmy dorośli A nasze liście owoce i gniazda Już nam sięgają do ramiona Bogoria, 19/VII 2013 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Psalm 144
Zrobiłam fałszywy krok ptak uderzył w okno Zadrżały szyby struchlało serce Przepaliły się gwiazdozbiorach i pogasły gwiazdy A potem fałszywa mleczna droga podprowadziła mnie Pod fałszywe słowa fałszywe słowa pod fałszywy adres A tam już czekali na mnie wytrawni znawcy słów Szydercy i ironiści uśmiechali się czekali na mnie Witają mnie z otwartymi ramionami, Wiedzieli, Że przyjdę Bogoria, 15/VII 2013 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Psalm 100
Widok, Na którym zamiera z przerażenia serce – Zupełnie osobno jakieś nogi jakieś ręce A gdzie głowa gdzie reszta łokcie i kolana Jezus Maria! Rany Boskie! Pomocy! Najstraszniejsza animacja świata Bezwolny krótki lot Upadek Człowieka Bogoria, 1/VI 2013 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Piosenka
Dźwięczy mi w głowie poezja Jak cisza w uszach dzwoni Jeszcze nigdy nie byłam na tych schodach Tak blisko jesieni Leniwie gaśnie słońce Troski ściskają serce Jeszcze nigdy nie byłam tak blisko Nad i w niebo kropki niebieskiej Jestem jak robak w jabłku Drążę swój gorzki korytarz Jeszcze nigdy w tak ślepej słodyczy Nie gryzła mnie taka tęsknota Bogoria, 4/X 2016 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Z listów do P.W.
Uczę się pisać rękami związanymi światłem Jest maj 2017 roku I wiosna jest magnifique Obiecuje raj Ale w każdym raju Coraz trudniej dochodzić mi swoich ludzkich praw Kto zresztą ośmieliłby się uskarżać na raj Doigrałam się w końcu Śpiew ptaków uderza prosto w serce Cienie przyjaciół zjawiskowo opływają brzegi bezludnej wyspy Komu przyszłoby do głowy pytać, dlaczego jest pięknie Syreni śpiew ptaków uderza prosto w serce Kraków, 26/V 2017 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Psalm 149
Boże Bogoriańskiego Dzieciństwa Matko Boska Znad Łóżka Z Kalwarii Zebrzydowskiej Matko Boska Bogoryjska Nieśmiertelny koniku Garbusku Żar-Ptaku Królowo Śniegu i chiński cesarzu Którzy żyliście za siedmioma górami i siedmioma morzami Wszechmogący Wieczny Boże Kiedy klęczę w półmroku na ziarnku grochu Co wieczór powtarzasz moimi ustami Niezrozumiałe słowa Które nic nie znaczyłyby, gdyby nie to Że nic nie znaczą W ustach dziecka [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Zmęczenie
Pogubiliśmy się W tym pogubieniu wytrwale Budowaliśmy i niszczyliśmy Wydawało nam się nawet Że niszczymy to, co złe Że buduje coś dobrego i trwałego Nie tylko dla siebie Teraz zmęczeni Już wiemy, co zniszczyliśmy I czego nie udało nam się zbudować Wiemy, że budowaliśmy dla nikogo A dzieło zniszczenia jest trwałe I niezniszczalne Bogoria, 21/IV 2019 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Bunt
Zawiedliśmy się tak bardzo Na sobie, na sobie nawzajem Niczego nie nauczyliśmy się Ani nikt nas niczego nie nauczył Nie wiedzieliśmy, że jesteśmy nadzy I to był nasz cały raj Zakłopotani przyglądamy się rzucanym cieniom Co to za cienie Jakby się komuś nie udało Zrobić Cienia Bogoria, 15/IV 2019 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, * * * Zbawienna pustka
Zbawienna pustka Śpią zwodzone mosty Niech noszą w głowach Bliźni swoje blizny W twojej niech wiatr rzeźbi igły sosen Wszystkie drogi prowadzą do lasu Buksują w gąszczu ścieżki W mchu niestrudzenie pracują krople rosy Wystarczy trzymać się rzeki Pisać na piasku Wystarczy trzymać się słońca Wrócić pod drzwi Kraków, 10/IV 2016 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Psalm 34
Za sto lat nie będzie już wiosny Tylko upały i mrozy Nie będzie jesieni Przebiśniegów i zimowitów Lasów płonących czerwienią przygasających płomieni Za sto lat Tej małej wieczności na miarę Zabraknie nagle wiśniowych sadów I odlatujących na południe cieni Pustynia naszych uczuć zmrozi kwitnące gałązki Zasypie śniegiem jabłka i leśne jagody Jakiś szalony płomień podniesie się i zgaśnie Już za sto lat Nie będzie wiosny i jesieni Kraków, 28/III 2013 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Jadwiga Nowak, Poezja
Joannie Rostropowicz-Clark Dlaczego nas nie porywa Nie unosi Może wciąż jest szyfrowanym zapisem Ale dlaczego nie porywa Nie występuje, nie zabiera między chmury Wysoko Może ciągle przepowiada zdarzenia Ale nie odrywa od ziemi, nie unosi, nie dotyka chmur Jak mgła Snuje się nad krzewami tarniny Tuż przy ziemi Otula pnie dzikich jabłonek i śliw. Kraków, 29/XII 2015 [Człowiek hałaśliwy, Sopot 2021, T. 205]
Maciej Mazurek, Obrazy
wstęp do poematu romantycznego Obrazy, Zachwycające te obrazy, nawet Wtedy, gdy byłem daleko stąd, nigdy Nie były dla mnie tym, czym są dla oczu Nie umiejących patrzeć. Jakże często W pustych pokojach i w łoskocie miasta One mi niosły w godzinach znużenia Uczucia błogie, we krwi doświadczane I w głębi serca i przenikające Swym dobroczynnym spokojem do czystej Sfery umysły William Wordsworth Nie traktowałem poezji jako lingwistycznej gry Nie było to możliwe Wordsworth i Coleridge byli mi mistrzami W poszukiwaniu czystej sfery umysłu Oraz idei które tworzą ten umysł i przyrodę Szukałem owej sfery Gdzie słowa i rzeczy są w miłosnym związku Szukałem w krainie jezior tak jak oni Dwa wieki później Mając swoją krainę jeszcze nie zniszczoną Przez cywilizację I równie piękną Wsłuchując się w śpiew bzów i żonkili I odgłos wiosennej burzy z błyskawicami Kraina jezior konkretna jak przestrzeń Podzielona horyzontem dół oraz góra I miasto z kościołem z rzymskiego baroku Który chronił mnie przed miłością bezkresu To było dawni ale pozostało w pamięci jako czułość widzenia Teraz do niej wracam gdy wieczna miłość swą siłą Przywraca to co przeminęło I łączy się z obrazami gdy chłopcem będąc Wymykałem się w nocy samotnie do kwitnących sadów By upajać oczy bielą kwiatów i światłem księżyca I nad rzeką która niosła wielki a niejasny lęk Czy wówczas już wiedziałem że ona i noc była obrazem Tego czym jestem? Lecz odtąd już czułem że nic poezja nie znaczy bez miłości Fraza gdy jej nie ma jakby pęknięta bez echa Zestrój słów które nie wyrywają się do lotu Na spotkanie rzeczy I dykcja przyszła nie szukałem jej w sobie Dykcja z rytmem który odbijał pulsowanie świata A ja nieufny bo nieufność chroni przed żywiołem kiczu Który łatwo się zagnieżdża w wymowie zbyt szczerej Co znaczy kłamliwej……………………………………………….. ……………………………………………………………………………. [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, O wybuchu poetyckich mocy
Skąd ten wybuch poetyckich mocy? W tym ciemnym mieście W tej ciemnej dolinie Ośmielam się zadać to pytanie sobie Bo ty której tu już nie ma Jesteś sprawczynią jak przeczuwam Tego wybuchu słów jak wybuchu ognia [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, O głębi poety
Pisanie poezji to pisanie świata Który jak wielka armia wkracza do zmysłów I wypełnia pustkę I tak jest dobrze Nie sądziłem nigdy Że niosę w sobie jakąś głębię Bo jaką głębię może nieść w sobie Byt podobny do psa albo kota? [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Dla N
