Wyglądała tak, jak kiedyś wyobrażał sobie baśniową, a później hipisowską muzę – uosobienie kobiecości, kolorowa, delikatna i z papierosem w dwóch palcach. Smużka dymu drży nad jej dłonią i zanika w przestrzeni. Zupełnie nowa, całkiem nieznana ciocia Lila.
– Rozmawialiśmy, a właściwie wujek mówił.
Spojrzała na niego przez ramię, z uwagą, której nie rozumiał. Z natarczywością.
– Pięknie jest po burzy. Zawsze pięknie jest po burzy – powiedziała. – Czemu jesteś w trampkach? To najlepsza chwila, żeby pochodzić boso po chłodnej i mokrej trawie.
Zignorował te słowa. Przysunął trochę krzesełko i usiadł na nieco wilgotnym siedzisku.
– Ciociu… – zaczął poważnie, po czym nieoczekiwanie stracił kontenans. Nie ułatwiała mu, nie spojrzała życzliwie, ale też na jej twarzy nie zauważył najmniejszego grymasu. Co miał powiedzieć? Że znów odczuwa budzące się w nim pożądanie? Że z tej przyczyny wpada w rozpacz, bo przecież tak nie można? A jednocześnie… pragnie? – Bardzo… – (Bardzo mi głupio? Bardzo się wstydzę? Żałuję? Nie rozumiem? Bardzo cię pragnę, ciociu?) – Ciociu Lilo…
– Nie mów… – jeszcze, dla wzmocnienia cicho wypowiedzianych słów, poruszyła ręką, tą z papierosem.
Więc zamilkł. Cokolwiek by powiedział, nie tylko nie powiedziałby tego, co chciałby czy powinien, bo nie wiedział, co powiedzieć, ale i powiedziałby coś, czego ona nie chciała słyszeć. Może ma rację? Albo czeka, żebym postanowił wyjechać. Tylko jak stąd wyjechać? Właściwie poczuł się uwięziony. Mógł skorzystać z okazji i zabrać się z wujkiem o świcie, chociaż musiałby coś nazmyślać, żeby wytłumaczyć, dlaczego rezygnuje z malarskiego pleneru. I każde zmyślenie narobiłoby tylko kłopotów. A teraz nawet nie wiedział, czy ma jeszcze ochotę na lekcje plastyki.
– A to nasze malowanie… – zaczął, by znów utknąć. Uświadomił sobie nie tylko niedorzeczność takiego mówienia („nasze”…), również nieprawdopodobną wręcz niestosowność (nic przecież nie uprawniało go do mówienia za siebie i za nią), w dodatku od razu wyobraził sobie, że za tymi słowami kryje się wczorajszy epizod, o którym chyba lepiej było nic nie mówić. Zresztą wcale nie miał pewności, że nie powiedział: „a to nasze przytulanie” albo „a to nasze całowanie”… A całowała go chciwie, on naśladował ją we wszystkim, też wsunął język, a gdy ona polizała go po szyi, odwzajemnił pieszczotę, liżąc skórę tuż przy lewej pasze. Co chyba wzbudziło w niej delikatną ekstazę. Teraz, poniewczasie, to widział.
– Wczoraj… – weszła mu uprzejmie w słowo – nie wyszło. Moja wina. Zapomniałam, że Kostek, jeżeli już przyjeżdża, to w piątek, nie w każdy, ale piątki po południu ma wolne, więc podrzuca prowiant i to, co zamówiłam, i to co jemu będzie potrzebne, i książki, no, a przede wszystkim gazety. I wypadło mi z głowy, że zapowiedział przyjazd, w ten piątek albo następny, i tak wyszło. Ale zaraz zjemy śniadanie i ruszamy w plener, jeśli jeszcze nie zrezygnowałeś… – wypuściła powietrze, jakby odczuła ulgę, wstała i zgasiła papierosa w popielniczce, stojącej obok pliku niedbale rzuconych gazet.
– Dlaczego… zrezygnować? Pomyślałem tylko, że nie chciałbym, żeby… z mojego powodu…
– Ach, Eligiuszu – rozpromieniła się nieoczekiwanie – mam taki plan, mój chłopcze… – tak powiedziała i chyba zabrzmiało to inaczej, niż sobie wyobrażała, więc dodała: – Drogi mój Eligiuszu – i chwyciła go za rękę, tuż nad łokciem. – Zaczniemy od rysunku. Właściwie muszę zobaczyć, co ty umiesz.
– Dobrze, ciociu – chciał ją też dotknąć, ale cofnęła rękę i sięgnęła po gazetę.
[Dalszy ciąg w numerze.]