1.
Mam nadzieję, że zarówno Wojciech Wencel, jak i bohater jego żywotopisarskiej opowieści Lechoń. Rycerz i faun. Biografia poety, wybaczą mi zuchwały tytuł tego omówienia. Uzasadnić go mogę tym, że czarnoleskiego mistrza autor Lutni po Bekwarku darzył szczerą estymą, a autor jego biografii na ponad dwustu siedemdziesięciu zgrabnie zadrukowanych, naukowo zrecenzowanych stronicach udowadnia, że Jan Lechoń skazany na życie w „ogrodzie udręk” (określenie Tymona Terleckiego) podwójną miał naturę; biedził się z nią, spierał, chcąc swoją dwoistością to sprawie narodowej, to poezji polskiej się przysłużyć. Odbiciem tej dwoistości stał się również tytuł nawiązujący do obrazu Jacka Malczewskiego (1909), zreprodukowanego na pierwszej stronie książki.
Nim sprawdzimy, jak wywiązuje się Wencel ze zobowiązań biografa, przypomnijmy, że powojenna recepcja twórczości Lechonia biegła dwoma torami. Naukowo pisano o nim dużo, wnikliwie. Stopniowo, pod niezłym patronatem edytorskim, publikowano Lechoniowe pisma na czele z wierszami włączonymi do pomnikowej serii „Biblioteka Narodowa” opracowanymi przez Romana Lotha (1990) oraz Dziennikiem (edycja krajowa 1992–1993). Z drugiej zasię strony czytanie Czerwonego wina czy Mickiewicza zmęczonego dla lekturowej przyjemności uważano w pewnych kręgach, czynnie zajętych literaturą, za przejaw gustów epigońskich. Gdy do tegoż przyznał się jeden z poetów przedstawicieli średniego dziś pokolenia (dla ułatwienia dodam, że zadebiutował zbiorem Alicja w roku 1996), przyjęto to z niedowierzaniem, jako że dystyngowany styl i regularność Lechoniowej strofy nie pasowały do feerycznej, transgresyjnej dykcji, z której poeta ten był i jest znany. Pozostał zatem Lechoń autorem niemodnym, lecz z całą pewnością godnym przypominania, a tym bardziej – biografii z prawdziwego zdarzenia.
2.
Książka Wojciecha Wencla, oparta na szerokim materiale źródłowym ze zbiorów krajowych oraz amerykańskich, starannie analizowanym, z całą pewnością oczekiwanie czytelników spełni. Tworzenie biografii to dla Wencla przecie nie pierwszyzna. W roku 2020 wydał Sens ponad klęską, gdzie zrelacjonował życie Kazimierza Wierzyńskiego. Wypracowana wówczas strategia prezentowania faktów i wniosków w formie szeregu esejów biograficznych i tu zdaje egzamin, aczkolwiek budzi pewne skojarzenia z poetyką cyklu mickiewiczowskiego Jarosława Marka Rymkiewicza. Podobnie jak Rymkiewicz Wencel zaczyna od Adama i Ewy (czynić mu z tego zarzutu nie myślę). Prowadząc jednakże swoją opowieść po bożemu, czyli chronologicznie, nie od biblijnych prarodziców rozpoczyna, jeno od dalekich przodków swego bohatera, snując ich dzieje niczym baśń:
Był na Litwie ród możny Wolimuntowiczów, od bojara Buszki się wywodzący, w wojnach tudzież poselstwach bardzo zasłużony i w Wielkim Księstwie Litewskim najwyższe piastujący urzędy. (s. 15)