Umierała mężnie i świadomie Wyniszczana przez chorobę Piękna kobieta z obcego plemienia Która była żoną polskiego poety Błysk inteligencji gasł w oku Ożywiał się jedynie na wieść Że ziemska sprawiedliwość jednak istnieje I zbliża się Ten wspaniały głód Ją wyniszczał A naród którego nie była częścią Z trudem wielkim trudem Usiłowała pokochać bo ojczyzna Jest tylko jedna Niosła wieść jak straszny Jest kraj z którego pochodzi I to że kto wątpi w zamach ten głupiec I mówiła to bez względu na to Czy ktoś chciał słuchać czy nie Boże przyjmij Ją W szereg niebiańskich wojowników Do sotni Kozaków z drogi donikąd Którzy jak my umiłowali wolność [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Piękna samobójczyni
Ocaliłem jej obraz w pamięci Wybucha czasami niespodziewanie Nie wiadomo po co Ocaliłem jej obraz To było bardzo dawno Twarz zbolałą starej kobiety A ona była młoda Gdy mówiliśmy o stoikach Smutny uśmiech ale uśmiech Zawitał na jej twarzy Oczy były już nieobecne Wyskoczyła z okna świetnie wykształcona Piękna alkoholiczka z ciężką depresją w tle Która ratowała się jak mogła Rozmawialiśmy O filozofii stoikach i Bogu Po jednej z takich rozmów Wyskoczyła z okna [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Śledzie i kobieta
Zmysłowa kobieta o pięknej linii ust I oczach błękitnych z obłędem w spojrzeniu Wpadła jak szalona do sklepu rybnego Śledzi proszę kilogram lub więcej Nie muszą smakować jak wyrafinowana Francuska potrawa Niechże będą tej potrawy przeciwieństwem Niechże będzie w niej sól i morze północne Śledzi proszę teraz natychmiast [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Demoniczność
Obserwowałem go uważnie Bo interesowały mnie Ukryte źródła poezji Chciałem dowiedzieć się Czym jest natchnienie Muzy nie są wścibskie Oznajmiły: patrz i pisz Muza chwyta go za włosy Wali głową o blat stołu Zamienia się w Furię a kot Zdaje się mieć korpus ludzki I ludzkie oczy Szaleństwo Co to za siła która zabiera oddech Z zewnątrz przychodzi i odrealnia realne Zjawia się nieproszona Mamiąc wzrok pięknem i jasnością W których tkwi już ich przeciwieństwo Gotowe do wybuchu Już wiem Co to jest natchnienie [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Zmierzch bogów
motyw z poezji Eugenio Montale Mówią, że zmierzch bogów nastąpił Nie wiadomo jednak kiedy Ale to że się wydarzył To ponoć pewne przesądzone Ja go nie widziałem zatem powątpiewam A ponadto ciągną mnie do piękna Jakieś dziwne siły Zmierzch bogów kiedyś się wydarzył Może o takim właśnie zmierzchu jak teraz Jest koniec października Tu gdzie jestem to głęboka prowincja Kulisty czas przyspiesza Ostatni dzwon rozrywa ciszę Dolina w ciemnościach jest głucha I jest tak ciemno że nic nie można dostrzec ………………………………………………………. ………………………………………………………. [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, O roli poety
Kroczyli ulicą wielkiego miasta Majestatycznie jak królewska para Wśród ulicznego tłumu Ona uwieszona ramienia Wpatrzona w niego miłosnym spojrzeniem Jaka promienność biła z ich twarzy Szli jak bogowie prosto na Olimp To była wiosna Bardzo dawno temu On był piłkarzem Właśnie powołanym Na ważne igrzyska Dlaczego dzisiaj pisze o nich Gdy dawno w grobie? Z pewnością on Pamiętam nekrolog W lokalnej gazecie Od takich chwil chwały Są właśnie poeci [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Nie proś o nic poezji
Nie próbuj powierzać bólu wierszom Zostaniesz oszukany przez muzę poezji Nie wybacza chybionej frazy Zemści się Okrucieństwo Jest jej żywiołem Nie proś o nic poezji Nie wysłucha [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Ostatnia miłość Goethego
W młodości asystował przy porodach Gdyż chciał wiedzieć skąd przybywa poezja Odmawiał przygotowania się do śmierci Według rygorów sztuki umierania Nie czytał ars moriendi Nie lubił widoków cmentarzy Wiedziała o tym Gertruda von Stein Jej kondukt ominął dom Goethego Nie ma innej drogi jak droga Chrystusowa Tak go uczono gdy był chłopcem Lecz jego nie ima się powszechność śmierci Śliczna Ulryka uchroni go przed nicością Żywił nadzieję bliską pewności Że jego złudzenie to już realność On wzór sztuki życia podmiot adoracji Na palcach ręki mógł policzyć swe szczęśliwe dni Czy to nie cudowne takie szaleństwo Opromienione olimpijską mocną Realność sztuki która wybucha Formą elegii wiecznych powrotów Czytam ją teraz I wiem już po co jest sztuka [Żywioły, Sopot 2020, T. 186][Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Rybołów
Polubiłem go za wytrwałość Gdy co dzień rano wiosną Kołował nad stawem Wstawałem o świcie Aby śledzić jego przylot Zdawało mi się wtedy Że on i słońce są równie ważne W mym życiu W krótkim akordzie ptasiej krtani Był ślad pra-muzyki Twardy ton Władczy ton Ogłaszający władzę nad przestrzenią Wiedząc o tym co oczywiste Nie mogłem się jednak nadziwić prawu walki Które kierowało tym wytrwałym ptakiem On mnie postrzegał jako rywala Widziałem w jego mózgu swój obraz Łowcy W poczuciu trwożnego powinowactwa Zdolny byłem uznać go za bóstwo Skryte w istnieniu bliskim doskonałość Hipnotyczne kręgi pod srebrnym niebem Nad błękitnym stawem pełnym tłustych karpi Olśniony widokiem skutecznego zabijania Odwracałem z trudem głowę Gdy nazbyt porywała mnie jego dynamika I nie wiedzieć czemu upokorzony Z własnej lub nie własnej woli Obmyślałem plan ratowania Swej człowieczej rangi [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Nie domagał się
Nie domagał się nigdy od muzy poezji Częstych wizyt bo na co i po co Te wybuchy mocy obwieszczenie że oto Zbliża się do rozwiązania zagadek i rebusów Które odbijają w doskonałym lustrze Obraz tego co jest i jak jest Nie domagał się nigdy od muzy poezji Zbyt częstych wizyt Nie tęsknił za nimi [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Wyznanie
Jestem polskim poetą Uświadamiam to sobie Jakbym dotąd trwał W pół-mroku pół-śnieniu Byłem nieświadom Czego ode mnie żąda ojczyzna Nie wiedziałem jakie to ważne Dla spokoju ducha Gdyż zbliży się kres To dziwne a zarazem oczywiste Ten związek między spokojem a służbą Bez pytania na co to komu Ten związek między spokojem a służbą [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Mowa poetycka
Podszepty muz prowadzą W krainę pozoru Do krainy sztuki Która ma blask przestrzeń I magnetyczną siłę przyciągania Nie sposób jej się oprzeć Jest jak wieczne nienasycenie W podszeptach muz nie ma nostalgii Jest przewrotność losu Nieskończona gama nieszczęść I krótkich spełnień Mowa poetycka jest ich mową Mówię to wam ja poeta Zmuszony być ich krtanią [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Międzychód, lipiec 1984
W Międzychodzie koło domu marszałka Żukowa Gdzie zatrzymał się ten rzeźnik Żołnierskiego mięsa Kulawy rzeźnik z wielkim brzuchem Prowadzi cielaka na rzeź Aleją wielkich kwitnących lip „Cielęcina jest droga Dla chorych i dla dzieci” Mówi do pomocnika Bo sam nie da rady Pomocnik trzyma zwierzę Ono nieruchomieje I wtedy młot spada mu na łeb Cios jest mistrzowski znać w nim było Setki zabitych cielaków oraz świń Przewrócił się cielak zadygotał Z ryjka popłynęła różowa piana Nadchodzi burza i pierwszy atak chmur Po burzy spokój i upojny zapach lip [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Kto siedzi w poecie?
