Do książek opowiadających o ludziach bliskich autorom, a zwłaszcza ich krewnych, podchodzimy zazwyczaj z rezerwą, prezentowane postaci jawią się bowiem nadto często jako nieskalane dziewice i rycerze bez skazy. A jednak świadectwa rodzinne są bezcenne, od zapomnienia ocalają bowiem to, o czym osoby postronne, a bywa, że nie będące nawet świadkami epoki, którą przywołują, nie mają pojęcia. Natomiast książki, że tak powiem, familijne cechuje dbałość o szczegół, wnikliwość, wreszcie delikatność i czułość, bez której na dobrą sprawę każda opowieść będzie sucha, martwa, a że pozbawiona emocji – to i czytelnika pozostawi obojętnym.
Powiedzieć, że zgoła inny jest portret matki namalowany przez, nomen omen, malarkę (i poetkę) Małgorzatę Trzcińską-Dąbrowską w książce o niezwykle długim tytule Zosia Koszelanka rysuje dla Braci Jabłkowskich albo rodzinny miszmasz z Warszawą w tle, to nie powiedzieć jeszcze nic. Mamy tu bowiem do czynienia i z rzetelnie podbudowaną historycznie sagą rodzinną, i z biografią tytułowej bohaterki, panoramą dawnej Warszawy, i tej przedwojennej, i tej, szczególnie dziś interesującej, jeszcze wcześniejszej, z zarysem dziejów sztuki użytkowej w Polsce, osobistą gawędą, w której przewijają się znakomite nazwiska nie tylko ze świata artystycznego, refleksją, która obejmuje najróżniejsze rejony życia społecznego, a jak kto się uprze, to i politycznego, a jeśli kto dopatrzy się w tej książce po prostu rozrachunku z czasem danym nam i naszym przodkom, też nie pozostanie w błędzie. A wszystko to napisane zostało świetnym piórem, bez najmniejszego zadęcia, lekko, z mądrym uśmiechem, niezależnie od faktu, że mówi się tutaj często o sprawach trudnych i bolesnych. Przy tym ta barwna, potoczysta opowieść została wspaniale zilustrowana, dzięki czemu powstała książka, którą z równą ochotą czyta się i ogląda. No, malina!
Tytułowa Zofia Koszelanka to zmarła w 2004 roku matka autorki, przed wojną twórczyni grafiki użytkowej i reklam w niepowtarzalnym stylu art deco, świetna plastyczka, której prace utrwaliły się w świadomości społecznej, choć nigdy nie wyszły z anonimowości. Tę dziejową niesprawiedliwość naprawia teraz Małgorzata Trzcińska-Dąbrowska, przy okazji serwując nam wspaniałą historię swojej rodziny od stu czterdziestu lat zamieszkującej Warszawę.
Zofia Koszelanka pracowała dla Domu Towarowego Braci Jabłkowskich w latach 30. zeszłego wieku, zaraz po ukończeniu studiów w Miejskiej Szkole Sztuk Zdobniczych i Malarstwa. Jako „wolny strzelec”, o etacie dla plastyczki, skądinąd nieźle zarabiającej w dziale reklamy firmy, nie było bowiem mowy, i to stało się przyczyną odejścia stamtąd Pani Zofii i z początkiem 1939 r. podjęcia pracy w Wojskowym Instytucie, gdzie – już na etacie – rysowała, barwiła i opisywała mapy. Nie trwało to długo…
Wcześniej kreskę Zofii Koszelanki poznali Polacy. W książce jej poświęconej trafiam, na przykład, na doskonale mi znaną (skąd?!) reklamę Domu Towarowego Braci Jabłkowskich z 1936 roku. Pewnie sprzed 1 września, gdyż widzimy na niej uśmiechniętego uczniaka, zegar wskazujący, że do ósmej pozostało tylko pięć minut, i wyszczególniony szkolny asortyment „magazynu zadowolonych klientów” z ulicy Brackiej, domu towarowego stojącego wciąż w tym samym sercu Śródmieścia stolicy. A zachęcano potencjalnych nabywców do kupna: szewiotów mundurkowych wełnianych, alpagi na fartuszki – mocnej, płóciennych tornistrów, piór wiecznych ze stalówkami z prawdziwego złota oraz teczek płóciennych po 3,85 zł i teczek skórzanych po 4,20 zł – uwaga! – ładnych. Nasuwa się pytanie, czy teczki płócienne były brzydkie, ale nie bądźmy zbyt dociekliwi.
[Dalszy ciąg w numerze.]