I
Ta sama siła, która polne kwiaty
podniosła z ziemi by pięknie pachniały
i rozkwitały na chwałę istnienia
jak czyste serce w popielnicy ciała,
ta siła, która rankiem senne ptaki
wygania z gniazd i wzywa do lotu
by prześcigały na chwałę imienia
dalekie echo błękitnego grzmotu,
kazała wstać mi nocą i bez drgnienia powiek
patrzeć w planety, co krążą po niebie,
jak się zbliżają w swym przedwiecznym ruchu
lub gaszą gwiazdy w ich odwiecznym bycie
wypuściła skowronka , aby lśnił o świcie
blaskiem, co równy jedynie miłości.
II
Przestaje serce być porywem nieposkromionym
ku niebu, na swym tułowiu drga odcięta głowa.
Ale im bardziej ciało chce się w glinie stworzyć
tym bardziej przeciw glinie obraca się mowa.
Człowiek nie odpoczywa, odpoczywa ubranie
gdy wisi, gdy nim wiatr samotności targa.
Pod nim się jednak życie toczy nieprzerwanie
oddechem, który jest jak larwa.
O, nie jest martwe! We wszystkim żywy puls, jak w tobie.
I w ubraniu też się życie skrywa,
w tych gorszych ludzkich plecach.
Wszystkim jest. Zdumieniem światem i słowem
co złorzeczy sobie i zaprzecza,
gdy piwnice otwiera w snach i rzeczach.
III
Potem sypnęło zamiecią winogron
w krzewie czerwonym, gdzie zrodził się Bóg.
Lecz nie spotkałam go w przydrożnym drzewie
ani wśród pastwisk nocy, gdzie zrodzić się mógł.
Ale on przybył. Skryty za zasłoną
granatowych gron, które pękały
w moich ustach, na jego i świata chwałę
– czy w ustach mógł się zrodzić jakiś inny Bóg?
Tańczył wśród liści i śpiewał na sośnie
tu, gdzie wśród lasu kukułka nie śpiewa;
bo któż tam jeszcze prócz mnie śpiewać mógł?
Szeptały trawy i tańczyły drzewa,
skały i wody kroczyły radośnie
ku przeznaczeniu bezobłocznych dróg.
[Gry weneckie, Sopot 2007, T. 35]