Kto w nim siedzi jaki szaman Który przywędrował z neolitu? Kto pisze słowa które muszą być napisane Przybywają natrętne jak wieść z epoki Krótkiego życia Z poza dobra i zła Natrętne obrazy wizje horrorów Głosy skargi które pchają się na jego usta A on musi użyć krtani Aby obłaskawić ból cieni błąkających się Po księżycowych pastwiskach [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, O mocy poetyckiej
Moc poetycka jest tylko cieniem miłości Skąd się bierze i skąd wypływa Jak wielka rzeka z niewidzialnych gór To bez znaczenia gdy czujesz jej moc Gdy płyniesz jak ślad prawzoru Jak wzór rozchodzących się fal na wodzie Myśl lub idea nie twoja To jedno jest pewne Nie twoja [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, O poecie, burzy i Bogu
Ludzka materia jest ciemna Wie że sam dla siebie jest niewidoczny Na nic odbicia w lustrze wodzie rzece Na nic peany na cześć umysłu Raczej jeremiady nad marnością własną Jego bystre oczy chwytają światło i kolory Mówi że to piękno Wie że nie do tego one służą Tylko by mógł przeżyć I nie rozstrzyga czy błękit nieba Mówi mu o Bogu czy tylko o burzy A ona właśnie się zbliża Chmura jest nad lasem Wkrótce spadnie deszcz [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, O śmierci poety
Śmierć poety nie jest niczym wyjątkowym Zostawia jednak świadectwo Udręk i zachwytów Pisał poezję ze szczerością dziecka Tak jakby od słowa zależało Przetrwanie świata Mógł pozwolić sobie na takie ryzyko Gdyż od klęski chroniła go kultura Pisał o sobie z rozbrajającą szczerością A poezja nie może być szczera Lekceważył to rozpoznanie Był w oku cyklonu w depresji Ironia nie była mu tarczą Poezja nie może być szczera A muza jest mściwa Powtarzał inny poeta – Gdy chowano poetę szaleńca W zimny listopadowy poranek Bez Mszy Koronacyjnej Mozarta Jako niezbędnej muzycznej oprawy Pogrzebu Poety! [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, O konieczności poezji
Żeby pisać poezję trzeba wierzyć W konieczność pojawienia się czegoś Co zaistnieć musi To jedyny sposób aby ubarwić ten padół łez I dać się ponieść muzyce bez której nie ma Transkrypcji obrazu na język szybki celny nieomylny Choć przeważnie nie jest to konieczne Choć przeważnie nie jest to w ogóle możliwe [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Poezja konkretna
Przeglądając akta sądowe W prowincjonalnym sądzie Poczuł się zwolniony Od przymusu pisania wierszy Wszystko co dotyczyło materii ludzkiej Było zawarte w tych moralitetach Wyłudzacze cudzołożnicy Podróżujący od kochanki do kochanki Brutalni mordercy w delirce Kłamcy i oszuści mówiący Prawdę przez pomyłkę Opętani seksem zboczeńcy Żyli w aktach w sposób konkretny To znaczy poetycki [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Pieśń o miłości i śmierci
To było dawno Wpadła do niej sąsiadka Ze łzami w oczach z rozpaczą w głosie I oznajmiła rzecz straszną „Że ta co tak cudnie śpiewa o miłości Blondynka z Abby jest chora, Białaczka i że wkrótce umrze!” Minęło wiele czasu od tamtej pory Nikt wtedy nie umarł przynajmniej nie od razu Znów miała miejsce podobna historia Miłość i śmierć są zaprzyjaźnione [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Maciej Mazurek, Ars poetica
Tylko wtedy pisał wiersze Gdy miał świadomość Całkowitej bezużyteczności poezji Pisał gdy silny przymus Przyciągał go do biurka A biała kartka wabiła obietnicą Sekwencji obrazów Gwałtownych jak wiosenne Błyskawice [Żywioły, Sopot 2020, T. 186]
Marek Rapnicki, Duet
Więc to będziesz ty, gdy zblednie pocztówka z południowych mórz. Kompot z wiśni i swetry z owczej wełny. Sami, wśród katedr powietrza, na suchym igliwiu z niegdysiejszych lasów. W skamielinie wspomnień. Ślad stopy znajomej w ciepłym piasku snów. Aż wyschniesz, wodo rwąca. Aż, iskra, spopieleję na brzegu. [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Świadectwo
Panie otworzyłeś mnie na światło i matczyne ciepło nauczyłeś czytać ponad wersami mówiłeś do mnie w stu dialektach życia poprzez ptaki konie jeże polskie tango na dansingu w Samarkandzie mękę Jeana Valjean psią miłość zachwycającą grę Pelego i słodką samotność w Starej Przystani w grudniu puste plaże Słajszewa ciało kobiety skierowane ku mnie dzwony Fromborka i Wawelu i karkołomny klif Ravello zaprosiłeś między Las Meninas i do Salisbury które widział Constable byłeś muzyką powietrza w pieśni oraz w ciszy a czasem gradobiciem w winnicy kiedy gubiłem trop latami rysowałeś mi na piersi zachodni portal z Vézelay aż pojąłem pokazałeś Erbarme Dich po którym tylko milczeć wtedy świat przypomniał atrium w otulinie niebieskich pokoi poruszony mnogością darów stawałem się jak echo które poszukuje dźwięku pozostawało mi dodać kropkę pod wielkim wykrzyknikiem Twoim jakże się mógłbym zawahać nie przyjąć wezwania nie odpłacić Miłości 22 I 2021 [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Dać wyraz
Że się udało cienką kładką losu że nie wstąpiło się gdzie wstąpić miało że psa sztywnego z zimna przyniosło się do domu aby zaraz skonał przy kaloryferze że się dziewczynę na śnieg przewróciło całując teatralnie że nie słuchało się przysłowia nie wywołuj krokodyla zanim nie przekroczysz rzeki że na pogrzebach się bywało a na jednym nie i ciągle żal że szyby się wybiło dla dźwięku zniszczenia że wtedy kiedy był czas decydować się spało że szło się do komunii jak po lekarstwo nie nagrodę że się czytało dużo a za mało żyło że nagie drzewa się z Corotem podglądało że dziecko w sobie ocaliło czyli głos zdumienia światem że bogi Gangesu rady nie dały nie przemogły kodu pokoleń że przebiśnieg słonecznik i kwiaty czeremchy że nie przeklęło się przyjaźni na przekór demonom że znamię Jagiellonów pod skórą skwierczało że woda zwalczała ogień i się ocalało że lustro tak łaskawe jak nie miało być że się uczyło lekcji przemijania uporczywie i bez skutku że śmiejące się oczy były jak ten opal że tamci odchodzą jeden za drugim a tu jakby nigdy nic że się zachłanność panoszyła bez wstydu i kary że blues był jak hymn i zdrady zapomniane tak i co inni nie mieli lepiej [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Terytorium powiernicze
