Opowiem o niezwykłym spotkaniu dwóch wielkich poetów, do którego doszło u podnóża Śnieżki w Karkonoszach.
W roku 2000, po dwudziestu siedmiu latach emigracji, poeta, dramaturg, emerytowany profesor chicagowskiego uniwersytetu, Tymoteusz Karpowicz, zdecydował się odwiedzić Wrocław, w którym miał swój dom. Kilka miesięcy wcześniej wydałem obszerny zbiór jego poezji Słoje zadrzewne, za który miesięcznik Odra przyznał dawnemu koledze redakcyjnemu doroczną nagrodę. Podczas którejś z licznych i długich rozmów telefonicznych na linii Chicago – Wrocław poeta zapytał, czy poszlibyśmy na Śnieżkę. Tę niespodzianą propozycję przyjąłem z radością. Przecież ciągnęło mnie zawsze na górskie szlaki, a wędrówka z takim piechurem i poetą, z którym czułem szczególna więź, pozostanie w pamięci.
Ten wspaniały człowiek był miłośnikiem polskich gór. W latach 50. i 60. XX wieku razem z żoną corocznie odbywali długie i trudne, pielgrzymie w istocie wyprawy. W jednym z listów pisał: „wędrówce (…), bardzo męczącej, z ciężkimi plecakami, kiedy inni jadą na odpoczynek do pensjonatów – poświęcamy jedyny miesiąc urlopu, by uczyć się trudnego alfabetu kraju i jego ludzi”. Zdobył wszystkie stopnie Górskiej Odznaki Turystycznej.
30 czerwca 2000 roku jedziemy do Karpacza. Tam ruszamy żółtym szlakiem z Wilczej Poręby na Śnieżkę. Poeta idzie kilkadziesiąt metrów przede mną, mogę go dobrze widzieć i zarazem nie krępować sobą. Pamiętam o jego kłopotach z sercem, w grudniu skończy siedemdziesiąt dziewięć lat. Dzień jest słoneczny, poeta maszeruje nieśpiesznie, miarowo, czasem zsuwa rzemienie plecaka, aby złapać głębszy oddech. Znowu, jak przed wielu laty, wędruje górami. Może zapomnieć, choćby na krótko, o chorobach, utrapieniach. Dochodzimy do czerwonego szlaku. W schronisku Nad Łomniczką zjadamy duże porcje pierogów z jagodami. Karpowicz promienieje, oczy młodnieją mu w uśmiechu. Jagody! Po krótkim odpoczynku wchodzimy w Kocioł Łomniczki, gdzie skalne podejście staje się strome. Prosi, abym teraz szedł przed nim. Dyskretnie zerkam za siebie, czy nic złego się nie dzieje. Przy cmentarzu górskim odpoczywamy dłużej. Poeta w skupieniu czyta inskrypcje poświęcone zaginionym i zmarłym w górach, trochę rozmawiamy. Z Przełęczy pod Śnieżką wstępujemy na brukowaną odłamkami skał drogę, którą na wierzchołek wjeżdżają samochody dostawcze. Dopiero na szczycie odpoczywamy około godziny. Pan Tymek długo stoi z plecakiem, jakby nie chciał zdjąć z siebie ciężaru wspinaczki, jakby pragnął wchłonąć zdobyty krajobraz wraz z doznanym zmęczeniem. Z szeroko rozwartymi, opuszczonymi ramionami wyglądał jak orzeł, który przysiadł tylko na chwilę na skale. Schodzimy stromo po ułożonych z odłamków skał schodach i niebieskim szlakiem kierujemy się w dół, ku schronisku Strzecha Akademicka, a stąd na nocleg do schroniska Samotnia, w którym czterdzieści jeden lat temu nocował z żoną Marią. Następnego dnia po śniadaniu obeszliśmy Mały Staw przy Samotni. Pan Tymek położył się z szeroko rozrzuconymi nogami i rękami na stole z ostruganych żerdzi, sycąc się jak kocisko porannym, mocnym już słońcem. Tak mnie ten widok ujął i rozbawił, że zrobiłem zdjęcie. Wychodzimy ze schroniska z plecakami, Karpowicz otwiera drzwi i zastyga w pół kroku, powoli odwraca się i niepewnie, pytająco spogląda na mnie. Zaledwie kilka metrów od nas stoi… Tadeusz Różewicz. Zaskoczony jego widokiem kiwam Karpowiczowi głową na znak, że wzrok nas nie myli. I słyszę: „Tymek?!”, „Tadzio?!”. Obaj wyszli z doświadczeń awangardy krakowskiej, polubił ich Przyboś, a potem od nich się odsunął; obaj rozmiłowani w Norwidzie, o którym pragnęli napisać książki, ale ich nie ukończyli. Istnieje drobna, ale znacząca różnica postaw w kulcie dla autora Promethidiona: Karpowicz nie ośmieliłby się napisać pastiszu wiersza Norwida, jak uczynił to Różewicz (Ubrana).
Obaj poeci obejmują się, poklepują, nie widzieli się niemal trzydzieści lat. Po raz ostatni wiosną 1973 roku, podczas obrony doktoratu Tymoteusza Karpowicza w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Jerzy Pluta wspomina w Przecinku nr 10: „Zapamiętałem, że gdy wysoka komisja poszła się naradzić, Karpowicz żywo gawędził w pierwszej ławce z Tadeuszem Różewiczem”.