Tyle że to nie bajeczna fikcja, tylko efekt porządnego studiowania historycznych źródeł. Wencel trzyma się zasady, że tylko prawda jest ciekawa. W przypadku Lechonia okazuje się ona ciekawsza niźli mity i plotki przez niego samego konfabulowane (uwadze dociekliwszych czytelników polecałbym przypisy 9–11 na s. 15). Pierwszeństwo przed nimi zyskuje zrekonstruowana genealogia Serafinowiczów, historyczna, postszlachecka, a inteligencka, z jej obowiązkową troską o społeczne dobro i szacunkiem dla narodowej tradycji jako etyczną busolą. Takie wywody nie tylko przyczynkarską odgrywają rolę, w znacznym stopniu tłumaczą, dlaczego polskość była dla Lechonia faktem genetycznym, intelektualnie, a przede wszystkim emocjonalnie, silnie uwewnętrznionym. Po lekturze Rycerza i fauna trudno by było zaprzeczyć, że ideę polską, z jej rycerskością i szlacheckim barokowym dostojeństwem, zdominowały poetyckie myślenie Lechonia. Oczywiście pierwszoplanową rolę odgrywały w nim wyobrażenia przefiltrowane przez romantyczne imaginarium stulecia powstańców i zesłańców, u schyłku którego przyszedł na świat. Biograf wykazuje dla nich sporo zrozumienia i chyba nie doszedłby do porozumienia z krytycznymi ujęciami polskości. Pół biedy, jeśli ich reprezentanci dziedziczą ducha i intelektualną klasę krakowskiej szkoły historycznej i jej kontynuatorów. Gorzej, że obecnie (auto)portret narodowej wspólnoty i jej dziejów określają ci, co za szczególnie oświecone uważają postrzeganie Polski oczyma jej wrogów. Tymczasem interpretacja postaci autora Herostratesa prowadzi do wniosków, że wobec polskości przyjmował on postawę dramatycznej afirmacji wypływającej z gorzkiej wiedzy o wspaniałym dziedzictwie, które z winy niepomyślnych okoliczności, czysto człowieczych wad i ułomności, zastygło w obraz tak wzniosły jak tragicznie anachroniczny.
Wróćmy jednak na moment do Karmazynowego poematu, z tej przyczyny, że cokolwiek byśmy na ten temat sądzili, właśnie ten tom, a nie juwenilia (przeczytane przez Wencla bynajmniej nie pobieżnie), wykreowały Lechonia na poetę znaczącego daleko poza piękną skamandrycką plejadą. Zasługą biografia, występującego w funkcji egzegety, stało się wzbogacenie kontekstu interpretacyjnego tego cyklu o słabo dotąd uwzględniany młodzieńczy nokturn dramatyczny W pałacu królewskim (s. 60–61) oraz o zbiór satyr politycznych Rzeczpospolita Babińska, będący poniekąd omawianego poematu rewersem. I jeśli zespół wspomnianych tekstów potraktujemy łącznie, wówczas niedaleko do rozpoznania, że jakkolwiek Młodej Polski był Lechoń epigonem, romantyzmu jednakże – świadomym spadkobiercą. Początkowo wobec ojczystości krytycznym, choć zawsze pełnym dla niej szczerego umiłowania, tym większego, im straszniejsze dotykały Polskę nieszczęścia. Większe zaś nieszczęścia niźli druga wojna i jej pojałtańskie skutki za życia poety się jej nie przytrafiły. Wtedy istotnie budzi się w nim duch rycerski, co kazał oddać mu pióro w służbę narodowej sprawy, za oceanem. Ze sporym zainteresowaniem czytałem rozdział syntetycznie opisujący ideał rycerskości (intuicja podpowiada, że ciekawe byłoby go porównać z niezłomną etyką wierności obecną u Zbigniewa Herberta); z zainteresowaniem jeszcze większym – akapity prezentujące nam Lechonia-publicystę, bezkompromisowego dla prokomunistycznych neotargowiczan i pojałtańskiej Realpolitik, zauważanej przezeń w środowisku paryskiej Kultury. Dzieje sporu z takimi postawami referuje Wencel pasjonująco. Że takie rozważania nie w smak będą zwolennikom zgody za wszelką cenę i relatywizującego każdy problem hasła „kochajmy się”, dodam tylko dla porządku.
[Dalszy ciąg w numerze.]