Aniele Boże, Ty to musisz mieć ze mną trzy światy i sto pociech. Ledwie się z klęczek podniosłem, a tu już – świat: pupy pod sukienkami i rytmy afrykańskie. Wino czerwone, wytrawne. A trąbka z saksofonem jak głos z rykowiska. A mimo to niedaleko ciszy. Nie będę taił dłużej, że nad wszystko przedkładałem smak powideł śliwkowych oraz chleb z masłem, świeżego. Moje ciało wybrało inne ciało, z wonią oliwki dziecięcej w ascezie i zatraceniu. Zapach pustych plaż i łąki w czerwcu uśmierzał każdy ból jak „Pieśń ekstazy” Hildegardy von Bingen. Nie gardziłem gołąbkami i zmrożonym absolutem, i od wielkiego dzwonu chivas regal. Potrafiłem wyśledzić czysty dźwięk fletu albo altówki, myszołowa w locie, ukryty ład kamieni ułożonych z sensem; fałsz ludzi pozostawał przede mną nieznany, zanim raził. Jak tu innym kurs wskazywać, do miodów zapraszać? Zdobywca atlasów, ale z matmy osioł, lew w tańcu, nie znający kroków i układów, niby modny, lecz ze skłonnością do tang przedwojennych, echa światów, których nie ma. Zawsze w drodze, do San Gimignano, na Rozewie, specjalnie do Wilna, tak jakbym tam zobaczył po raz pierwszy nagość. Latami, przez młodzieńcze Appalachy, w studenckich piwnicach, zaczadzony muzyką sprzeciwu. Pojąłem w końcu, że ciało jest naczyniem duszy, oddać je, nie dla zbytku i kaprysu – na zawsze. Bywało, że kłamałem z litości nad własną nędzą i doskwierała mi zachłanność. Respektowałem święty smutek, ale zdarzyło się gardzić bliźnim, jakby pysznemu odebrało pamięć. Śledziłem obraz i słowo, czując ich tętno jak jeździec wierzchowca. Ale nie ratowały przed grzechem i rozpaczą, tak jak miały. Lubiłem cienkie ramiona, kłącza słodkie, skąd wyrastają piersi, kłębuszki ze śniegu, i grube dowcipy, jeden to nawet o Chrystusie. Późno posmakował mi burbon jazzu, ale w końcu. Rozgościłem się też w serpentynach trecenta. Czego byłem pewien, to że fagot Bacha otwiera mi duszę, tak jak mgła nad rozlewiskiem Tagu. A nasi zdradzeni wcale nie poginęli, trwają wpatrzeni w sztabowe mapy. Tak powiększała się moja wiedza o Świętych Obcowaniu, a nam żyć dalej, w udręce, która z oddali wygląda na żarta. I jasność mam wreszcie jak palą najbardziej odpowiedzi do niezadanych pytań. Mosty dobrych uczynków wiszą nad przepaściami. Mama, przedwojenna, idzie w getrach ścieżką pod Giewontem, jakby nie sunęła za nią pożoga; kiedyś, gdy nagle przez telefon powie – kocham cię synku – ja nie rozpoznam, że to ostatnie wyznanie. I ruszy gołoborze minut, przyjdzie październik, ciepły i ostateczny. Nie ma dublera w okolicy. Los, terytorium powiernicze, rewir ze skrzydłem białego ptaka, skrawek serdeczny z dostępem do nieba, trwa, opiera się jeszcze. Z lokatorem w wapnie po kolana, z małą elegią i wielkim zdumieniem, naczyniem na słowo, świeże jak włoszczyzna, rankiem, na miejskim targowisku, i mocne jak Twe ramię, Stróżu Mój. [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Nieświęta ziemia
Nie byłem w Ziemi Świętej możliwe że nie będę tam nigdy zostanie mi uczta w Kanie z Veronesem pocałunek Judasza u Giotta gdzie usta łączą się zdradziecko twarz Pana z portretów Rouault sekunda triumfu według Piero della Francesca droga się zapyli madą nadodrzańską góra Tabor urośnie w błogosławieństwie poranka w Beskidzie Niskim margiel czarnoziem banał nawet kur zapieje po polsku tylko zdążyć się przyznać tylko zdążyć 20 XI 2020 [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Diabeł próbuje reformować Kościół
U progu Dolomitów w romańskiej kolegiacie w San Candido u benedyktynów Ukrzyżowany opiera stopy na głowie szatana już osiemset lat jest w królewskiej koronie ale gorzkie to zwycięstwo przy wtórze reformatorów i bezbożnych kusy złą myślą łaskocze skrwawione pięty Pantokratora w zasadzie robi to co zwykle [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Psalm próby
Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radę występnych, nie wchodzi na drogę grzeszników i nie siada w kole szyderców, lecz ma upodobanie w Prawie Pana (…) (Ps 1) Oni ruszają pierwsi tak jak zwykle o kształtnych ciałach pięknych ustach z cuchnącą pianą obelg mirażem wolności czerwona błyskawica mówi to co zawsze Oto nasza jest racja bo ona jest nasza w Paryżu Kambodży w Warszawie my kariatdy pod ciężarem pustki i odrazy my młode pędy z drzewa Babilonu pleciemy bicz na opornych nam w marszu służą profesory z Sorbony Stanford Cambridge A kiedy wreszcie przeminą dławiąc się gniewem szlam ze schodów świątyni z bruku agory splamionych pulpitów liceum długo będzie zmywał Anioł litości Wtedy zdumienie i kosmiczny lęk że Ogród zamknięty i obyło się bez nas 30 X 2020 [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Łyżeczka
Przywiozłem cię łyżeczko zabrałem z rodzinnego domu abyś przypominała niemożliwe wywoływała duchy abyś stała się pośrednikiem między tym co było i tym co będzie zawsze pełne cukru soli kaszki i herbaty pełna tamtego powietrza twoja lekkość zwinna linia kwietna asymetria twój pancerzyk z odcisków linii papilarnych mruczysz opowieści z dna szuflady ale ja źle słyszę twoja zawartość jest echem towarów kolonialnych ciepła utrudzonych palców jesteś niczym Biały ręcznik Ładyszów chór podniebny obiad na stola idź już bo się spóźnisz Kazik Wojtek Marek spróbuj czy nie za słodkie znów zrobiłeś kleksa jesteś krucha jak wspomnienie niezłomna jak garść popiołu zamieniona w srebro 14 XII 2020 [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Cinema „Paradiso”
Idzie środkiem miasteczka Monica Bellucci wzrok ponad horyzontem czarna suknia kołyszą się biodra Clint Eastwood powoli wsiada do trucka Meryl Streep ukradkiem patrzy zza firanki Jeleń w gęstwinie Robert De Niro unosi do oka lunetę sztucera Pędzą garbusem różowym w zielone gwiazdki: Belmondo i Françoise Dorléac wiatr gra w rudych włosach Daniel Day-Lewis pędzi leśną ścieżką za nim młody Unkas Silvana Mangano i Burt Lancaster moszczą się wygodnie w fotelach zaraz nadejdzie Helmut Berger Niewidomy ale Al Pacino porywa do tanga zdumioną Gabrielle Anwar klaszczą postronni widzowie Pył i skwar sucho w gardle Jerzy Zelnik bóg słońce wzywa chytrych kapłanów Zaśmiewa się Romy Schneider kiedy Noiret w zachwycie wiesza jej za uszami dojrzałe wiśnie Michelle Pfeiffer dyskretnie patrzy w jego stronę bezszelestnie falują koronki Z monstrancją przeciw muszkietom idzie na czele procesji Jeremy Irons powietrze wypełnia motet Palestriny Piccoli maluje bite cztery godziną nagą Emmanuelle posąg z ciała i jego owłosione ramiona Rita w wężowym uniesieniu śpiewa Amado mio Glenn Ford w słup się zamienia Nie trzeźwieje Albert Finney w letnim garniturze i nie chcecie widzieć twarzy Jaqueline Bisset czyli Yvonne Śpiewa Dean Martin leżąc z twarzą pod kapeluszem wtóruje Ricky Nelson zastygł John Wayne z kawą w cynowym kubku Jej twarz opowiada przeszłość wie wszystko tak jak Michel Duval próbują więc odszukać szczęście on i Catherine Deneuve stygnąca platyna Robin Williams żegna Stowarzyszenie Umarłych Poetów chłopcy wchodzą na stoły skandują Captain My Captain I czy to nie jest wiersz długi jak życie Rzeka bez powrotu gorzki jak utrata jak spełnienie słodki czyta go co wieczór w kinowej kabinie mały Totò zarażony marzeniem 23 IX 2020 [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Rozmowa
Blada różo z Palatynu, krucha jak tamta z Term Karakalli, co mówisz, zapisuję. Nie słowa, szmer w okolicach lewej komory. Wiatr, który głaszcze ci płatki tarantelą u zbiegu er. Nie jesteśmy obojętni na ten kicz, w kurzu banału. Dobre dni płyną żyłami podziemnego miasta, niewidzialny dzwon zastyga w upale i światło przed wieczorem opiera się o cegły pałacu. Klęka niebo, kruszy się wąska cegła. Pszczoły pracują w skupieniu. Ty lekko kołysząc biodrami, trwasz. I triumfują w tobie zapomniane imiona. Cóż mogę, skoro wyłowił cię obiektyw. Trzeba mieć jakiś puch, nektar na czarną godzinę. Jakiegoś Rilke, bez którego nie ma życia ani śmierci. Mówiąc szczerze, sami jesteśmy na świecie. W tej macierzy, w tej matni. Twoja przezroczysta skóra, mój nieprzytomny wzrok. Wstydu róż. I smakuje to porozumienie. Jak stopom pył z alabastru. Jasnej wyspy pośród bazaltowych płyt. Różo, rzymianko. [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Objawy
Chyba się starzeję kościoły podobają mi się jak kobiety kopuły witraże marmur ogrzewany wzrokiem tu fresk tam chrzcielnica krępe romańskie blondynki brunetki barokowych kształtów rudowłose piękności gotyku udaję że mijam ale powracam kluczę w nawach i absydach znikam w kryptach zaglądam w oczy rozetom w zakazanych strefach prezbiteriów osiągam szczęście w którym mieszka oddanie i spokój nasz zapomniane siostry [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Zaślubiny
Wskazówka Torre del Mangia uparcie wędruję po tarczy Campo kiedy dosięgnie via Rinaldini my i Siena to będą dwa istnienia ale połów jeszcze trwa wzrok zatopiony w ciepłe ciało ponad ceglaną patelnię powietrza zaplata obrączki wokół palców miasto z ochry i cynamonu głaszcze cię po karku wiatrem z południowego wschodu od schodów Santa Maria dei Servi [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Moja pora
Moja pora to było przedwiośnie puszczają lody wzdłuż ulicy środkiem miasteczka płynie zimna rzeka nasze łódki obracając się suną w stronę wodospadu za zakrętem łódki ze słomek patyków wodospad z liści topoli mierzwy i brudnego śniegu w meczy Włochy – USA wciąż remis Cardinale Loren – Taylor Monroe subiektywny debel w szczelinach między chodnikiem i pierwszą trawę kiełkuje przyszłość jej woń jedyna i powtarzalna zapowiada długi marsz po runo niewiadomego koloru tak wiele tajemnicy tak wiele Raquel Welch pierwszej pod kołdrą wszystko jeszcze się stanie i będzie dobre klęski nie zakontraktowano na najbliższe miesiące czyli na wieczność jesteśmy i nasze indiańskie leki nasze przybory do cymbergaja adapter Bambino gra Zielone pola słońce opiera się na kapotach spadku po starszych siostrach na obiad będą pielmieni na deser hokej z Insbrucka i dziadek Lipowicz namaluje geparda nicość zostanie wyparta za rogatki jak będziemy grzeczni [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Pocztówka z Sarbinowa
Patrzę na zdjęcie którego nie ma: jod słony wiatr i bocian poszukiwacz sklerotyczne wierzby wskazują kierunek pachnie Jałtą w niemieckich oborach polskie krowy popiół mgły nad łąkami i zaraz świątynia cichy okrzyk drewniane kolumny Hansę pamiętają i jegrów bez swastyki ulica Nadbrzeżna prowadzi Wszędzie opowieści szyprów słychać po chałupach przyklejonych do wydmy ciocia Marysia wraca z zakupami brzoskwinie bułgarskie po jednej dla każdego i jagodzianki z mlekiem znak opieki bogów do nieba tyle co do morza czyli krok a my w pół kroku w objęciach młodości raf nieświadomi archipelagów i latarni ja znowu na Nadbrzeżnej nucąc Już nie ma dzikich plaż otwiera się ostryga czasu w niej głos ciotki z tamtej strony: tam jest wszystko jod wiatr cytrusy jagodzianki mili moi przysięgam wszystko tylko nie ma was strażnicy fotografii [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Nie jechać do Lwowa
Zawsze rozumiałem tych którzy nie chcieli wracać do Wilna Lwowa nawet w rozmowach w snach bo co zobaczyć album rodzinny w pudrze albo w błocie zasiniałe oczy podwórek opuszczonych w pośpiechu koklusz i ospę dziecięce pamiątki misia z oberwanym uchem świadectwo Pierwszej Komunii na śmietniku przybory do golenia po tatusiu chaos uprzątnięty po najeździe dzikich sprawcę siniaków bazaltowy bruk klony lipy świadków pocałunku bo co nasza ukochana stoi nago na ulicy pod chętnym okiem motłochu [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Gniazda
Zakładamy gniazda pod latarniami obcych miast mościmy leże w zaułkach i na wzgórzach skąd bliżej w błękit pędzimy stropioną nadzieję boso po kocich łbach gdzie mieszka szczęście ale nas nie poznaje obce i odwrócone a ból w liszajach kamienic na twarzy kloszarda wita nas otwartymi kikutami no wreszcie jesteście a już myślałem że chcecie tego co wszyscy świętego spokoju i michy pełnej paciorków bez was nie dam rady opłakać pustki przytulić się do mchu nakarmić koty gołębia pochować jeszcze raz wtulić się w ciepłe futerko złudzenia [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Marek Rapnicki, Ten facet z gołębiem na ramieniu
pamięci Stanisława Barańczaka Nie napisałbym jednej linijki, gdyby nie Pańska brodata twarz i przenikliwy wzrok znad ciężkich okularów. I wąskie sprawiedliwe usta: – Co, nie możesz im puścić serii samogłosek z biodra honoru, butelki z drwiną, prosto w zakuty łeb? Pan z tym gołębiem na ramieniu stoi i stoi, a mnie się przypomina czas, kiedy słowo naprawdę kosztowało, więc nie warto było ślepymi nabojami. – Uniesiesz wszystko, tylko daj imię, uderz słowem, które oswoi dal. Użyj głoski, od której będzie zależało wszystko, lokatorze kompromisu. Którą wyrwiesz z gardła, jak szarżę w wąwozie. 11 I 2015 [Nieświęta ziemia, Sopot 2021, T. 202]
Michał Fałtynowicz, po nas choćby bóg
łabędzie wychodzą na brzeg przy sopockim molo. niedługo coś ci powiem. niech zamilkną turyści oraz nastolatkowie, którzy na piasku przesuwają granicę miłości. kilka kilometrów dzieli nas od Gdyni. pójdziemy plażą. po drodze cisza. idźmy aż na klif. tam, przy ostatnim drzewie, chwyćmy się za dłonie. niebo koloru brzoskwiń zmieni się w miód. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, achżeszty!
achżeszty! gdzie rzucałeś wzrok, tam wybuchała przyszłość. szedłeś do nie pokrętnie, mamrocząc pod nosem wymówki i usprawiedliwienia. gdy palę marlboro na dachach Góry Gradowej, wspominam twoje węszenie. prawda, obecnie stępiłeś zmysły. zwiędłeś jak stary narcyz. jednakże siedzisz i trwa teraz. twarde jak czerwona cegła bunkru. powoli schodzisz stromą ulicą, Gdańsk maleje, jest na wyciągnięcie ręki. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, wezwanie
wszyscy, którzy umrzecie najwyżej w trzecim pokoleniu pamięci, przyjdźcie do mnie na taras. weźcie trzy bułki i owoc pomarańczy. zjemy wspólny posiłek. rozdam wam po papierosie. w milczeniu będziemy patrzeć na ogród. będziemy patrzeć na ogród. będziemy patrzeć na ogród. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, ***
leżę na łóżku. leżę na łóżku w mieszkaniu. leżę na łóżku w mieszkaniu przy ulicy Franciszka Kubacza. leżę na łóżku w mieszkaniu przy ulicy Franciszka Kubacza w Gdańsku. jest godzina dwudziesta trzecia osiem. niedziela. widzę okno. w szybie odbija się światło lampy. mam lepkie palce. strony książki się kleją. czarna czcionka. myślę o tym, że jutro będę żywy. myślę o słońcu, wietrze i twarzach przechodniów. myślę o śmierci. myślę o ojcu. o czarnej herbacie w szklance. o kuchennym stole. o otwartym dzienniku. o piłkarzykach na sprężynach. mam dwadzieścia trzy lata. nie piję od dziesięciu miesięcy. wierzę w moc sprawdzą literatury. chciałbym wyjechać z pewną kobietą. chodzić po mieście. palić papierosy. czytać wiersze. wstawać o świcie. ćwiczyć mięśnie brzucha. brać prysznic. przygotować śniadanie. wypić gorzką kawę. wypalić papierosa. nie zgadzać się na śmierć. leżę na łóżku w mieszkaniu przy ulicy Franciszka Kubacza w Gdańsku. godzina dwudziesta trzecia dwadzieścia osiem. jutro będę żywy. jutro będę uciekać do śmierci. będę uciekać po cichu. niecelowo. nieuchronnie. jutro będzie gorąco, duszno i tłoczno. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, porada jak zachęcić młodzież do czytania poezji
najlepiej tego nie robić ewentualnie oznajmić, że wszyscy bogowie gniją w lasach pod zardzewiałymi krzyżami, a w postapokaliptycznym świecie nie będzie miejsca nawet dla stalkerów. (zaśmiać się) wtrącić coś o mięsie, na przykład, że podrożało, po czym (ziewając) wspomnieć o katastrofie ekologicznej, o Słońcu, które umiera. chociaż najlepiej tego nie robić. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, wiersz o miłości
rozpiłem się w słońcu. parzyło mnie, tłuste ciało, skóra napęczniała. otworzyłem i widziałem: Roberta Lewandowskiego z pewnością starego kocura uśmiechał się ze ściany wieżowca. jak gorąco. ławka okazała się łóżkiem. bezdomny może i był prorokiem, ale zerwał łańcuszek z mojej szyi, po czym uciekł w stronę Śródmieścia. – czy wezwać policję? – spytała kobieta. zaspane powieki wycisnęły ze mnie alkoholowy sen. – idę do domu – odpowiedziałem. podniosłem się. nie był to mój najpoważniejszy upadek. przypomniałem sobie, że nie mam domu. krążyłem, Piwna, Długa, trójząb Neptuna wcelowany w moje ciało. żurawie piały rdzawo w stoczni. Wrzeszcz. telepało mną. bałem się. podczas wędrówki chciałem ci powiedzieć coś bardzo ważnego. nie pamiętałem co, ale ćwiczyłem. przemawiałem do witryny sklepu z kapeluszami. miałem krótkie słowa, drobne lata w kieszeniach, urzędowy świstek z wyrokiem śmierci. spragniony i głodny wiedziałem, że nic mnie nie nasyci. zresztą nie miałem ci wiele do zaoferowania. mimo tego, że podczas liczenia głosów przekroczyłem próg wyborczy. jeżeli chodzi o przeszłość oraz przyszłość, to, jak powszechnie wiadomo, nie istnieją. w teraźniejszości z każdym świtem i zmierzchem, mój miękki, gruby język definiuje mnie. w tej definicji, oczywiście, nie ma nic pewnego. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, pięć posiłków dziennie
żywiłem się pszennymi bułkami, smażonymi warzywami, kawą z saszetki, nikotyną, zmrożoną wódką. przerzuciłam się na pięć posiłków dziennie, razowy chleb z masłem orzechowym i pomidorem, kaszę bulgur z chudym mięsem, migdały, wafle ryżowe, gruszki, jabłka, jajka na twardo (przyjaciel udzielił wskazówek, kiedy wyjąć je z garnka). moja matka powiedziała: obawiam się, że to nie posiłki są najważniejsze w twoim przypadku. przecież od lat walczysz z samym sobą. tak,tak. masz rację, mamo. nawet cholerne banany nie pozwolą mi poczuć, że to co robię, to jest miłość. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, Suwałki
jeżeli to jest moja Jerozolima – chcę poznać jej szare żyły i ciało blokowisk. mokro na Kowalskiego jak od świeżej farby. puste chodniki – nicość w policzkach miasteczka, gdzie kiedyś pełno orzechów, kasztanów. przez Pułaskiego wchodzę, skradam się – zbite zwierzę – w kwiatowe zakamarki. ulica Różana nie kwitnie. dzwony nie biją. wypluwam się na dworze. nie wyjeżdżam. co za Utrata, co za ulica długa. bezszelest wróbli, ćwierkanie sikorki. sikam na garaż obcych mi ludzi. jak zając przemykam na Kościuszki, jak wierny pies węszę na ulicach nazwanych miastami – Elbląska, Słupska, Lubelska. różne konstelacje, różne wspomnienia i chód pośpieszny. słońce przygrzało. chciałabym się rozebrać, ale jestem nagi – zdrowy i w kolorach odziedziczonych po przodkach z cmentarza na Bakałarzewskiej. urywam się – śliwka purpurowa – spadam do Sikorskiego, toczę się na Reymonta. od muru do muru mojej Jerozolimy, bez oddechu wytchnienia, z marlboro w wargach, nie znajduję siebie, tylko znaki na ziemi i niebie, że szedłem tędy i idę, choć to tylko ciało, które w nocy nie zdąży się zregenerować. w drugim pokoju chrapie matka, ojciec przewraca się na drugi bok. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, przedsen
miałem napisać wiersz, lecz już zgasiłem, położyłem, przykryłem. zeszyt na biurku. miałem wspomnieć o dziadach i księciu duńskim. miałem napisać wiersz. o przeszłości, o tobie, o mnie, o sekundzie wszechświata, w której nikt nie pytał: po co, dlaczego i czy warto. o sekundzie, w której spojrzał na nas bóg, którego już nie ma. miałem napisać wiersz. czekać na pierwszego czytelnika jak na list w więzieniu. czekać na nieznajome oczy, które przesuwają się po czcionce. wyraz po wyrazie. wers po wersie. strofa po strofie. czekać na nieznajome oczy, które przy wieczornej herbacie już nie pamiętają. spytane o poetę odpowiadają od lat: Tuwim, Mickiewicz, Baczyński. tyle rzeczy miałem zrobić. chwilę być. być pewnym, że wiem, która noc była istotna i czy w ogóle, któraś była. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, na śmierć przyjaciółki
chorowała na nerki. ostatni rok nie potrafiła utrzymać moczu. rzadko się odzywała, czasami cicho rozmawialiśmy, mówiła we własnym języku. nigdy nie stwierdziła, że podoba się jej mieszkanie. nie skomentowała wystroju wnętrz. rodzice przyśpieszyli jej odejście. czy ona nie chciała już żyć? jej ciało leżało w pudełku od butów. czarny kot przypatrywał się i rozumiał więcej ode mnie. poszedłem do sypialni, śmierć była w domu. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, pisanie
gdy piszę, wsadzam język w dziurkę od klucza. po drugiej stronie drzwi podchodzę do różowego czubka mięśnia. biorę go do ust jak gorzki opłatek. [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Michał Fałtynowicz, Betlejem
usta są ustami, śmierć jest śmiercią, konik polny jest konikiem polnym. moralność jest czymś innym niż słońce, ludobójstwo odbywa się teraz i ciągle. ekosystem, który znam, umiera. śmierć jest śmiercią. najważniejsza jest miłość. obawiam się, że moja dziewczyna jest w ciąży. piję wódkę, wódka jest czysta. film jest filmem, książka jest książką, mijam się ze sobą na przejściu dla pieszych. nazywam to zwrotem akcji. gdy brakuje mi słów, obieram je ze znaczenia. jem kaszę gryczaną, wącham ogród. ogród jest ogrodem. nie chce mi się wierzyć, że świat może istnieć. szczególnie po to, żeby się skończyć. coś mi mówi, że tak jest. dwadzieścia trzy lata to wystarczająco długo, żeby zabić w sobie smak ust człowieka, spalić tysiące papierosów, przeczytać Rilkego. właściwie umieranie przypomina życie. śmierć jest śmiercią. narodziny są zachwytem. nie. narodziny są narodzinami. witajcie! witajcie! w moim Betlejem! [Witajcie w moim Betlejem, Sopot 2020, T. 180]
Janusz Nowak, życie
Jako kilkuletnie dziecko nie rozumiałem, co dorośli mają na myśli, mówiąć: „Ona z nim żyje”. Dzięki Tobie rozumiem. I nieudolnie sławię. Gdzie jedno ciało, tam jeden duch: razem modlą się, razem padają na twarz [przed Bogiem], razem odbywają posty; jeden drugiego nauczając, jeden drugiego zachęcając, jeden drugiego podtrzymując. Oboje razem są w Kościele Bożym, razem na uczcie Bożej, razem w uściskach, w prześladowaniach i chwilach wytchnienia. Żadne nie chowa nic przed drugim, żadne nie unika drugiego, żadne nie jest ciężarem dla drugiego. Tertulian, Do żony wie jak wziąć w nawias w gorące wilgotne gniazdo wie co znaczy objąć nawiasem pisać w nim słowa przymierza odczuwa smutek – omne animal triste – gdy po chwili musi przed nawias wyciągnąć i nawias zamknąć każda mała śmierć mówiąc nawiasem to oswajanie wielkiej lekcja ostatecznego wypchnięcia poza nawias [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Janusz Nowak, Auxulium Christianorum
wiele energii poszło w schowanie Jej do pustelni do ciemnego kąta wiele trudu by nie przeszkadzała w godnej liturgii by nie przesłaniała Syna by siedziała cicho zawstydzona i zahukana przepraszająca że żyje na kilku kartkach Ewangelii a Ona swym płaszczem okrywa grzeszników wspomaga wiernych staje do walki z odwiecznym wrogiem nieustraszona bez Niej – Matki Kościoła – wszyscy zginiemy jak ci z Sodomy i Siloe [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Janusz Nowak, na one słowa Sylwii Chutnik, literatki: „Kościół jako instytucja powinna zostać rozwiązana”
nie dano wam kluczy niczego nie rozwiążecie niczego nie zwiążecie na ziemi i w niebie nie dano wam kluczy królestwa nie czujecie twardej opoki pod nogami rozpływa się wam gorący piasek ciało milczy krew milczy słyszycie jedynie zimne elektryczne dźwięki martwe słowa które was dławią nie chcecie mieć Kościoła za matkę nie chcecie mieć Boga za Ojca chcecie mieć siebie za jedynych bogów nie dano wam [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Janusz Nowak, wystarczy spojrzeć
Nie trzeba zastępować w otchłanie piekielne, żeby oglądać objawiający się gniew Boży. Wystarczy spojrzeć na świat! Ludwik z Granady już działa tajemnica bezbożności antychryst zameldował się w recepcji nikt go nie rozpoznał psują się komputery samochody serca nikt niczego nie naprawia wszystko wyrzucane jest do kubłów piekło pęcznieje fermentuje grozą podszyte gesty spojrzenia pieszczoty pocałunki słowa nic nie jest naprawdę naprawdę jest nic coraz więcej obcych języków strojów twarzy coraz śmieszniej coraz straszniej coraz zimniej coraz bardziej pusto opuszczone domy kościoły fabryki dworce parki opuszczone cmentarze czy jeszcze o coś chodzi o co o co [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Janusz Nowak, poczęty w pośpiechu
poczęty w pośpiechu wstydliwie w brudnej ciasnej kanciapie albo na gorącym strychu wśród zapachu schnącej bielizny na marginesie ogrodu na kuchennym stole z bólem wyparty z otwartego krwawiącego nawiasu waginy na bojaźń nędzę na trud skazany na żywot krótki jak dźwięk dym wiatr błysk głos punkt cień osierocony przez słońce od takiego robaka ziemnego i prochu nożnego oczekujesz gorącej miłości którą jedynie Ty możesz wylać z Serca przebitego zimnym ostrzem włóczni napój nią zmrożone serce niech Serafini zobaczą nędzę człowieka umiłowanego przez Boga [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Janusz Nowak, Afrodyta Pandemia. portret
nie dla niej ideały abstrakcje idee miłośnica konkretu ostrych zapachów potu piżma spermy krwi nie bawi się w konwenanse gra wstępna to dla niej zbyteczne ceregiele w rubasznym czerepie nie ma grama duszy anielskiej diabelskie igraszki orgiastyczne powietrze gardłowy śmiech ruja i porubstwo – – to jej rewiry gotowa w każdej sekundzie do ataku erotycznej inwazji szału pozbawiona wstydu gotowa zrzucić z siebie w mgnieniu oka bluzkę majtki i co tam ma na sobie ma na sobie niewiele ceni wygodę i tak zwany luz nic sobie nie robi z rumieńców i zakłopotania mężczyzn ze skromności niektórych kobiet obsceniczne gesty i słowa to jej metoda porozumiewania się z alkoholi uwielbia piwo gorzałę i tanie wino nie pogardzi skrętem gustuje w tatuażach są jej afrodyzjakiem Afrodyta potrzebuje dodatkowego wspomagania ciągle jej mało ciągle za słabo mówią że jej ukryte imię to Lilith lubieżność i zemsta za edeński ogród za jabłko i błogosławioną winę Afrodyta Pandemia pandemia [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Janusz Nowak, Julki Apostatki
ale czy pomyślałyście o oleju o oliwie czy pomyślałyście na nic się nie zdadzą wasze puste lampy kiedy powróci Ten którego nie znacie czy zapamiętacie chociaż te dwa słowa aby je w ostatniej sekundzie wykrzyczeć Galilaee vicisti On już zwyciężył świat nic o tym nie wie wy też nic nie wiecie wiecie że kolory tęczy nadają się do obryzgiwania obrzydliwych katoli wiecie że z gwiazdek da się ulepić niemałą porcję plwociny wiecie że czerwonym piorunem łatwo przebić cienką skórę dużo wiecie nie wiecie że czas jest krótki wieczność czeka dzień ów gniewu się nachyla gdy w proch wieki zmiecie chwila nie wiecie nic nie wiecie już pora pomyśleć o lampach oliwie o drugim przyjściu Oblubieńca Sędziego [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Janusz Nowak, żaden
żaden wojewoda, żaden król, żaden cesarz, żaden Bóg Jerzy Osiwak na Pol’and’rock Festival 2021 zwłaszcza Bóg nie będzie wam mówił co macie śpiewać co macie krzyczeć On milczy nie da krzyku swego słyszeć na dworze przyszedł ogień rzucić na ziemię nie mówi milczy ciągle jeszcze [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Janusz Nowak, nawias
w nawiasie poza nawiasem przed po gdzie się toczy życie [w nawiasie, Sopot 2021, T. 204]
Krzysztof Kuczkowski, Od początku
znowu od początku od cienia obłoku na ciemnej wodzi gnieźnieńskich Łazienek od żuka żółtymi pazurkami pracowicie odpychającego ziemię i czarnego szczeniaka z dopiero co przyciętymi uszami schodzimy trawiastym nasypem w stronę osiedla Winiary za nami po zboczu wylewa się światło nawet nie próbujemy uciekać [Tlen, Sopot 2003, T. 15]
Krzysztof Kuczkowski, Wołanie w noc Zmartwychwstania Pańskiego
przemień mnie przemień, Panie jeśli nie chcesz cisnąć o ziemię tak jak Szawła na drodze do Damaszku rozpal w mym sercu kroplę która drąży kamień przemień mnie, Panie przemieniaj tak jak matka dziecko formuj jak garncarz toczy dzban oddaję Ci wszystko co od Ciebie dostałem własną nędzę i serce pełne ran do Głowy świętej wznoszę wołanie do boku włócznią rozdartego wkładam kamień mojego serca jesteś Jestem więc mnie przemień, Panie [Tlen, Sopot 2003, T. 15]
Krzysztof Kuczkowski, Salome
słońce zachodzi za morze sitowia woda wraca do dziurawej cysterny rzeka do wnętrza ziemi Salome tańczy zdrewniały stopy od bębnienia po liliowych górach Moabu miedź straciła blask brzydka jest Salome głowa proroka przetacza się za horyzont krwawy cień oświetla drugą stronę świata Salome upada w mrok nocy jak w dłonie kochanka raz po raz wypełnia ją gorąca struga obłędu [Tlen, Sopot 2003, T. 15]
Krzysztof Kuczkowski, Piosenka o koronkach
koronki koronki wyszywamy koronki białe srebrne niebieskie koronki ze słów baranki z chmur zastanawiamy się co jest za tym błękitem w okiennych ramach pokruszony kit mumie much zimowy bezruch koronki koronki śpiewamy koronki mówimy na głos myślimy co jest pod tym słowem smutek srebrny i niebieski od deski do deski zielone cherubiny liliowe serafiny koronki koronki wycinamy koronki haftujemy ból i lęki Pańskiej męki przesłaniamy oczy ręką co jest pod tą męką [Tlen, Sopot 2003, T. 15]
Krzysztof Kuczkowski, Niebo w grudniu 1999
toczą się po śniegu trzy ogniste kule trzy złote karasie na obłoku pod lasem trzech rybaków zanurza ręce w ciemną studnię nieba trzech świętych połyka ogień śpiewa na wysokościach [Tlen, Sopot 2003, T. 15]
Krzysztof Kuczkowski, Cisza stamtąd
Jagience i Wojtkowi Kass zapach mokrego piasku sieci i psiej sierści senne piruety kaczek na wodach zatoki zimny tlen w pyszczkach ryb nikt nie widział żniwiarzy pracujących na wydmach nikt nie słyszał ich śmiechu kiedy układali naręcza purpurowych gałązek w wysokie stosy a potem wdrapywali się na nie i przez chwilę leżeli z twarzami zanurzonymi w czerwonej zorzy nawet nie oddychając jakby bez życia ale ich oczy żyły spojrzenia wznosiły się wysoko i na chwilę ginęły w różowej czystości błękitu w nieobjętości świata w samej odwiecznej pneumie i gdy potem wstawali i odjeżdżali małymi zielonym furgonetkami zakwitała w nich cisza stamtąd [Tlen, Sopot 2003, T. 15]